Wieś zbyt cicha na nasze myśli

    terefer
    terefer
    Tempter

    Punkty : 670
    Liczba postów : 138

    Wieś zbyt cicha na nasze myśli Empty Wieś zbyt cicha na nasze myśli

    Pisanie by terefer Sob 08 Paź 2022, 01:09

    Kłokoczyn, czerwiec roku pańskiego 1900


    Jeszcze koguty nie poczęły piać we wsi, kiedy przez rozwarte drzwi do czajkowej chałupy wpadło rześkie powietrze przedporanne, a Jaśko w rozchełstanej koszuli wyszedł na zewnątrz jakby cały chciał się w tę rześkość zanurzyć, niby to w wodę tego potoku, co przez Kłokoczyn płynął wartkim nurtem. Była to pora gdzieś między nocą a dniem, w tem przecinku szczególnym, kiedy to jeszcze świat trwał w pewnym zawieszeniu. Chwilę przed świtaniem nawet słońce zdawało się nieskore do wstawania, dopiero co zapowiadało swoje nadejście różową łuną rozciągniętą jak okien sięgnął nad horyzontem, nad polami, dachami chałup i lasem w oddali, z drugiej zaś strony, od zachodu, wisiał jeszcze księżyc w cieniutkim łuku, jakby nie śpieszył się zachodzić, i pobłyskiwały nieśmiało gwiazdy. Niezwykłe przeobrażenia działy się na niebie, bo tam, gdzie róż spotykał się z granatem, wykwitały barwy jakieś brudne i jakby zgoła do nieba nieprzystojne, jak gdyby brązy, turkusy, żółcienie brudne i jeszcze co insze. We wszelkich zapadlinach leżały mgły, niby pajęczyny gęste, tak w tej aurze przemienione, że zdałyby się zupełnie z barwy fioletowe, jak kiście wonnych kwiatów lilaka, co przekwitał już w niektórych gospodarstwach. Półmrok dopiero ujawniał kształty, rysował rozmyte kontury gałęzi, chałup i płotów jakby nieśmiało, niechętnie. A taka cichość we wsi panowała, że zdałoby się, ani jednego człeka nie stało w całej okolicy.
    Dziwne to było wrażenie i zgoła nieprzyjemne, tak że się Jaśko wzdrygnął w sobie. A może to chłód poranka po prostu przejmowała go takim dreszczem? Ziemia okazała się zimniejsza, niż podejrzewał, rosa z zielonych traw mroziła skórę, a ta początkowa rześkość tak się z czasem zaczęła przeradzać w zimno, że rozchełstana koszulina na piersi słabą nagle stanowiła osłonę. Ale pocieszał się w sercu i nawet rad był temu, bo gdy największe przyjdą upały, że ni w dzień, ni w nocy nie zazna człowiek spokoju od duchoty, to jeszcze o tych porankach czerwcowymi tęsknie wspomni. A i wcale nie był sam — bo też zaraz gdzieś spomiędzy tych mgieł i traw wilgotnych wylatywał ten łobuz kulawy, Burek strzegący gospodarstwa, i do pańskiej nogi się przytulał, merdając liniejącym ogonem. Stary już był, a taki nieraz przymilny, kiejby szczeniak. Zaśmiał się cichutko Jasiek z tego towarzystwa i już z psem razem szedł rozwierać stodołę tak samo na oścież, jak to z chałupą uczynił.
    — Niech będzie pochwalony… — rozlegało się zaraz rozespane przywitanie gdzieś z głębi, i tam, gdzie stało legowisko młodego Stasia, parobka od krów, czynił się w półmroku jakiś ruch. — Gospodarzu, przecie noc jeszcze!
    — Noc, noc, wcale was do pobudki nie wołam. Śpijcie, Stasio, ja spać nie mogłem, to się po gospodarstwie kręcę — bardziej rozmyślał na głos, niż opowiadał, bo nawet w stronę parobka nie spojrzał, tylko od razu podchodził do dwóch krów i im kładł ręce na szorstkie karki, jakby po przyjacielsku. A upewniwszy się, że już gotowe do dojenia, sięgał zaraz po metalowe wiadro i przystępował do pracy.
