TRIGGER WARNING: poronienie
Max nie powinien narzekać na swój los. Tak uważał, nie dawał sobie na to przyzwolenia, w końcu jego życie nigdy nie było ciężkie. Miał kochającą rodzinę, nie brakowało mu nigdy zasobów materialnych, był wychuchany i wydmuchany od samego dzieciństwa, nigdy nie musiał rezygnować z marzeń w imię samego przetrwania, bo cokolwiek by się nie działo mógł zawsze liczyć na wsparcie rodziców.
Czuł, że gdyby pozwolił sobie na narzekanie i robienie z siebie ofiary, to metaforycznie przyłożyłby w twarz wszystkim tym, którzy nie mieli nawet w jeden dziesiątej tak wygodnego życia, jak on. Jak chociażby Ian, który od dziecka musiał sobie radzić sam, który wychowywał się bez ojca, a jego mama musiała ciężko pracować by zapewnić im w ogóle byt. Ian, biedny Ian, który musiał przedwcześnie dojrzeć, który musiał nabrać odpowiedzialności za swoje życie, podczas gdy Max żył sobie jak pączek w maśle.
Ale, mimo iż patrząc obiektywnie miał cudowne życie, to… wcale się tak nie czuł. Miał dość tego upupiania przez własną matkę, które z biegiem lat wciąż się utrzymywało. Miał dość bycia traktowanym protekcjonalnie, jak dzieciak niezdolny do decydowania o samym sobie, mimo iż już od kilku lat mieszkał sam, na drugim końcu kraju. Bolał go ten brak zaufania, a jeszcze bardziej bolało go to, jak jego mama traktowała Iana, który był dla niego tak ważny, którego tak kochał.
Odprowadził Iana smutnym wzrokiem. Nie dziwił się temu, że mężczyzna odczuł potrzebę ucieczki z tej absurdalnej sytuacji. Sam również zatrzymał się, opuszczając walizkę na podłogę.
— Mamo, przesadzasz, wiesz? Osobne pokoje, serio? Jak mogłaś na coś takiego w ogóle wpaść?! — syknął, idąc za Helen do kuchni.
— Max, uspokój się. Nie zamierzam ci się tłumaczyć z tego, jak przyjmuję gościa w naszym domu.
— Póki co, wcale nie popisujesz się gościnnością — zauważył zjadliwie. Kobieta zajrzała do piekarnika, gdzie na wstawienie czekało zamarynowane i przyrządzone wędzone tofu z warzywami, a Max przysiadł przy wyspie kuchennej.
— Max, słuchaj, jesteście razem zaledwie… ile? Cztery miesiące? Rozumiem, że jesteś zauroczony i pełen entuzjazmu, ale mam prawo być trochę sceptyczna. Zwłaszcza, że odkąd się z nim spotykasz zrobiłeś się bardziej wyszczekany. Nie ukrywam, że wydaje mi się podejrzany. — Odwróciła się w jego stronę po nastawieniu piekarnika i oparła się o blat, zakładając na siebie ręce.
Max tymczasem otworzył szeroko usta, szczerze zszokowany i wgnieciony w ziemię przez bezczelne słowa swojej mamy.
— Chyba sobie ze mnie żartujesz, prawda? Znasz go dosłownie godzinę! Jak możesz w ogóle wysuwać takie wnioski! Czy ty zdajesz sobie sprawę z tego, że obrażając go, obrażasz również mnie? Zależy mi na nim, kocham go, i boli mnie to że tak go traktujesz.
— Na tym całym… Jaredzie — Helen wypluła z siebie imię byłego chłopaka swojego syna z nieskrywaną niechęcią — też ci zależało. Max, mam dwa razy więcej lat od ciebie. Wiem, co to jest młodzieńcze zauroczenie, rozumiem że teraz ci się to wydaje miłością na całe życie, ale musisz na siebie uwa…
— Mam prawie trzydzieści lat — zauważył Max, próbując nie dać się ponieść emocjom. Nie miał siły na awanturę, zwłaszcza w pierwszy dzień wizyty u swoich rodziców, w przeddzień ich rocznicy, ale zachowanie jego matki naprawdę go irytowało. — Nie jestem już dzieckiem. Pozwół mi podejmować własne decyzje i popełniać własne błędy.
