Sorokin słuchał słów swego gospodarza z uważnym zainteresowaniem, choć zaszła w nim pewna zmiana, odkąd ten wyłożył mu tak bezpośrednio swój sentymentalizm i dobroduszność. Postać stalkera wskoczyła w schemat hierarchizacji jego świata i odnalazła tam swoje miejsce, jak trybik w maszynie. I od tego czasu w spojrzeniu nazisty pojawiła się pobłażliwość. Nie ta szydercza, jeszcze nie, na razie najzupełniej uprzejma.
Może dlatego nie miał większych oporów, by wejść z nim w tak bliski kontakt podczas wspólnego noclegu. Poruszał się chwilę przy nim, a nawet wypchnął go lekko biodrem, by ich ciała lepiej dopasowały się w ciasnej przestrzeni.
Nie odezwał się tego dnia już ani jednym słowem. Długo oddychał tuż przy szyi stalkera, zanim ów oddech zaczął wskazywać na utraconą świadomość.
Dni przygotowań podobne były jeden do drugiego, ale Andrei Sorokin wykorzystywał je do maksimum dla swoich korzyści. Pracował oczywiście, jadł, badał na nowo możliwości ciała dochodzącego do formy, ale przecież już nie tak szybko, jak za młodu. Obserwował otoczenie, tych ludzi o wyjątkowo przydatnych zdolnościach, słuchał, uczył się chętnie.
Z początku wizyty stalkerskiego syna wydawały mu się w tym procesie zbędnym balastem budzącym niepotrzebne, rozpraszające myśli. Z czasem jednak musiał przyznać sam przed sobą, że cierpliwość wobec chłopca nie jest wymuszona, a jego dziecinny entuzjazm przysparza pozytywnych odczuć.Zdażyło się więc, że nagrodził go swoją uwagą, pochwałą, a nawet ojcowskim gestem.
Tego dnia, widząc rysunek, tak bezposrednio dający do zrozumienia, że Seryozha wciągnął go w poczet swoich nabliższych, zamiast począstować go tym lekko wyniosłym uśmiechem, zmarszczył brwi, trawiąc to dzieciece zaufanie, na które nie zasługiwał. Na szczęście Nikita wyrwał go z tej niezręczności, która zdecydowanie mogła zostać mylnie zinterpretowana.
- Wyglądam tak przystojnie właśnie przez gęste brwi, stalkerze Jegorow. To atrybut dojrzałego mężczyzny - wziął stronę chłopca i wstał od swojej roboty, by jeszcze pochwalić ten dziecięcy upór. - Warto jednak dążyć do doskonałości.
To w jaką stronę zaszła ta rozmowa była dla Andreia pewnym zaskoczeniem, choć być może ciężko było to po nim poznać, gdy stał tak i uśmiechał się niby na te urocze mrzonki. A potem, gdy chłopiec chciał go przytulić, uchylił trochę maski, chwycił go mocno i podniósł wysoko, patrząc przed chwilę na to dziecko, w jego oczy, a gdy ręce mu nieco omdlały, usadził go sobie na biodrze, przytulił, by mieć jego ucho tuż przy swoich ustach.
- Wrócę po ciebie, Seryozha - szeptał mu słowa, których dziecko pojąć do końca nie mogło - by patrzeć, jak stajesz się prawym i mężnym. Dobrze mnie zapamiętaj.
Chłopiec umknął, nawet nie odprowadzał go spojrzeniem, od razu przenosząc swoją uwagę na Nikitę.
- Przenocujesz mnie? Chętnie wyśpię się w cieple.
Tak, jak się umówili, Andrei zawitał do stalkera o odpowiedniej porze. Jeszcze raz opowiedział mu o dawnej ambasadzie Stanów Zjednoczonych na Zaułku Dziewiatyńskim niedaleko miejsca gdzie Obwodnica Sadowa przecinała Nowy Arbat. Nie chciał iść metrem i nawet jeśli Jegorow coś takiego proponował, napotykał na opór. Przyznawał jednak, że czeka ich przeszło osiem kilometrów marszu.
