Gdyby ktoś zapytał go o pojedynczą datę z zajęć historii, pewnie nie byłby w stanie podać absolutnie żadnej. Czasem do jego uszu przebijały się jednak jakieś ciekawostki, które nawet zapamiętywał bez większego problemu. Szkoda, że raczej nie przydadzą mu się zbyt mocno przy zaliczaniu sprawdzianu.
"Jutro ósma?"
Mruknął coś pod nosem w odpowiedzi. Wizja porannego wstawania nie była jego ulubioną. Przynajmniej tyle dobrego, że Olivier rzeczywiście trzymał się swojego początkowego założenia i nie zamierzał zmuszać go do nauki dzień w dzień.
—
Nie zapomnij o moim śniadaniu — rzucił na odchodne, nim ruszył w przeciwnym kierunku, w stronę miasta. Kompletnie zdążył już zapomnieć o bólach ojca i jego wymogach powrotu do domu. Zresztą kogo chciał oszukać? I tak by go nie posłuchał.
***
Nawet nie zauważył jak szybko minęły mu kolejne trzy dni. Nie zawsze udawało mu się wstać na ósmą, ale z reguły nie spóźniał się bardziej niż piętnaście minut. Za każdym razem jego dzień skupiał się wokół łażenia dookoła Oliviera i znikaniu na sporą część przerwy, by odseparować się od wszystkiego i wszystkich, paląc w spokoju i słuchając muzyki dużo głośniej niż przewidywały wszystkie ustawy tego świata.
Stevenson został zawieszony na tydzień. Mimo że informacja ta bez wątpienia była drobnym zwycięstwem Jacksona, jednocześnie tylko podkreślała niesprawiedliwość względem samego Aikena. Ile razy to on wywoływał bójki i nigdy nie został ukarany w podobny sposób. Z drugiej strony pewnie mało kto by się zorientował, że jego ciągła nieobecność nie była wynikiem zawieszenia.
Aż w końcu nadeszła sobota.
Dzień, w którym powinien spać do dwunastej (albo i czternastej, jeśli oglądałby seriale do siódmej nad ranem), przewalać się z boku na bok, a następnie iść leniwie na miasto, by szlajać się po nim aż do późnej nocy. Gdy jednak zszedł na dół po schodach, ubrany w luźne, czarne ciuchy, zegar wskazywał siódmą trzydzieści. Starsza gospodyni o imieniu Anne prawie się przewróciła widząc go o - jak to zawsze mawiał - tak bezbożnej godzinie na środku kuchni.
—
Aiken! Coś się stało?Wymruczał coś w odpowiedzi, cały czas dochodząc jeszcze do siebie. Przetarł twarz i podszedł do wyspy na środku pomieszczenia, opierając się o nią łokciami. Chwilę później na blacie wylądowało też jego czoło.
—
Nie robiłaś już może jakiegoś śniadania, Anne?—
Usiądź, zaraz ci coś na szybko zrobię! Twój ojciec wyjechał o piątej trzydzieści na konferencję w Berlinie, kazał ci przekazać, że będzie jutro koło siedemnastej. Nadal nie wierzę, że jesteś już na nogach. Jak nic, prosięta zaczną dziś latać...Z początku nic nawet nie odpowiedział. Nie obchodziło go gdzie był jego ojciec i kiedy zamierzał wrócić. Od kilku lat próbował wymusić na Aikenie niedzielne, rodzinne obiadki. Nawet gdy udawało mu się usadzić go przy stole, zwykle kończyło się to wyjątkowo nieprzyjemną ciszą albo kolejną kłótnią, po której Jackson wypadał z domu trzaskając drzwiami tak, jakby chciał by usłyszeli go wszyscy sąsiedzi w okolicy.
—
Co takiego poderwało cię do góry, skarbie? Spotykasz się z jakąś ładną panienką? — kobieta zachichotała szturchając go ramieniem, kompletnie ignorując przy tym jego mordercze spojrzenie. Anne była prawdopodobnie jedyną osobą na ziemi, która pozwalała sobie w jego towarzystwie absolutnie na wszystko. I do której rzeczywiście się przywiązał, mimo swoich dziwnych życiowych zasad. Nic dziwnego, kobieta pojawiła się w ich życiu w jego wczesnym dzieciństwie. Przeszła z nim przez żałobę i wszystkie fazy buntu. Czasem zdawało się, że była dla niego dużo bliższą rodziną niż Pan Campbell. Była też jedyną osobą, która regularnie przychodziła oglądać jego nowe rysunki i nie była wyrzucana z pokoju z głośnym hukiem. Dopóki nie zaczynała zbyt mocno truć mu nad uchem rzecz jasna.
—
Naprawdę myślisz, że jakaś ładna panienka chciałaby się ze mną spotkać, Anne? — zapytał sarkastycznie, unosząc brew ku górze. Nie minęła sekunda, gdy oberwał szmatką w łeb, sycząc coś pod nosem.
—
Żadnego sarkazmu w mojej obecności!—
Nie wymagaj ode mnie niemożliwego — burknął, zaraz obrywając po raz drugi.
—
Siadaj na krześle i czekaj na śniadanie. Zapakować ci coś na wynos?—
... przydałyby mi się jakieś pieniądze. Idę do muzeum.Nawet nie wątpił, że po całym tym łażeniu po muzeum zrobi się najzwyczajniej w świecie głodny. Anne machnęła szmatką po krótkim znieruchomieniu.
—
Pan Campbell zostawił ci pieniądze pod lustrem. Muzeum. Naprawdę, prosięta zaczną latać...Przewrócił oczami i ruszył w tamtym kierunku, by wsadzić banknoty do portfela. Anne przygotowała mu mocno wypasionego tosta, którego wziął w rękę i poszedł na autobus, by podjechać pod dom Oliviera. Na którą się umówili? Na dziewiątą? Spojrzał na zegarek w telefonie. Była ósma trzydzieści, a on już stał pod jego furtką. Nie zamierzał rzecz jasna wchodzić do środka. Spotkanie jego rodziny było ostatnim na co miał ochotę. Nie wymienił się też z nim numerem telefonu - w końcu nigdy tego nie robił - pozostawało mu więc czekać aż wyjdzie na zewnątrz. Usiadł sobie na pobliskim murku popalając papierosa i wdał się w sprzeczkę z jakąś starszą panią, która uparcie twierdziła, że dym nieustannie zawiewa do jej ogródka powodując nawrót raka płuc, a poza tym jest zbyt młody na palenie takiego świństwa.