Nie był kujonem... Był spryciarzem. Przebiegłym, cholernie. Jego natura kombinatora rzucała się w oczy, gdy tylko mu się przyjrzało. Od razu było widać, że coś z tym gościem jest nie tak. Zielone spojrzenie zawsze kojarzyło się z przebiegłym draniem, który gdyby mógł to nawet maraton przebiegły na skróty, ale na mecie wszyscy podziwialiby każdy jeden pokonany metr, gotowi uwierzyć w każdą jedną jego bajeczkę. Jeśli ktokolwiek miałby wątpliwości - stłamsił by je krzywym uśmiechem. Jego wargę po lewej stronie zniekształcała blizna, która w jego mniemaniu dodała mu uroku.
Nie był w typie każdego - nieco zbyt wysoki, dla niektórych miał za szerokie ramiona i zbyt smukłą talię. Zdarzali się też tacy, którzy nie lubili jego przydługich, potarganych włosów. Emanował jednak pewnością siebie, którą nadrabiał każdą skazę, udając, że zdanie innych nie ma dla niego żadnego znaczenia.
Powinien nazywać się Chodząca Ściema, a nie - Anthony Carter.
- Tony, a ty nie jedziesz? - odezwał się Mark, przechodząc przez kuchnię domu ich bractwa, zaglądając w stronę salonu. Nie każdy mieszkał w tym miejscu - wielu członków wynajmowało kompletnie osobne mieszkania i z domu korzystało tylko w trakcie imprez, albo wpadało przy okazji. Garstka ludzi przebywała w tym miejscu na stałe, tak jak Anthony. Zbliżał się akurat czas kolejnych niewiele znaczących świąt, w trakcie których studenci zbierali manatki i jechali do rodzin, żeby spędzić ten czas bardziej po ludzku i z mniejsza ilością procentów we krwi.
Cartera najczęściej można było znaleźć w salonie. Nie we własnym pokoju - tam było dla niego zbyt ciasno, ciemno i pusto. Wolał zalec na wysłużonej kanapie w pomieszczeniu, w którym oficjalnie panował zakaz palenia papierosów, a jednak wszystko cuchnęło fajkami. Dwie kanapy na przeciwko siebie, pośrodku jeden fotel, a na ścianie telewizor i nic więcej, ale to tam rozgrywały się największe imprezy bractwa.
- Meh - mruknął Anthony, wyciągając się wygodnie, naciągając na siebie koc. Wolną dłonią odnalazł pilot, żeby zmienić kanał na kolejny tandetny sitcom, w którym nie zamierzał nawet się zagłębiać. - Mam daleko do domu, nie opłaca mi się wracać na te kilka dni - odparł. Nie zamierzał mówić im o sobie, a taka odpowiedź była wystarczająca, żeby nie drążyli i nie dopytywali. Wystarczająco szczegółowa, a jednocześnie nieinwazyjna.
- Miasto będzie opustoszałe bez studentów. Zdechniesz z nudy - odparł Mark, zarzucając torbę na ramię, kierując się w stronę wyjścia. - Na pewno ok? - zagaił jeszcze. Pierdolony troskliwy miś.
- Odpocznę od was - burknął Anthony, ziewając. Najwyraźniej miał zostać sam? Kompletnie sam? Sądził, że więcej osób zamierza przeczekać w bractwie.... Może się mylił, trudno. Dziwnie się czuł, gdy wokół nie było ludzi, a jednocześnie nigdy nie uważał siebie za ekstrawertyka. Jakoś przeżyje. To tylko tydzień. Poza tym, są bary i tindery. I grindery. Gdy mu się znudzi, skorzysta z jednej lub drugiej opcji i jakoś to będzie.