- Masz dla kogo żyć. Nie liczę, że mnie pod same drzwi odprowadzisz - powiedział mu w czasie tej narady, upijając pierwszego łyka czegoś mocniejszego nad wysłużoną, ale zupełnie czytelną mapą. Kwestię trasy traktował z racji obecności doświadczonego stalkera z mniejszym zaangażowaniem, niż sprawdzenie sprzętu, co czynił nader skrupulatnie. Wyglądało jednak na to, że mechanicy z Baumańskiej potrafili zadowolić i jego krytyczne oko. Po robocie odłożył przybrudzone rękawiczki i przejmując bez pytania obowiązki gospodarza polał im niedużo, na jeden łyk.
- A powiedz mi, stalkerze Jegorow, chłopaka się pozbyłeś, by broni nie widział? - spytał go, spoglądając z ukosa. - czy teraz to pijący mężczyźni są problemem? A może chcesz rozmawiać o czymś, co się nie nadaje dla jego uszu?
Do ostatniego zdania Andrei nachylił się nieco do Nikity i zmienił ton, kpiąc łagodnie z tej jego ostrożności. Nie przekroczył jednak dystansu, który pozwalał mu swobodnie sączyć trunek.
Intuicja Petrowicza nie zawiodła, Rusłan w pierwszym odruchu chciał się wyswobodzić, próbował go nawet uderzyć, kopnąć w krocze... uciec w tunel i zniknąć. Tak go ostatecznie opętało wrażenie, że by by kochanek był bezpieczny, musi się trzymać z dala od niego. Adrenalina go jeszcze trzymała, wyzwał go od idiotów, zanim wreszcie dość gwałtownie przestał się opierać, jakby w sekundę utracił wszystkie siły i wreszcie osiadł w tych objęciach, uległ ciepłu. A było to tak kojące, że poczuł dziwną złość, gdy musiał się wreszcie odsunąć.
Nawet, jeśli tragiczne wydarzenie nie stanowiło dla niego tak wielkiej traumy, jak dla Kiryła, patrzył przed siebie podobnie nieprzytomnym wzrokiem, częściej może w mrok tunelu niż na ludzi, od których się zaroiło. Może nawet zrobił krok czy dwa w tamtym kierunku, by szybko wrócić.
A gdy wreszcie Petrowicz się do niego odezwał skupił momentalnie całą jego uwagę, odegnał rozkojarzenie.
Ten dotyk smakował dziwnie, młodzieniec widocznie otrząsnął się z dreszczy, gdy palce przesunęły się po bliznach, ale nie śmiał ich odtrącić.
- Tak po prostu mi to wszystko darujesz? - opanowało go z nagła chorobliwe, nieprzyjemne rozbawienie - TY nie chcesz stracić MNIE? Pojebało cię czy jak?
I choć nie wierzył zupełnie w słowa mężczyzny, wciąż z przeświadczeniem, że wzajemnie się osłabiają, perspektywa świadomej i dobrowolnej decyzji o rozstaniu stała się nagle zupełną abstrakcją. Uśmiechnął się do niego już inaczej, wymęczony, wyciągając dłoń w błagalnym geście.
- Nikolai... zabierz mnie stąd... Zabierz mnie... gdziekolwiek. Możesz? Po prostu... zabierz mnie z tego pokurwionego raju.
Valentin żył jeszcze, gdy znalazł się w części szpitalnej, ale bez przytomności, a Nikonov, który czuwał przy nim do końca, dowiedział się, że tylko jedna kula była tak niefortunna. Wziął tę odpowiedzialność na siebie, choć zapewne Spartanin był lepszym strzelcem. Gdy śledczy zmarł pozwolono Vyacheslavovi pozostać przy nim jakiś czas, zapowiadając jednak, że potrzeba będzie na temat tego zajścia obszernych wyjaśnień, a do tego czasu pozbawiony jest uprawnień wynikających z pełnionego stanowiska. Oczywiście zgodził się z tym bez zastrzeżeń.
