Cichy szelest przekładanych kartek nadawał całemu spotkaniu jakiejś niesamowitej aury tajemniczości, do czego dopasowały się ich szepty gdy jeden drugiego pytał, zastanawiał się na głos. Kostrzewski nie spieszył się wielce bardziej skupiając na krótkiej opowieści Jaśka o wozach ciągnących do Krakowa, o sprzedawanym ptactwie i plonach, jakkolwiek zasłyszał między wierszami słabo zakamuflowaną tęsknotę za nieznanym. Ciekawe, że już po paru dniach spędzonych w Kłokoczynie Feliks poczuł subtelną nić porozumienia wyrażaną częściowo bezsłownie, miejscami splecioną samymi niedopowiedzeniami i spojrzeniami - młody Czajka nieśmiało próbował sięgnąć poza małą wieś, to zapytując jak gdzie indziej na świecie, to prosząc, by historią z dawnych lat minionych ubarwić drogę na pole. Nie zauważył przy tym typowej dla wyrośniętych ze wsi ślepej pewności, że lepsze co tutejsze, inaczej by to w przypadku Jaśka ujął. Jasiek nie był w żadnym razie ograniczony takim myśleniem; był wyłącznie krótkowzroczny, ot i to wszystko.
— A Dominik się do waszej Basi nie sposobi? Ino patrzeć jak ze swatem przyjdzie, więc i przy obejściu pomoże jak obyczaj każe — zauważył ostrożnie, co by przypadkiem obrazy mu nie poczynić jakiej. — Nie grzech przecież o większym marzyć i próbować, chłopcze.
Bo gdyby on śladem Jaśka do matki swojej przyrósł, tak do tej pory dni trawiłby na donoszeniu herbaty, czytywaniu poezyji na głos dla jej przyjemności i tuzin razy najmniej dałby się wmanewrować w ożenek. Prawda, że choć był jedynakiem matka jeszcze do pomocy panienkę Esterę miała, Żydówkę bardzo robotną i uchowaną w takiej grzeczności, że nawet Kostrzewska nie miała zaczepienia dla swoich uwag kąśliwych co to z wiekiem jej się język wyostrzał. Pamiętał jak zeszłej zimy okropna infekcja płuc wpędziła go w pierzynę na cały grudzień, a dziewczę przejęte w stopniu równym co matka na zmianę uzupełniało samowar i podkarmiało go tłustym rosołem, na którym jak nic rozbył się ze dwa kilo.
— Jakby tak wszyscy wielcy matczynej spódnicy się trzymali to gmachy bibliotek ziałyby pustkami. A i Patrokles za Achillesem by nie podążył i kto to wie, jakby wojna się zakończyła?
Ostatnie szkice niedopracowane odrzucił docierając tym samym do stosu nietkniętych papierzysk, czekających aż kto je łaskawie zapełni. Złożył je na pulpicie biurka, brzegiem dłoni uroczyście rozprostował z grubsza i przysiadł tuż obok żeby za F mogli się zabrać. Zaległa cisza między nimi z rodzaju łagodnych, nie uwierająca, tyle tylko aby umysł oczyścić przed pracą po czym Feliks skrupulatnie literę postawił pokazując gdzie kierunek, od czego zacząć najlepiej. Przekazał następnie pióro, chwyt poprawił żeby inkaust w palce jaśkowe nie wsiąkał, a gdy już Czajka skupiony pochylał się i ćwiczył pod jego czujnym okiem, skłonił się ku herbacie ostygłej z nawyku mocząc zaledwie w niej usta.