    Z powrotem do chałupy szło mu się jakoś naokoło. Niewiele było od rana roboty, bo więcej teraz chłopi działali w ciągu dnia w polu, kobiety zaś oporządzały co trzeba wokół domu, ale tak szedł, że i na grządki zajrzał, i do sadu, a potem przechodził niby to przypadkiem przed oknem do tej izby, w której to gość Czajków od kilku nocy sypiał, ale sam nie umiałby powiedzieć, co też w tym oknie spodziewał się zobaczyć poza wazonem polnych kwiatów i świętą książeczką. I może dobrze, że nic ponad to nie ujrzał, bo by się najprędzej był zmieszał. Bo też gość ten to był przypadek szczególny — myślał sobie Jasiek, wracając do środka, gdzie już wdzierała się przez szyby różowość wschodzącego słońca — tak, szczególny, i jakieś takie uczucie wnosił w cały dom, że aż nieraz serce ściskało, gdy się patrzyło na niego. Bo chociaż człek wielkiej uprzejmości i intelektu, i do pogadywania chętny, to przecież coś takiego potrafił mieć w sobie, że się jawił jakoby ten uczony wielki albo prorok z opowieści, tak mu nieraz z oczu patrzyło pradawnie, gdy to myślał, że go nikt nie obserwuje. A w chałupie i po wsi każdy obserwował po trochu, bo wszyscy ciekawi byli, jak się ten człowiek miastowy, co to wyżej postawiony nawet od dziedziców z dworków okolicznych, zachowuje i jakie ma zwyczaje.
    Pan Feliks — bo tak się nazywał śmiesznie, jak to Jasiek nigdy nie słyszał, żeby ktoś podobne imię nosił — spał teraz jeszcze zapewne, drzwi do jego izby pozostawały zamknięte, ale nieraz to nawet później się kładł spać niż sami gospodarze, bo się światło świecy sączyło przez szparę przy framudze. A wówczas i Jasiek, jakby opętany sam nie wiedział czym, spać nie mógł i wpatrywał się tylko w to światło, i słuchał, jak gdzieś za ścianą rozbrzmiewają kroki albo skrzypi stalówka pióra. Dziwował się temu, ale też nie miał odwagi dopytywać, co tam panicz tak wypisuje namiętnie, że to więcej pisał, niż jaśkowa siostra, Basia, gdy się uczyła niedawno pisać i czytać na książkach. Stale obiecywał sobie, że któregoś dnia jednak spyta.
    Ledwo zaś do chałupy wrócił, a jakby na zawołanie zaczęła się i reszta domowników krzątać. Wstał ojciec, Antoni, i przygładzał dłonią sumiaste wąsy w wielkopańskim geście, z którego się nieraz pośmiewano, i tuż za nim wyszła z alkowy matka, przepasując głowę chustą, i narobiła rabanu, wołając na Baśkę, że to było leniwe dziewuszysko i skore bardziej do przywdziewania się w łaszki a snucia bez celu po wsi, niż pomagania w gospodarstwie, jak Pan Jezus przykazywał. Tak budził się powoli czajkowy dom do życia, do kolejnego spośród podobnych do siebie dni, ciepło wraz z pierwszymi promieniami słońca zaczynało się roznosić po świecie, a po niebie nawet jedna nie płynęła dziś chmurka. I z uwagi na to właśnie, gdy się Baśce udało wreszcie dobudzić, podniosła się na łóżku i plotąc złocisty warkocz zawołała radośnie:
    — To ci będzie pogoda na świętego Jana!
    — A bo to już na dniach — orientowała się matka, trochę z czegoś od rana niezadowolona. Zaraz stawiała przed chłopami chleb na stole, żeby pojedli przed pracowitym dniem. — Przypominał dobrodziej, że to teraz okres, kiedy na mszy święcił będzie zioła… Kiedy też ja zdążę nazbierać!
    — Ja nazbieram chętnie — wtrącała Baśka, a Jasiek odwracał wzrok, coby się nie zaśmiać, wiedział bowiem dobrze, że gdy Baśka chadzała na łąkę, to po to głównie, ażeby świecić srebrzystymi ślepiami do chłopów wracających akurat z pól.
    — Już ci dam, że nazbierasz! — fukała matka. — Takie zielsko przyniesłać ostatnio… Ani ty odróżnisz dziurawiec od mlecza, chyba jeno widzisz, że żółte jedno jak drugie. A idź!
    — Wólczak dziś się z nami zabierze na pole — mruczał tymczasem spod wąsa ojciec, niby to mówiąc do Jaśka, ale nie podnosząc na niego wzroku. — Sam swojego wozu nie ma, a chce zbierać sałatę z tego kawałka ziemi, co mu się ostał.
    — Ale żeby parobki jeszcze spały…? — zorientowała się naraz matka, i jak nie wyrwała rozeźlona z chałupy, wyrzucać śpiochów przebrzydłych z pościeli! Taki się rwetes zrobił w gospodarstwie, że nawet pies zaczął szczekać, a i w całej już wsi powoli budziło się życie. A Jasiek, ożywiony tym wszystkim, zapominał powoli o sprawach, które mu po nocach nie pozwalały spać i przez które wstawał wczesnym rankiem.
    Bo też w świetle dnia nie sposób było poglądać ciekawsko na łunę od świecy bijącą z drugiej izby, ni dumać, co też się tam po nocach może dziać.
    Corvo
    Corvo
    Lost Soul

