Odstawił puste naczynie na bok, z zaniepokojeniem o serwując jak na twarzy białowłosego pojawia się czyste przerażenie. Wpatrywał się w coś, czego on nie potrafił dostrzec i nie wątpił, że to za sprawką tego, co właśnie wypił.
Nie odezwał się, ale nie pozwolił też i odsunąć, obejmując, gdy drugie, smukłe ciało przylgnęło bliżej.
Gdy po ramieniu rozeszła się fala bólu, syknął cicho zaskoczony, ale nie próbował się wyrwać, zamiast tego wzmacniając jedynie uścisk ramion. Bolało, ale to nic.
To było niczym w porównaniu z tym co musiał teraz przechodzić jasnowłosy.
Zęby zresztą wkrótce zniknęły, a on sam stracił przytomność, na co Iliar błyskawicznie zareagował, hamując upadek i chroniąc jego głowę przed brutalnym spotkaniem z kamienistą powierzchnią. Ułożył go delikatnie, by następnie chwycić jedną z omdlałych dłoni i spleść ich palce razem.
Oparł czoło o ich złączone dłonie i przymknął oczy. Tak jak obiecał, będzie czekał.
Otworzył oczy w morzu szarości i ponurej, złowróżbnej purpury nieba, które wisiało nisko nad ich głowami, nabrzmiałe i ciężkie. Stał na surowej, granitowej skale, która wcinała się klifem w pustkę. Poza tym skrawkiem lądu nie było tu nic więcej, jedynie przepaść otwierająca się ze wszystkich stron, wygłodniała, gotowa pożreć wszystko co wpadnie w jej objęcia.
W oddali, na samym skraju poszarpanej krawędzi mógł jednak dostrzec samotną sylwetkę, niezachwianą, pomimo szarpiących nią porywów wiatru. Nie widział twarzy, ale wszędzie poznałby tą burzę jasnych, długich włosów, które zwijały się dookoła głowy niczym stado dzikich węży.
Zazwyczaj jasna twarz pokryta była smugami brudu, na których wyraźnie odcinały się ślady po spływających wcześniej łzach, był zmęczony, usta zazwyczaj pełne i niosące ze sobą obietnicy słodyczy miał spierzchnięte i spękane do krwi. Nawet oczy, które mógł zapamiętać jako skrawek jego prywatnego, błękitnego nieba, wydawały się przygasłe i wypełnione bezbrzeżnym smutkiem. A jednak, na jego widok uśmiechnął się blado, wkładając w to resztki siły, obserwując go jak się zbliża.
Tylko jeden z nas- wyszeptał i ujął jego twarz w dłonie w obezwładniająco czułym i delikatnym geście.
Pochylił się do pocałunku, przymykając na nowo szklące się oczy.
Pocałunek nigdy nie nadszedł.
Po kolejnym uderzeniu serca miał okazję zostać zgoła inny widok, o wiele bardziej przyjazny, o wiele bardziej znajomy. Wysokie, potężne drzewa nie były w stanie zasłonić aksamitnego, nocnego nieba na którym królował księżyc w pełni. Był ogromny, co wskazywało na pierwsze wiosenne przesilenie. Jedno ze świąt, kiedy zbierano się razem. Gdy słońce znikało za horyzontem usypiając doskonale znany ludziom świat, do życia przebudziły się się rośliny i stworzenia o brawach, których bogactwo zaparło dech w nie jednej piersi. Kwiaty rozchylały swe płatki w pełnym rozkwicie by opić się srebrzystą poświata, w której skąpany był, zdawałoby się cały świat, ten las i gromadzące dookoła kolorowych latarni elfy. Wszystkie o podobnej jemu ciemnej skórze i drapieżnych rysach twarzy.
Nie mogło tu zabraknąć jego bliskich, rodziny i przyjaciół. Obmywał go szmer ich rozmów i cichego śmiechu, mógł dostrzec, że wokół krąży podawane z rąk do rąk jedzenie i chociaż było tu wolne miejscu, jak gdyby dla niego, jego kielich i talerz pozostawały puste.
Od czasu do czasu zdarzyło się, że czyjeś spojrzenie przesuwało się dyskretnie po wyrwie powstałej między nimi, czasem pomiedzy brwiami pojawiła się delikatna zmarszczka, innym razem oczy napełniły się z trudem maskowanym żalem i tęsknotą, bywało też, że czyjeś wargi zacisnęły się w bardzo wąską linię, a mięśnie twarzy, szczęka zastygły w pełnym gniewu grymasie.
Nie było tak radośnie jakby mogło się na pierwszy rzut oka wydawać i wraz z pojawieniem się tej świadomości, wszystko dookoła uległo subtelnemu przeistoczeniu. Kolory wyraźnie przygasły, dźwięki nieznacznie ucichły i wszystko zdawało się powoli zamierać w oczekiwaniu na ciemność, która gromadziła się na granicy wzroku gęstniejąc, grożąc zdławieniem i przytłoczeniem wszystkiego gdy tylko zgaśnie ostatnia iskra.
Napięcie wyczuwalne w powietrzu czyniło każdy oddech trudnym.
Ktoś klepał go w ramię, delikatnie ale nagląco i gdy obrócił się, ujrzał kolejną ze znajomych twarzy. Twarz, która znał od dziecka, którą widział uśmiechniętą i zasmuconą, przerażoną i wściekłą, wykrzywioną bólem i pogrążoną w spazmach rozkoszy, teraz ukochaną, bo wpatrzoną w niego i widząc go.
Jej wyraz jednak niepokoił. Był w niej coś na pograniczu lęku i pośpiechu, zupełnie jakby nie chciał aby ktokolwiek z obecnych dookoła dostrzegł jego lub fakt, że próbuje właśnie kogoś wykraść.
Nerwowo pokiwał na niego palcem, po chwili chwytając go za dłoń i ciągnąc za sobą, bez słowa, z palcem na wargach nakazując milczenie.
Prowadził go w kierunku drzwi wyrytych w korze, które być może widział już wcześniej. Nim zdołał jednak zapukać do drzwi te otworzyły się same ukazując w nich Mydri.
Twarz elfki wykrzywiał nienawistny grymas podczas gdy zimno jej spojrzenia mroziło do kości. Była jednak już drugą osobą, która go tu dostrzegała. Uniosła dłoń. Uderzenie padło z znienacka z zaskakującą siłą.
To twoja wina- wysyczała, z trudem mogąc mówić przez gniew gotujący się w słowach.- Nikt ci tego nigdy nie powie, ale to twoja wina. Żałosne.
Kolejne uderzenie, tym razem w drugi policzek.
Zerknęła w górę na niebo, na którym nadal królował księżyc w pełni. Krwawy księżyc.
Obrzuciwszy go ostatnim gniewnym spojrzeniem wyminęła go, odchodząc. Nie było też już jego przyjaciela, został sam.
Pomieszczenie było skromnie umeblowane, jeżeli nie liczyć łoża. Ogromnego i zesłanego aksamitną, połyskliwą tkaniną w kolorze krwistej czerwieni, a w nim znienawidzony przez niego człowiek. Jego pan. Nie dostrzegł go jednak jak na razie, pochylony nad kimś, z dłońmi towarzyszącej mu osoby zarzuconymi na szyję, z biodrami miarowo poruszającymi się w przód i w tył. I nie musiał słyszeć jęków ani westchnień by domyślić się, że przyłapał go właśnie podczas bardzo intymnego aktu.