— Zima u nas inaczej myślę pachnie — podjął po cichu, skoro obaj dotąd w milczeniu trwali. — Dymami mocno, na schodach pastą ciemną do podłóg. Na rogach ulic bajgle sprzedają, w kawiarniach walansjenki wprawiają przy oknach, a jak zaśnieży mocniej to i dzwony kościelne ciszej brzmią niż zwykle. A! — oprzytomniał tak nagle, że aż sam podskoczył, jego twarz rozjaśniła się szerokim uśmiechem. — Na rynku można wtedy pomarańcze dostać, a nawet ananasy. Jak słowo daję, Jaśku, ananasa powinieneś spróbować — zawyrokował z przekonaniem, żałując głęboko, że ani żadnego nie przywiózł ze sobą, ani też, że nawet gdyby chciał, tak nie była to pora. Feliks przekręcił się na twardym stołku z niewygodą wypisaną na twarzy wyraźnie, bardziej jednak skrzywił się, kiedy jego nogi zbyt długie na wąskie biureczko stuknęły w coś pod spodem, aż rwetes się podniósł ciągnąc za sobą scherzo pobrzękiwania. To butelki, co je wstydliwie Feliks w kącie pozostawił, część pusta, część nietknięta, aż pobladł nagle i rękę jaśkową wstrzymał własną nad kartką by obaj w grobowej ciszy domu nasłuchiwali. Tyk-tyk. Zegar jedynie słyszał z przedpokoju, co długie teraz sekundy odmierzał i oddech wstrzymywał w płucach, nic na szczęście poza tym. I jak już zaprawił się Kostrzewski absolutną pewnością, że hałas domowników nie pobudził, znaczące spojrzenie posłał wprost w równie struchlałe błękity Czajki, nie zauważywszy, iż wciąż za rękę go trzyma. Pełne napięcia zmarszczki rozprostowały się w moment, a sam, hańba to przyznać, poczuł się trochę jak szczeniak na wykradaniu domowego wina zdybany.
— Żem już myślał... dobrze, że domu na nogi nie postawiłem — odezwał się szeptem, kurczowo palce na wierzchu dłoni Jaśka zaciskając z tych nerwów. — Abrykotyna — wyjaśnił lapidarnie, a że połapał się czym rękę sobie zajął, cofnął ją szybko i dla rozluźnienia gestem butelki wskazał pod biurkiem. — Myśli ułożyć przed spaniem pomaga, albo przeciwnie, ale sam to wiesz jak rzecz działa.
Dziwnie było tłumaczyć się mu przed Czajką, zwłaszcza, że nie tyle z jego dociekliwości co z własnej potrzeby wynikło, jako że złego wrażenia pozostawiać nie chciał. Dla siebie zaś pozostawił powody, które znało spokojne teraz szkło, bo je zamiast wylewać z siebie zalewać wolał. Tym oto sposobem miast pozbyć się ich - macerował, jakoby na wieczną idiotyczną pamiątkę.
Zawstydzić się musiał, ręką twarz sobie rozmasował i trwał tak chwilę za parawanem dłoni osłaniającym go przed jaśkowym wzrokiem, rzadko też jak w tym momencie brakło mu słów właściwych.
— A Dominik się do waszej Basi nie sposobi? Ino patrzeć jak ze swatem przyjdzie, więc i przy obejściu pomoże jak obyczaj każe — zauważył ostrożnie, co by przypadkiem obrazy mu nie poczynić jakiej. — Nie grzech przecież o większym marzyć i próbować, chłopcze.
Bo gdyby on śladem Jaśka do matki swojej przyrósł, tak do tej pory dni trawiłby na donoszeniu herbaty, czytywaniu poezyji na głos dla jej przyjemności i tuzin razy najmniej dałby się wmanewrować w ożenek. Prawda, że choć był jedynakiem matka jeszcze do pomocy panienkę Esterę miała, Żydówkę bardzo robotną i uchowaną w takiej grzeczności, że nawet Kostrzewska nie miała zaczepienia dla swoich uwag kąśliwych co to z wiekiem jej się język wyostrzał. Pamiętał jak zeszłej zimy okropna infekcja płuc wpędziła go w pierzynę na cały grudzień, a dziewczę przejęte w stopniu równym co matka na zmianę uzupełniało samowar i podkarmiało go tłustym rosołem, na którym jak nic rozbył się ze dwa kilo.
— Jakby tak wszyscy wielcy matczynej spódnicy się trzymali to gmachy bibliotek ziałyby pustkami. A i Patrokles za Achillesem by nie podążył i kto to wie, jakby wojna się zakończyła?
