Drzwi ustąpiły, ukazując twarz bladego, ciemnowłosego chłopca, na której zaschły już strumienie łez. Oczy Kadena były wielkie, ogromne i błyszczało w nich czyste przerażenie; przedzierająca twarz rana z opatrunkiem dodawała jedynie tragicznego, surrealistycznego wyglądu temu tak zwykle przecież urokliwemu chłopcu.
— V-vic — jęknął słabo Kaden i wyciągnął dłonie, by przylgnąć do dużego, silnego ciała, jednak Louis był szybszy. Stanął pomiędzy chłopcem a panem Redgrave’em i uniósł odziane w jasne rękawiczki dłonie.
— Nie tutaj, Kadenku — powiedział ciepło, pchając zestresowanego chłopca wgłąb mieszkania.
Zdezorientowany, Guildenstein nawet nie zwrócił na to uwagi — a gdy drzwi mieszkania za powrót zamknęły się, a Louis odszedł w bok, chłopiec sięgnął dłońmi do tego gorącego, męskiego ciała.
— V-vic — wydusił rozpaczliwie, wtulając twarz w koszulę mężczyzny. Tak przerażony, tak roztrzęsiony, że najwyraźniej zdążył już zapomnieć o swoim wielkim oburzeniu, które miało miejsce zaledwie kilka godzin wcześniej.
Teraz liczyło się tylko to, by być blisko, najbliżej, by poczuć ten znajomy zapach, to ciepło, ten spokój…
Louis nie obejrzał się kątem oka na Guildensteina; pewnym krokiem ruszył w stronę drzwi, na framudze których błyszczał bordowy ślad. Jasne, niegdyś zapewne białe kafelki ubryzgane były czerwoną posoką; na ziemi zaś leżały zwłoki ciemnoskórego, młodego mężczyzny. Jego gardło poderżnięte było w sposób, który sugerował zadanie rany od tyłu; rozbryzg na wysokości umywalki świadczył o tym, że zanim Daylenowi udało się złapać ofiarę, musieli szamotać się po podłodze.
Na ścianie wdzięczył się, wypisany krwią, napis: a ty, czemu się nie śmiejesz?
— T-to on, S-sam…
Louis słyszał ledwo dukane słowa, gdy nachylał się nad zwłokami. Przykucnął i okrytym rękawiczką palcem dotknął policzka ofiary. Wyciągnął telefon. Wykonał kilka fotografii, nim cofnął się z powrotem do salonu.
— Osiem — ocenił bezbarwnie, oficjalnie, ale ton jego głosu zmienił się nie do poznania, gdy zwrócił się ponownie do Kadena. — Kadenku — rzucił łagodnie. — Zrobię ci herbatki, dobrze? Usiądziemy i opowiesz nam, czego doty…
— Guildenstein — odezwał się po raz pierwszy Victor, a Kaden na dźwięk swojego nazwiska momentalnie uniósł głowę, wpatrując się w mężczyznę. Zamrugał, gdy zorientował się, że Redgrave nie mówił do niego — studiuje kryminologię, Louisie. To piątkowy uczeń. Jestem przekonany, że dostrzeże więcej, niż…
— N-nie — wybąkał Kaden. — N-nie, Vic, nie, proszę, nie każ mi…
— Guildenstein — warknął krótko Victor, wyciągając dłoń. Ułożył ją na ramieniu chłopca i odsunął od siebie, pchając w stronę łazienki.
— Vic, proszę, nie, Vic, n-nie, błagam… — mamrotał Kaden, odwracając się i patrząc z przerażeniem na Victora. Ten jednak z chłodnym spojrzeniem prowadził młodzieńca wciąż do łazienki, aż w końcu stanęli w drzwiach.
— Louisie — powiedział krótko Victor, a Blanchard zaraz zjawił się obok i, złapawszy Kadena za nadgarstki uchwytem tak pewnym, że może zastanowiłoby to Guildensteina, gdyby nie jego stan, założył mu na dłonie rękawiczki.
— Spójrz przed siebie, Guildenstein — polecił Redgrave. Stanął za chłopcem, twardym torsem napierając na jego plecy; tak, by Kaden mógł czuć jego obecność, jego zapach, słyszeć głos. — Co widzisz?
— V-vic — chlipnął Kaden, jednak w napiętej ciszy podniósł w końcu spłoszony wzrok i zapłakał rozpaczliwie. — T-to S-sam, m-mój przy…
Nie dokończył, wciskając mocno plecy w twarde, ciepłe, znane mu ciało; a po chwili poczuł, jak duża dłoń ujmuje go od przodu za krtań. Redgrave chwycił go pewnie, choć nie mocno; nie w sposób tak znajomy, przyduszając i odbierając dech, a tak, by być blisko, bliżej, tak jak bliżej chciał być Kaden i…
— Oddychaj, Guildenstein — wychrypiał wprost do ucha Kadena Redgrave i chłopiec poczuł to znajome, przyjemne ciepło muskające wrażliwą skórę. — Powiedz mi, co widzisz.
— V-vic — jęknął słabo Kaden, wtulając się ufnie w ciało Victora. — S-sam… leży martwy — wyszeptał cicho chłopiec.
— Skąd to wiesz, Guildenstein?
— M-ma… Och… Rany na ciele…
— Jakie rany. Opowiedz mi.
— N-nie wiem, nie mogę, V-vic…
— Guildenstein — warknął krótko Redgrave i to krótkie ostrzeżenie wystarczyło, by chłopiec wziął głęboki oddech. — Policz ile ich jest.
Stojący wciąż w salonie Louis ze skupieniem i uwagą oglądał, jak pan Redgrave, wisząc nad przerażonym i wstrząśniętym Guildensteinem, ze spokojem zmuszał go do patrzenia na zamordowanego przyjaciela i, zadając kolejne pytania, powoli i skutecznie naprowadzał chłopca na odpowiedni trop.
Uczył go.
Manipulował nim.
Tresował.
A wstrząśnięty chłopczyk wtulał się w niego ufnie, tak spragniony zapomnianego poczucia bezpieczeństwa.
W tym czasie Louis dyskretnie też wyciągnął telefon, odczytując podpis pod zdjęciem.
"Zapomniałaś czegoś, mała."
"Kiedy wpadniesz odebrać?"
I chyba tylko świadomość tego, że nikt na niego w tym momencie nie patrzył, sprawiła, że chłopiec uniósł leciutko kącik ust.
"Fundacja, Dante."