Kaden, trzymając się za policzek, podniósł spojrzenie na Victora. W oczach młodzieńca wezbrały się łzy, a jednak zza zamglonych tęczówek spozierknął na Redgrave’a bez cienia urazy.
Nie było drugiej osoby, która po podobnym komentarzu stałaby tu wciąż żywa i kto jak kto, ale Guildenstein dobrze zdawał sobie z tego sprawę.
Dlatego nie odwracając wzroku, przełknął z bólem ślinę wymieszaną z krwią i skinął powoli głową. Przytrzymując się wolną dłonią ściany, by nie upaść, postąpił krok do tyłu, a następnie odwrócił się. Sięgnął ręką do klamki i, już ją nacisnąwszy, jednak nie pchnąwszy drzwi, w oczach zaigrał mu figlarny błysk.
— Doktor nie pozwolił mi jeszcze używać ust — powiedział i po mikroekspresji na twarzy Victora, tym ledwie drgnięciu mięśnia pod prawym okiem, Kaden już wiedział, że komentarz ten spotkał się z niezrozumieniem i to przyniosło mu cień satysfakcji. — Wiem, bo pytałem. Ale gdybyś znalazł czas… — zawahał się pozornie, nim popchnął drzwi — to na tyłku nie mam żadnych szwów.
Louis nacisnął czerwoną słuchawkę, zakańczając połączenie. Odłożył telefon i, założywszy kosmyk jasnych, kręconych włosów za ucho, podniósł zmęczony wzrok na Guildensteina.
— Bardzo ci dziękuję, Kadenku – powiedział tonem zgoła innym niż ten, którym prowadził przed chwilą rozmowę. — Twoja pomoc jest, jak zawsze, nieoceniona.
Guildenstein uniósł leciutko kąciki pełnych ust. Obaj milczeli przez moment, nim Kaden nie wyciągnął nieśmiało ręki, ledwo muskając opuszkami dłoń należącą do Louisa.
— Przykro mi — powiedział cichutko, a Blanchard ściągnął nieznacznie brwi w niezrozumieniu. — Bo Sparda…
— Och. — Louis zamilkł wymownie, zmuszając się, by nie zabrać dłoni, nim dodał bezosobowo: — Nam wszystkim jest przykro.
— Tak… — przyznał Kaden i po wyrazie jego twarzy Blanchard wiedział już, że bił się z myślami; że zastanawiał się, jak ubrać w słowa swoje myśli i to, co miał zaraz powiedzieć. — Ale pomyślałem, że tobie… — Louis nie zareagował w żaden widoczny sposób i Kaden zamilkł, potrząsnąwszy nieznacznie głową. — Gdybyś chciał po tym wszystkim, no wiesz…
Co do licha, pomyślał, okiełznawszy w sobie chęć do zaciśnięcia pięści i wymownego uniesienia brwi. Zamiast tego przesunął komputer po stoliku i wskazał koniuszkiem długopisu na ekran.
— Tutaj, Kadenku. Spójrz, proszę…
Choć Louisowi bardzo nie podobał się ten pomysł, Bianka nie chciała zgodzić się na spotkanie w żadnym innym miejscu, niż część dzielnicy, która należała do Luchadores. Kaden — który przecież tak bardzo potrzebował jej pomocy, musiał na to przystać. I choć Louis zapewniał, że wokół będą ich ludzie, gdy siadał przy stoliku w restauracji, wcale nie czuł się tak bezpiecznie.
Gdzie jesteś?, zapiszczała wiadomość od koleżanki i Guildenstein, odpisał zaraz:
Właśnie wszedłem. Za ile będziesz?
Bianka odczytała, jednak nie odpisała. Przez chwilę młodzieniec wpatrywał się z dobrze maskowanym zniecierpliwieniem w wyświetlacz, aż w końcu telefon zawibrował.
Bianka dzwoni.
— Kadenik? — usłyszał w słuchawce głos koleżanki. — Słuchaj, przepraszam… Nawet nie wiesz, jak mi się wszystko pokomplikowało… Nie dam rady dotrzeć.
— Och. — Kaden przygryzł wargę. — Och.
— Ale nie martw się! Nie zostawiłabym cię przecież! — wesoły głos Bianki. — Spójrz za szybę. Widzisz ten czarny samochód?
Kaden niechętnie podniósł głowę, przesuwając wzrokiem przez czekającego na przystanku mężczyznę, o którym wiedział, że był to jeden z ludzi Victora, na wspomniany samochód. Przełknął głośno ślinę.
— Mhm.
— To kolega mojego wuja. Zabierze cię prosto do mnie, a ja ci już wszystko opowiem, bo, rany, nie uwierzysz…
— Ee… Nie wiem, czy…
— Kadenku — przerwała mu Bianka. — Sam wiesz, jak jest teraz w mieście. To zaufany przyjaciel wuja, naprawdę, przyrzekam, ufasz mi przecież, prawda, Kadenku? Nie chcę cię niepokoić, ale… — Bianka ściszyła głos — w mieście jest naprawdę niebezpiecznie. Alfred zabierze cię i przywiezie do mnie, a ja ci już wszystko wytłumaczę.
