I nie robił tego. Nie był w stanie, nie, kiedy Dante trzymał go mocno za biodra, klęcząc pomiędzy nimi i sprawiając, że Louisowi brakło dechu w piersi. Chłopiec krzyknął w pewnym momencie, a zaraz sam zasłonił sobie usta, czerwony na twarzy i zawstydzony bezwstydną reakcją swojego ciała.
Powietrze ciężkie było od gorąca, uszy wypełniał tylko odgłos kolejnych mlaśnięć i ciężkich oddechu ich obu. Chłopiec dyszał płytko, wijąc się na materacu coraz bardziej niespokojnie, coraz bardziej nerwowo, gdy przyjemność sprawiana mu przez tego mężczyznę wciąż rosła, tak, jak Louis nie pamiętał, jak nie czuł się od dawna. Sapał płochliwie i wzdychał, a każdy ze swych jęków starał się dusić w zarodku, zawstydzony do granic wyobraźni — i tylko te rozchylone uda, biodra napierające wciąż mocniej, chętniej, pewniej, prężący się członek, to wszystko tak przeczyło obrazowi tego rzekomo zawstydzonego chłopca.
Zupełnie tak, jakby to ciało pragnęło kontaktu — mocniej, dosadniej, bardziej — a umysł wciąż nosił jakieś granice.
I granice te Dante chyba chciał cisnąć w niepamięć i niebyt, bo patrząc na niespokojnego chłopca, słysząc jego ciche „ach, n-nie…”, pochłaniał go jeszcze bardziej, dominował jeszcze mocniej, doprowadzał do samego skraju, kiedy Louis jęczał:
— D-dante, ja…
I wtedy Sparda cofał usta, z ciężkim oddechem rzucając rozognione spojrzenie znajdującemu się w ekstazie chłopcu, i przerywał na chwilę, na chwilę, gdy Louis myślał już, że to po wszystkim; oddychał ciężko i uspokajał się, aż Dante znów trącał go językiem, znów obejmował ustami, znów dominował.
Robił to, znęcał się nad tym wijącym się, jęczącym z przyjemności, zawstydzenia, ekstazy chłopcem, znęcał się tak, jak Louis nie miał pojęcia, że można — i tracił zmysły, a wtedy Dante znów przestawał, znów brał ciężki oddech, znów przerywał na skraju. I atakował ponownie, tak, by Louis stracił zdolność mówienia, myślenia, by przestał przejmować się granicami stawianymi tylko w swojej głowie, kiedy przecież jego ciało, jego ciało mówiło tak dużo więcej.
— A-ach, ha… — jęczał, spąsowiały. — Da-dante, ja… — I Louis przerwał znów, biorąc oddech tak głęboki, tak spragniony, tak wulgarny, aż sam zacisnął oczy i zakrył usta dłonią. — N-nie, ch-chodź, proo-oszę, Dante — wzdychał nieskładnie, na oślep sięgając jedną dłonią w dół, tam, gdzie powinien być Dante, tam, gdzie powinno być jego ramię, by złapać go, chwycić, cokolwiek, sprawić, by już przestał, by podszedł tu, wyżej, bo tego wszystkiego było wiele, tak wiele, za wiele; jeszcze chwila, już tylko chwila wystarczyłaby, by Louis nie dał rady.