Gdy żałoba spłynęła na niego już zupełnie, jakby ktoś ułożył ciężar na jego barkach, z trudem utrzymywał swoją zwykł prezencję. Zamiast analizować zdarzenie sekunda po sekundzie, pamięć podsuwała mu chwile, które spędzili z Valentinem, to, jak się poznali i masę drobiazgów. Żadnych wielkich sukcesów czy porażek, ale sposób, w jaki jego uśmiech zmieniał się, gdy potrzebował snu, jakie gesty czynił, gdy coś go rozbawiło, albo raz po raz rezonujące mu w umyśle "Slava".
Gdy nastał jednak czas, by wyrwać się z tego zawieszenia, odstąpienie od ciała nie było tak trudne, jak odstąpienie od myśli.
Gdy szedł już ku żołnierzowi, który miał go doprowadzić do biura, kątem oka dostrzegł Kiryła. Najzupełniej egoistycznie zboczył w jego stronę.
- Jaki jest jego stan? - spytał doktora, nie odrywając jednak spojrzenia od młodzieńca, choć wcale nie skupiał wzroku na jego oczach, nie obarczał ani jego ani siebie taką intensywnością.
- Jacy nagle zainteresowani... - mruknął Diabeł, gotowy już użyć i mocniejszych słów, ale lekarz nie życzył sobie żadnych kłopotów.
- Fizycznie nic mu nie dolega - wyjaśnił. - Wiele jednak przeżył i potrzebuje przede wszystkim spokoju.
Znaczące spojrzenia padły na Vyacheslava, w razie, gdyby aluzja nie była dość oczywista. Nie było to jednak konieczne. Śledczy skinął głową i ruszył w swoją stronę.
Gdy Aleksiej spojrzał na człowieka pytającego o Kostika - ponurego, krępego mężczyzny z przetrąconym kiedyś w przeszłości nosem - i reszta spojrzeń towarzyszy skupiła się na nim. Nie było możliwości, by uszło mu na sucho jakiekolwiek wymigiwanie się od spełnienia tak oczywistej prośby.
- No to na co czekamy? - rzucił w ten krąg, choć bez szczególnego entuzjazmu, a gdy już zabrał Aleksieja na obchód, dbał, by im nie przeszkadzano, każąc większości ciekawskich wracać do roboty.
- Ty to taki jak ja, ani z metra, ani z powierzchni, nie? To ci pewnie nazwy ulic nic nie powiedzą, ale tu baza była kiedyś tych pierwszych stalkerów, bo to dobry bunkier i wyjście ma swoje. Ze starej ambasady ją zrobili, my ją przejęliśmy. A my kim jesteśmy... no też stalkerami, z różnych stron, niektórzy to nawet dzieciaki tych pierwszych stalkerów, wtedy ich złomiarzami nazywali. No i tak żyjemy. Niełatwo, ale chociaż nie pod dyktando tych, co się jak szczury w kanałach pochowali i myślą, że panami świata są, że nowy będą budować po swojemu. Nie. My tu jesteśmy bo nie ma w nas zgody na takie reguły gry. Byłeś ty, Zbawco, na zalanych stacjach, gdzie ludzie żyją jak małpy na gałęziach? A byłeś na tych, które szczury do cna powyżerały? I to metro czczą idioci... a inni normalnie, na tych głupich żerują. Nie... my tu do czego innego dążymy. My tu wierzymy, że ludzie wciąż jeszcze się do czegoś nadają. Surowi jesteśmy, to ci przyznam, ale słabych tu nam nie trzeba, słabi niech się w metrze kulą, jak reszta. A jak Sorokin przyszedł, to on taki jeden był, że wszyscy go słuchać chcieli. I nagle się okazało, że można cel mieć jakiś wspólny dla wszystkich ten sam, że można z tej Ambasady kiedyś wyjść, żyć i się nikomu nie kłaniać...
I jak tak mu opowiadał niespecjalnie konkretnie, zdążyli cały bunkier obejść.
- Ty mi nie odpowiedziałeś na pytanie - zakończył, widocznie zdeterminowany, by dowiedzieć się, co takiego stało się z Kostikiem.