— Nie możesz ode mnie oczekiwać, że przestanę się o ciebie martwić.
— I nie oczekuję tego. Oczekuję rozsądku i zaufania. Czy kiedykolwiek się na mnie zawiodłaś?
To pytanie zastygło w powietrzu. Helen nie odpowiedziała. Jak gdyby nigdy nic, wróciła do przygotowywania kolacji, w ten niezbyt subtelny sposób kończąc temat. To też była znana Maxowi praktyka. Kolejny objaw protekcjonalnego zachowania względem niego.
Przewrócił oczami i prychnął pod nosem. Wyciągnął telefon, bo musiał chociaż z przyjaciółmi podzielić się swoją frustracją. Wprawdzie w ogóle nie rozwiązywało to problemu, ale pomagało chociaż częściowo spuścić negatywne emocje. A Ian wciąż się nie pojawiał, co zaczynało Maxa już martwić. Zastanawiał się, czy do niego nie dołączyć na zewnątrz (i ostentacyjnie zapalić, żeby wkurzyć matkę – chociaż przez to Helen miałaby tylko kolejny pretekst do czepiania się Iana), ale wtedy usłyszał dźwięk otwierających się drzwi. Obrzucić matkę kolejnym wkurzonym spojrzeniem, zanim nie wyszedł do swojego chłopaka.
***
Była pewna rzecz, o której Max nie wiedział. I miał się prawdopodobnie już nigdy nie dowiedzieć. Przynajmniej takie było założenie.
Max bowiem wcale nie był pierwszym dzieckiem państwa Stone.
Mało tego – nie był nawet drugim. Ale jedynym żywym.
Helen Hughes poznała swojego przyszłego męża pracując jako asystentka księgowej w pewnej sporej kancelarii, w której Jeremy Stone stawiał swoje pierwsze kroki w karierze prawniczej, będąc świeżo po ukończeniu szkoły. Udało mu się dostać pod skrzydła jednego z najlepszych prawników w mieście, który za rok miał prawdopodobnie zostać sędzią. Młody prawnik ukończył szkołę prawniczą z wyróżnieniem, w dodatku był pracowity i ambitny, skupiony tylko na karierze.
Dziwnym więc było to, że ta młoda asystentka tak zawróciła mu w głowie. Zakochali się w sobie, miłością głupią i młodzieńczą. Owocem tej miłości była ciąża. Wpadka, zupełnie niespodziewana, z początku niechciana. Nie byli wprawdzie dwójką gówniarzy świeżo po szkole średniej, więc ciąża nie przeraziła ich aż tak, niemniej nie czuli się gotowi na dziecko.
Po relatywnie niedługim czasie ich podejście uległo znaczącej zmianie. Zwłaszcza Helen. Zobaczywszy pierwszy obraz z USG, ten niewyraźny kształt, uderzyła w nią pierwsza fala wzruszenia. I wiedziała, że chce urodzić to dziecko. Chce je wychować, chce żeby było szczęśliwe.
Nie było jej to jednak dane.
Poroniła jeszcze przed poznaniem płci dziecka.
Nie sądziła, że dotknie ją to aż tak mocno. Strata dziecka, którego początkowo przecież nawet nie chciała. I tylko dzięki Jerremu, który cały czas przy niej trwał, udało jej się podnieść. Wkrótce została Helen Stone, a młode małżeństwo postanowiło spróbować jeszcze raz, tym razem świadomie starając się o dziecko. W końcu się udało. Tym razem zdołała dowiedzieć się, że spodziewają się z mężem córki. Tym bardziej zabolała kolejna utrata dziecka, tym razem tego, które już miało imię, które już tuż-tuż miało przyjść na świat. Które było takie… realne, które przestało być zlepkiem komórek.
Nie sądziła, że po kolejnym ciosie już uda jej się wrócić do normalnego funkcjonowania. Ale wówczas pojawiła się trzecia ciąża. Tak strasznie się bała, że i tym razem zakończy się tragicznie, że przez myśl przeszedł jej nawet pomysł aborcji. Jerry, który zarabiał coraz więcej, zapewnił żonie opiekę w dobrej klinice, w której jej ciąża była monitorowana przez grono specjalistów. Zrezygnowała z informacji o płci dziecka. Była nastawiona na kolejne poronienie, mimo wspaniałej opieki.
