Oleg Siergiejewicz uchodził za dobrodusznego kata.
Gdy podczas niefortunnego zbiegu okoliczności, o których sam wolałby zapomnieć, zajął miejsce nieszczęsnego Ivana Ivanowicza, skończyły się niepotrzebnie odrażające sceny z udziałem skazańców. Nie urywało im już głów, ani nie męczyli się na stryczku w kuriozalnym, ni śmiesznym ni przerażającym konwulsyjnym szale, ku aprobacie nowo mianowanego dowódcy, niezbyt lubującego się w tego typu spektaklach. Nie byli przecież bandą sadystów, jak wściekłe psy z Czwartej.
- To tylko długość liny, partacze - wyliczał od czasu do czasu podczas rozmów o zmianę przydziału, będąc zdania, że każdy, kto ma trochę oleju w głowie, poradziłby sobie na jego miejscu równie dobrze. - I jak jest chłop ciężki. I wysoki...
Ale nikomu nie chciało się liczyć. To i został, czerpiąc korzyści ze swojego drugiego, niechlubnego etatu. Koniec końców jednak łapówki i dodatkowe wynagrodzenie sprawiło, że w pewnym sensie z trepa stał się człowiekiem jak na warunki oddziału niemal zamożnym.
- Nie ma się co trzymać pazurami tego gówna tutaj - mówił prawie wesoło, gdy widział, że klient jakoś wyjątkowo źle znosi fakt, że lada chwila straci życie - Przygotuj mi jaką miłą metę po drugiej stronie. Niedługo dołączę...
Czas jednak na Łubiance mijał niespiesznie, a on wciąż do swoich klientów nie mógł dołączyć. Coraz trudniej go było kostusze dorwać, gdy rzucał się ochoczo w tunele z wcale niezłym AK i zapasem łapówkarskiej amunicji, byle tylko nie iść "do pracy" zbyt wcześnie, zbyt często, najlepiej w ogóle. Jak przy okazji można było oczyścić metro z ludzkich śmieci, wtedy czuł coś, co mogło być nawet namiastką szczęścia, a szczęście Olega zazwyczaj brało się z nakarmionej nienawiści.
Historia jej narodzin była krótka. Kiedyś miał rodzinę, teraz już jej nie miał. A mógłby. Mógłby mieć ich wszystkich, a zostało mu jedynie ratowanie rodzin innych żołnierzy i obliczanie długości sznura. Chyba, że wieszał nazioli - wtedy to różnie było z tymi obliczeniami.
Wtedy nawet lubił, gdy delikwent sobie trochę potańczył.
- I wtedy się przedarł, jebaniutki... A paskudny był... śmierdział tak, że aż w oczy szczypało... Baby w ryk...
- Mówisz o mutancie... - Oleg klapnął przy ogniu i wyciągnął rękę po podany mu kubek herbaty. - czy o swojej wizycie w burdelu?
Wywołany do słownej potyczki towarzysz, który czubkiem noża a to dłubał pod paznokciem, a to kreślił w powietrzu niewidzialne kształty, wyszczerzył szeroko nierówne zęby.
- Humor dopisuje, Towarzyszu Lyosha. Całkiem nieźle, jak na kogoś, od kogo dzień w dzień wali trupami - odgryzł się Olegowi, a w oczach błysnęła mu iskra samozadowolenia.
Wszyscy na posterunku mieli jeszcze dość sił i animuszu, by przerzucać się tego rodzaju niewysokich lotów przytykami. Koniec końców warto było to robić, warto było żartować w tym miejscu, na ostatnim przyczółku niemal 200 metrów od bramy, gdzie ciemność kąsała zmysły najmocniej, a światła poprzedzających stanowisk jak na przekór pogłębiały jej grozę. Starali się nie drażnić jej latarkami bez potrzeby. Strażnik, który trzymał wartę przy CKMie wpatrywał się w odmęt tunelu przez noktowizor, skupiony, nasłuchujący, oddzielony od towarzyszy, którzy mogli pozwolić sobie na chwile szorstkiego kamrackiego życia.
- Daj mu spokój - rzucił jeden z nich, krępy i ciemnooki. - Patrz, jak mu się oczka zeszkliły, widać, że nie lubi gadać o robocie - brzdęknął instrumentem przypominającym zniszczoną do cna mandolinę. Raz, drugi... z każdym dźwiękiem pogłębiając tępy półuśmiech Olega kierowany w stronę ciemnej parującej cieczy.
- Cisza tam, kurwa, bo Ci rozpierdolę tę gitarkę na pustym łbie! - reprymenda dowódcy, który pojawił się nagle w polu pomarańczowego blasku uciszyła ich wszystkich, instrument poszedł w odstawkę.
Wytrzymali w tej ciszy niedługo.
- E tam - odezwał się po westchnieniu grajek - zawsze możesz się przenieść... robić co innego... spać będziesz spokojniej.
- Lyosha? - zaśmiał się kamrat, któremu Oleg przerwał na początku rozmowy, najwyraźniej nie mogąc mu tego darować - Co on może robić? Chyba tylko za kreta do nazioli z tą esesmańską buźką...
To była chwila. Krótka chwila gdy Oleg zerwał się i szybkim prostym złamał mu nos. Cisza też długo nie trwała. Wypełniły ją jęki. Nikt nie zerwał się, by odciągnąć mężczyznę, więc Oleg wymierzył drugi cios, mniej celny, ale dowcipniś leżał już tak, że mógł go dosiąść i prać po mordzie, ile wlazło. Przynajmniej dopóki nie poczuł, że coś szarpie go do góry i wciska w pierś latarkę.
- Ty się przejdź, Siergiejowicz - rozkazał dowódca i pchnął go od ogniska ku ciemności.
Nikt więcej się nie odezwał, nikt nikogo nie ganił. Wszyscy, jak tam siedzieli, wiedzieli, że pewnych inwektyw nie puszczało się tu płazem, a jak ktoś był za młody albo za głupi, to płacił.
Oleg rzucił jeszcze okiem na swoje dłonie pokryte ciemnymi smugami i poszedł przed siebie wyrównując oddech, rozgarniając mrok snopem światła przymocowanym do jaskółczego ogona karabinu. Po kilku krokach pojawił się mrowiący ból i głodna bestia nienawiści. Nienawidził, tak bardzo nienawidził, gdy ktoś wypominał mu tę twarz, te jasne oczy, białawe włosy. Tak jak wtedy, gdy zrobił to nazista tuż przed zabiciem trójki jego czarnowłosych, śniadych dzieci.
Ostatnio zmieniony przez Vig dnia Czw 02 Gru 2021, 17:04, w całości zmieniany 1 raz