W dłoni miał pamięć jego skóry, siwego owłosienia, o które zahaczał delikatne palce; w nozdrzach zapach mieszanki potu i testosteronu. I codziennie nadpisywał te wspomnienia, coraz mniej wyraźne, urwane westchnienia jęków i sapnięć z tej pamiętnej nocy, podczas której tak bardzo nie chciał, by nachodził już świt.
Louis Blanchard odsunął filiżankę czarnej, esencjonalnej kawy od ust. Ledwie koniuszkiem języka zwilżył pełne wargi. Wzrokiem powiódł po pomieszczeniu, zahaczając kątem oka o okno.
Dniało już.
I twarz ta — pozornie tak podobna, a jednak po tygodniach Louis był pewien, że już nigdy nie popełniłby podobnego błędu, jak przy początku ich znajomości. Vergil zarost nosił przystrzyżony, a w kąciku warg nie czaił się ciągle łobuzerski uśmiech. Jej wspomnienia nie nadpisywał, a może i chciałby — codziennie nie porównywać, nie szukać różnic.
Chłopiec odchylił nieznacznie głowę. Minęło kilka miesięcy. Tak wiele czasu. Wszystko wskazywało, że najroztropniej byłoby zapomnieć.
— Dziękuję za twoje towarzystwo — powiedział, gdy Vergil otarł serwetką kącik ust. — To była długa noc — zauważył, a choć niewątpliwie musiał być zmęczony, oznak tego próżno było doszukiwać się na jego pokrytej eleganckim makijażem twarzy. — Jestem naprawdę wdzięczny. Chciałbym… przyjmij, proszę, ten drobny prezent — dodał, przesuwając po stole burgundową kopertę, którą chwilę temu musiała podać mu jedna z kelnerek, przecież nie miał jej wcześniej przy sobie. — To zaproszenia na premierowy spektakl Baletu Dimitriewa w nadchodzący weekend. — Louis nie musiał precyzować, jak trudno było takie otrzymać; i, owszem, sprawdził wcześniej listę gości, upewniając się, że nazwisko Spardy nie widniało na żadnej z list. — Ufam, że może ci się spodobać.