Ostatnie szkice niedopracowane odrzucił docierając tym samym do stosu nietkniętych papierzysk, czekających aż kto je łaskawie zapełni. Złożył je na pulpicie biurka, brzegiem dłoni uroczyście rozprostował z grubsza i przysiadł tuż obok żeby za F mogli się zabrać. Zaległa cisza między nimi z rodzaju łagodnych, nie uwierająca, tyle tylko aby umysł oczyścić przed pracą po czym Feliks skrupulatnie literę postawił pokazując gdzie kierunek, od czego zacząć najlepiej. Przekazał następnie pióro, chwyt poprawił żeby inkaust w palce jaśkowe nie wsiąkał, a gdy już Czajka skupiony pochylał się i ćwiczył pod jego czujnym okiem, skłonił się ku herbacie ostygłej z nawyku mocząc zaledwie w niej usta.
— Zima u nas inaczej myślę pachnie — podjął po cichu, skoro obaj dotąd w milczeniu trwali. — Dymami mocno, na schodach pastą ciemną do podłóg. Na rogach ulic bajgle sprzedają, w kawiarniach walansjenki wprawiają przy oknach, a jak zaśnieży mocniej to i dzwony kościelne ciszej brzmią niż zwykle. A! — oprzytomniał tak nagle, że aż sam podskoczył, jego twarz rozjaśniła się szerokim uśmiechem. — Na rynku można wtedy pomarańcze dostać, a nawet ananasy. Jak słowo daję, Jaśku, ananasa powinieneś spróbować — zawyrokował z przekonaniem, żałując głęboko, że ani żadnego nie przywiózł ze sobą, ani też, że nawet gdyby chciał, tak nie była to pora. Feliks przekręcił się na twardym stołku z niewygodą wypisaną na twarzy wyraźnie, bardziej jednak skrzywił się, kiedy jego nogi zbyt długie na wąskie biureczko stuknęły w coś pod spodem, aż rwetes się podniósł ciągnąc za sobą scherzo pobrzękiwania. To butelki, co je wstydliwie Feliks w kącie pozostawił, część pusta, część nietknięta, aż pobladł nagle i rękę jaśkową wstrzymał własną nad kartką by obaj w grobowej ciszy domu nasłuchiwali. Tyk-tyk. Zegar jedynie słyszał z przedpokoju, co długie teraz sekundy odmierzał i oddech wstrzymywał w płucach, nic na szczęście poza tym. I jak już zaprawił się Kostrzewski absolutną pewnością, że hałas domowników nie pobudził, znaczące spojrzenie posłał wprost w równie struchlałe błękity Czajki, nie zauważywszy, iż wciąż za rękę go trzyma. Pełne napięcia zmarszczki rozprostowały się w moment, a sam, hańba to przyznać, poczuł się trochę jak szczeniak na wykradaniu domowego wina zdybany.
— Żem już myślał... dobrze, że domu na nogi nie postawiłem — odezwał się szeptem, kurczowo palce na wierzchu dłoni Jaśka zaciskając z tych nerwów. — Abrykotyna — wyjaśnił lapidarnie, a że połapał się czym rękę sobie zajął, cofnął ją szybko i dla rozluźnienia gestem butelki wskazał pod biurkiem. — Myśli ułożyć przed spaniem pomaga, albo przeciwnie, ale sam to wiesz jak rzecz działa.
Dziwnie było tłumaczyć się mu przed Czajką, zwłaszcza, że nie tyle z jego dociekliwości co z własnej potrzeby wynikło, jako że złego wrażenia pozostawiać nie chciał. Dla siebie zaś pozostawił powody, które znało spokojne teraz szkło, bo je zamiast wylewać z siebie zalewać wolał. Tym oto sposobem miast pozbyć się ich - macerował, jakoby na wieczną idiotyczną pamiątkę.
Zawstydzić się musiał, ręką twarz sobie rozmasował i trwał tak chwilę za parawanem dłoni osłaniającym go przed jaśkowym wzrokiem, rzadko też jak w tym momencie brakło mu słów właściwych.