Sunville jesienią wybarwiało się ochrą i czerwienią. Suche, rozgrzane słońcem powietrze niosło zapach powoli osypujących się liści, które chrupały pod butami niczym kostki martwych gryzoni, których dzięki rozrośniętej populacji kotów w tym miasteczku było cokolwiek wiele.
Silnik zgasł, trzasnęły drzwi samochodu - raz, drugi, trzeci.
Nic to. Nie pierwsi nie ostatni, co połasili się na niską cenę.
Ale kroki pod domem stukały zaciekle, to bliżej to dalej, aż wreszcie usłyszał je na werandzie i nie mógł już dłużej ignorować, że wcale go to nie obchodzi.
— Co z tymi drzwiami? — poniósł się kobiecy podirytowany głos z dołu, a po chwili znów kilka obcasów uderzyło o stare deski na dole. — Klucz pasuje...
— Pośrednik wspominał, że trzeba będzie wymienić zamki. Pokaż, może trzeba więcej siły.
Mężczyzna. Mężczyzna mozolący się przerdzewiałym mechanizmem, a na skromne wydajemisię nasłuchującego z góry, facet dobiegał czterdziestki. A zatem para?
— Kochanie, nie tak...
— Odsuń się, chyba nie ma innego wyjścia.
Huk. Przez dom wraz ze skrzypiącymi okrutnie drzwiami wlało się zimne, świeże powietrze rozganiające wszechobecny zaduch, tak gęsty, że można by powiesić łyżkę.
Małżeństwo.
— No pięknie. Ledwo przyjechaliśmy, a już drzwi do wymiany. Paskudny kolor, trzeba będzie znaleźć stolarza.
Fakt. Ten błękit pasował do zielonej elewacji jak pięść do nosa, od dawna był tego zdania.
— James... — kobieta jęknęła z politowaniem, a on nasłuchiwał chciwie co też tym razem padło ofiarą jej niezadowolenia.
— Szybko wstawimy nowe, nie ma co się tym przejmować. Ira? Ira!
Słodki Jezu. Aż podskoczył - albo byłby podskoczył, ciężko określić tak naprawdę. Czyżby przywieźli ze sobą psa? A to ci dopiero. Twarz do tej pory zastygła w dziwnym wyrazie umiarkowanego zainteresowania i znudzenia wykrzywiła się pod naporem mimowolnego, cierpkiego uśmiechu. Zawsze lubił zwierzęta. Najlepiej koty, albo sympatyczne labradory, wrony i kruki też zresztą, ich nigdy w okolicy nie brakowało. Lepiej; w przeciwieństwie do ludzi, niektóre stworzenia doskonale zdawały sobie sprawę z jego istnienia, choć w dużej mierze dystyngowanie go ignorowały.
— Ira!
To musiał być pies. Sądząc po imieniu, wyjątkowo ciapowaty i niesforny, więc...
— Idę!
A. Małe poruszenie w piersi pojawiło się i ustało równie szybko, a on uniósł wreszcie głowę i z lekko ściągniętymi brwiami rzucił okiem za okno. Z samochodu wystawał ludzki tułów - połowicznie. Wysokość pierwszego piętra zapewniała świetny widok na tyłek i momentalnie pomyślał, że chyba szczęście się do niego uśmiechnęło; mieli córkę.
Obciążone wieloletnim kurzem firanki poruszyły się za udziałem ekscytacji jaka w nim znów zapłonęła, aż czuł się głupio, że taka pierdoła w ogóle jest w stanie go jeszcze zainteresować. Co by się naoglądał, to jego.
— Idę, idę.
Uśmiech zniknął mu z twarzy jak światło z przepalonej żarówki. Nie. Jednak nie córka.
— No kurwa — zaklął pod nosem, bacznie obserwując jak człowieczek na niebotycznie długich nogach z wielkim pudłem w rękach drobi prosto w stronę domu. No fantastycznie.
Za oknem od dawna szarzało, Orion przyglądał się ciężkim chmurom sunącym po niebie od paru godzin stąd wiedział, że lada moment lunie deszczem. Nie zaskoczyło go zatem gdy deszcz rozdzwonił się na parapetach, czego nie można było powiedzieć o nowych lokatorach wbiegających jak w ukropie do środka.
