by Koss Moss Nie 29 Mar 2020, 23:29
— Dzień dobry, Lou — odpowiedział Elijah i uśmiechnął się pod nosem, zerkając na przyniesiony przez chłopca kosz. — W takim razie jedzenia na pewno nam nie zabraknie.
Zamknął drzwi, odebrał od dzieciaka kosz, objął go w pasie i zeszli ze schodów. Poprowadził młodzieńca na tyły domu, w stronę plaży. Jego ogród był dwukrotnie większy niż ten należący do rodziców Louisa. Teren Reidów był oddzielony od wody jeszcze jedną posesją; aby dotrzeć na brzeg rzeki, musieli korzystać ze ścieżki biegnącej przez park kilkaset metrów dalej w górę ulicy. Nie było to daleko, ale dostęp do plaży z własnego ogrodu niewątpliwie był bardziej atrakcyjny, zwłaszcza gdy oznaczał możliwość trzymania jachtu tuż pod nosem.
W miarę, jak zbliżali się do pomostu, Louis zauważył, że na łódce ktoś już stoi. Owa osoba była wysoka, miała zmierzwione, czarne włosy i ciemną koszulkę. Na rękach nosiła ciężkie bransolety, na palcach pierścienie – wszystkie te szczegóły młodzieniec zauważył w miarę, jak się zbliżali.
W końcu, słysząc ich kroki, tajemnicza postać odwróciła się, pokazując nieco gadzią, zakolczykowaną twarz.
— To jest Nathan, Louisie. Mój syn.
Nathan, który mógł mieć dwadzieścia, może dwadzieścia kilka lat, zmrużył lekko swoje jasne oczy i zmierzył młodzieńca bez słowa.
— Gdzie twoje maniery? Pomóż Louisowi wejść — polecił Elijah z pewnym chłodnym naciskiem w głosie. Wtedy Nathan wyciągnął rękę i, kiedy Louis ją pochwycił, wciągnął go na pokład. Elijah wszedł jako ostatni i od razu zszedł pod pokład, by zanieść tam przekąski.
Nathan przyglądał się Louisowi uważnie, podejrzliwie. Nie robił dobrego wrażenia. Wydawał się agresywny. Nie chciało się wierzyć, że jest synem kogoś tak poukładanego jak Elijah, a jednak były pewne podobieństwa. Między innymi te niespotykanie jasne oczy, które tak zapadały w pamięć.