Wydarzył się cud. Jej wymarzone dziecko, mały, różowy synek, urodził się zdrowy. Max, jej żywy cud, którego pokochała od pierwszego wejrzenia.
Max rozwijał się prawidłowo, był zdrowym dzieckiem. Dostarczał swoim rodzicom wzruszeń wraz z pierwszym wypowiedzianym słowem, pierwszym postawionym krokiem, pierwszym napisanym wyrazem. Tę ostatnią czynność wyjątkowo sobie upodobał, dając w ten sposób ujście swojej wyobraźni, gdy był już trochę starszy.
A Helen, ach, Helen była taka szczęśliwa, widząc rozwój swojego dziecka. Dbała o niego najlepiej jak tylko mogła, każde przeziębienie Maxa doprowadzało ją do paniki, starała się chronić dziecko przed możliwie każdym niebezpieczeństwem.
Gdy Max poszedł do szkoły, Jerry założył własną kancelarię. Co oznaczało, że był bardziej zapracowany i spędzał mniej czasu z rodziną. I to był moment, w którym Helen zaczęła się coraz bardziej rozkręcać w swojej nadopiekuńczości, zaczęła widzieć zagrożenia czające się na każdym kroku. Nie przeżyłaby tego, gdyby jej Maxowi stało się cokolwiek złego. Nie byłaby w stanie znieść kolejnej straty.
Kiedy jej mąż o włos nie zginął w wypadku w drodze na konferencję, Helen zaczęła widzieć jeszcze więcej zagrożeń. Przestali jeździć na wycieczki plenerowe, w końcu natura potrafiła być niebezpieczna i nieokiełznana. Max po szkole musiał wracać prosto do domu, bo tylko pod swoim okiem Helen mogła być pewna, że nic mu się nie stanie.
Wcale nie dostrzegała tego, jak bardzo krzywdzi swoim zachowaniem syna. Kłótnie się pojawiały, Max stojący na progu dorosłości zaczynał mieć pretensje, ale ona wiedziała, że robi dobrze.
Kiedy Max wyprowadził się z domu, to złamało jej serce. Gdzie popełniła błąd? Przecież go kochała, chciała dla niego jak najlepiej, opiekowała się nim jak tylko mogła. Nie była gotowa puścić go samodzielnie w ten niebezpieczny, okrutny świat, który odebrał jej już dwójkę dzieci i prawie zabrał jej męża.
Nie mogła już nad nim czuwać. Nie miała jak. I to doprowadzało ją niemalże na skraj szaleństwa. Poświęcała się pracy, zajmując w ten sposób swój czas, pomagając mężowi w budowaniu dalszej kariery i wspierając go. Z utęsknieniem wyczekiwała każdej wizyty syna. A kiedy tylko się pojawiał, kiedy w końcu mogła go przytulić, nie chciała wypuszczać go z ramion.
***
— Pewnie, chodźmy na górę — odparł niemrawo, czując paskudny ścisk w sercu. Naprawdę kochał swoją mamę, dlaczego zatem niemalże każda wizyta w rodzinnym domu była dla niego tak męcząca?
— Tutaj — mruknął, otwierając drzwi do pokoju gościnnego. Rzeczywiście, był przygotowany na wizytę gościa. Nieskazitelnie czysty, uprzątnięty, a zgodnie ze słowami Helen w szafie było wydysponowane miejsce na rzeczy Iana. — Ian… przepraszam za jej zachowanie. Nie spodziewałem się, że wymyśli coś takiego. Obiecywała mi, że postara się zachowywać normalnie — mówił przepraszającym tonem, przysiadając na brzegu łóżka. Było mu głupio, wstyd, a ponadto czuł ogromny żal do swojej mamy. — Chyba mam po niej tego Lionela. Nie widzę innego wytłumaczenia na to, co się dzieje. Porozmawiam z nią jeszcze, dzisiaj próbowałem, ale chyba to nie ma sensu. Chcesz zobaczyć dom przed kolacją? Chodź, pokażę ci mój pokój — zaproponował.