— Jest trochę do zrobienia, ale dom ma potencjał. Una?
Nie miał ochoty opuszczać pokoju na piętrze. Był to kurort w sam raz dla kogoś, komu nie wadził kurz, kolonia pająków żyjąca w spokoju pod łóżkiem, ani to, że drzwi do szafy należało traktować w specjalny sposób; gałka zacinała się w połowie obrotu, wtedy trzeba było znów przekręcić w lewo, docisnąć do przodu w opór i wówczas mocno wykręcić w prawo. On oczywiście już dawno nie miał z tym problemu, prawie zapomniał, że te konkretne drzwi posiadały taki feature.
— Rozpadało się, ale paskudna pogoda. James?
— Jestem w kuchni, zobaczę co da się zrobić z kuchenką. Och! — Głośne brzęknięcie i dźwięk tłuczonego szkła upewniły go w przekonaniu, że mężczyzna odważył się otworzyć szafkę nad zlewem. Krzywe półki były... cóż, krzywe. I nie dziwota, że stara filiżanka wypadła jak tylko poczuła zew wolności roztrzaskując się w drobny mak.
— Wszystko w porządku?!
— Tak! Tak, tylko uważajcie co otwieracie, a to ci niespodzianka.
Rozniósł się śmiech, aż wykręciło go ciekawością by zerknąć choć chwilę na to, co działo się na dole.
— Idę zobaczyć co jest na górze.
I... właśnie mu się odechciało. Zmrużył nieufnie oczy, przelał się przez ażurowe drzwi szafy jak jakiś creep, bardziej z przyzwyczajenia niż faktycznej potrzeby, bo przecież cholera, kto by go tu zobaczył? Nawet, jakby wyrósł im przed twarzą i huknął ile sił w płucach, tak niczego by to nie zmieniło.
Patrzył w napięciu na poruszającą się klamkę w drzwiach, aż w końcu dzieciak z tym samym wielkim pudłem wszedł do sypialni jak do siebie prawie zabijając się o dywan.
W ciszy patrzył, jak ten drugi patrzy, jak rozgląda się i krzywi z niesmakiem na widok pożółkłych firanek, jak odnajduje zakątek pająków pod wielkim łóżkiem i z rezerwą odgarnia starą derkę zaścielającą pościel. Na oko mógł być mniej więcej w jego wieku - może nie dosłownie, prawda, ale przynajmniej na czas, kiedy wciąż jeszcze...
— Ira, wiesz gdzie posialiśmy kubki? Który to karton?
Chłopak wstrzymał się ze ścieraniem kurzu z wezgłowia łóżka i lekko zagryzł wargi w zastanowieniu.
— Nie.
I wrócił do eksploracji swojej nowej sypialni, następnie sąsiadującej łazienki gdzie wszystko aż krzyczało by najpierw potraktować porządnie pastą czyszczącą. Potem chodził długo w kółko wydeptując stary dywan, co wkrótce został zrolowany i stanął wsparty o drzwi, by wynieść go w zapomnienie na strych, pościel poszła tym samym śladem i dzieciak usiadł na materacu jakby go bardzo te porządki znużyły. Ze swego bezpiecznego ukrycia ani to wygodnego ani potrzebnego, Orion właśnie popatrywał ciekawsko na jego unoszącą się i opadającą przy oddechu klatkę piersiową, na delikatne wachlowanie twarzy ręką, aż zauważył, że spojrzenie nieznajomego podąża w jego kierunku. Nie, głupia myśl - w stronę szafy - poprawił się, no bo niby skąd? Ale z niewiadomego powodu gdy ów Ira zgramolił się z łóżka i powoli podążył w jego kierunku, Orion poczuł jak spinają mu się ramiona, a całe jestestwo aż go rwie by folgować się rejterem na korytarz. Cofał się wraz z Irą podchodzącym przeciwnie, o krok bliżej, aż w ostatniej chwili wzdrygnął się, puste wieszaki drgnęły poruszone jego niestabilną energią grzechocząc cichutko, a on sam przeniknął płynnie przez ścianę i czmychnął na strych.