Guildenstein zagryzł wargę. Nie tak miało być. Bianka miała się tu zjawić, nie było mowy o żadnym wyjeździe gdziekolwiek, i choć Kaden doskonale rozumiał jej intencje, to, że naprawdę chciała mu pomóc, ewakuując z pogrążonego w chaosie miasta, to nie to…
Co miał jednak zrobić? Przecież nie odmówić, bo wtedy Bianka już nigdy nie miałaby mu pomóc. A Victor jej potrzebował, potrzebował bardzo — więc jeśli jedynym wyjściem było znaleźć się tam, gdzie Bianka była…
— No dobrze — zgodził się, sięgając po wieczko swojej kawy. — Widzimy się niedługo?
— Nie mogę się już doczekać! — ucieszyła się w słuchawce Bianka.
Geovanni oszczędnym gestem strzepał popiół z palonego cygara, patrząc z góry na śpiącego w ramionach ochroniarza chłopca. Przeniósł surowy wzrok z dzieciaka na chrześnicę.
— Wydawało mi się, że jesteś świadoma tego, jak wiele spraw mamy teraz na głowie — rzekł. — Zdecydowanie za wiele, abyś miała sprowadzać tu swoich znajomych.
Bianka, wyjąwszy z dłoni Kadena plastikowy kubeczek z kawą, do której barman wsypał środek nasenny, wyprostowała się. Ciemne, kręcone włosy odgarnęła za szyję, wręczyła puste naczynie ochroniarzowi, a kącik jej ust drgnął.
— Nie będzie ci przeszkadzał — westchnęło piękne dziewczę. — Nie dowie się też, gdzie jest. Zadbałam o to.
— To głupi dzieciak. Nie mamy czasu na…
— Och, wuju, przecież dobrze wiesz, jak wielką mam słabość do głupich, pięknych chłopców — zaśmiała się Bianka, jednak śmiech ten za chwilę ucichł, nawet nie pod naporem spojrzenia Geovanniego. — Pamiętasz, jak przedstawiałam ci go kilka lat temu? Tak się składa, że pracował wtedy dla Polkovsky’ego… och, nie, nie wiedział o tym. Pracował w jego restauracji. Co prawda zdążył zmienić tę pracę, nim zrobiliśmy z niego prawdziwy użytek… ale zatrudnił się wtedy u Spardy. Tak, również uważam, z perspektywy dzisiejszego dnia, że to zabawne. — Bianka uśmiechnęła się krótko. — A jednak wrócił znów do Luny. Wiele znaków na niebie mówi mi, że teraz nie rzuci tej pracy… a kiedy sytuacja w mieście się uspokoi, kto, jak nie on, będzie miał u mnie bardzo duży dług wdzięczności?
Chytry uśmiech pojawił się na twarzy pięknego dziewczęcia, które odwróciło się i delikatnym gestem przeczesało włosy śpiącego, niczego nieświadomego Guildensteina.
— To tylko głupi dzieciak — zgodziła się Bianka, bawiąc się jego włosami — ale ma zadziwiającą zdolność do ładowania się w bardzo niebezpieczne relacje.
— Proszę pana. — Louis, przepuszczony bez słowa sprzeciwu przez ochroniarza, stanął przy drzwiach. — Odezwał się.
To były bardo długie dwa dni z, jak dotąd, bezskutecznymi próbami odnalezienia Guildensteina. W normalnych warunkach już dawno wiedzieliby, gdzie go wywieźli, nikt jednak nie był na tyle głupi, by pokazać Luchadorom, że zależy im na jakimś nieistotnym dzieciaku.
— Dostałem wiadomość — zaczął Louis, podchodząc dwa kroki w stronę pana Redgrave’a. Wyciągnął trzymany w dłoni telefon i położył na stole, wyświetlaczem w stronę Victora.
Mamo, nie martw się, jestem bezpieczny. Jestem u Bianki, pamiętasz, opowiadałem ci o niej, jej wuj ma dużą posiadłość gdzieś pod miastem i wyjechaliśmy tu, dopóki się trochę nie uspokoi. Zasięg jest słaby, dlatego wcześniej nie pisałem, mam nadzieję, że za bardzo się nie martwiłaś. Będę pisał, jak go jakoś złapię, ale raczej nie uda się nam pogadać, więc nawet nie dzwoń. U was wszystko okej, mam nadzieję? Szkoda, że nie ma was tu ze mną, na pewno by ci się spodobało, ten dom jest bardzo w twoim guście. Może będę robił notatki i opowiem tacie wszystko ze szczegółami po powrocie ;) Odezwę się za jakiś czas, a ty daj proszę znać, czy doszła moja wiadomość!
— Jeszcze nic nie odpisałem.