    Punkty : 212
    Liczba postów : 44

    Wieś zbyt cicha na nasze myśli Empty Re: Wieś zbyt cicha na nasze myśli

    Pisanie by Corvo Sob 08 Paź 2022, 18:06

    Kostrzewskiego specjalnością okazała się łatwość. Z łatwością dał się matce przekonać, że utykanie będące obecnie jedynie bezsensownym somatycznym produktem jego przyzwyczajenia jest czymś więcej niż tylko przykrym nawykiem. To z kolei pociągnęło go do przystania na kuriozalny wymysł i tak oto z ciężkim kufrem i walizą przywiało go wozem z Krakowa. Z łatwością.
    Z absolutnym przekonaniem o własnej niewygodnej obcości wśród tej osobliwej enklawy umykającej prężnie rozwijającym się w miastach przemysłem pojawił się na progu Czajków i jak się ku jego szczeremu zdumieniu okazało, owa obcość co budziła w nim niepokój ustąpiła dość szybko by skłopotać go swoją nieobecnością. Z łatwością.
    Początkowo jego niedopasowanie niczym imperatyw narzucało mu milczenie, zdawkowe grzecznostki czysto kurtuazyjne, a na krotochwile odpowiadał albo z zagadkowym opóźnieniem albo to krzywił wąskie usta i bezradnie rozkładał ręce. I to też z łatwością umknęło niepostrzeżenie, bo już następnego dnia sam od rana chodził i wykradał jabłka bezczelnie, bo z koszyka przyciśniętego do obfitej kobiecej piersi i przyjmował chichoty wespół z kuksańcem. Miastowe nie chadzały z wikliną, damy Krakowskie o ile coś już więcej niźli blady chleb nosiły utyskiwały jakby im koło młyńskie uwiązano do szyi. Nie to, co panny z Kłokoczyn, rumiane od słońca, dumnie dźwigające co z pola znieść należało.
    Po obcości rozbudził się w nim irracjonalny sentyment, zauważył to któregoś poranka kiedy przez jedyne okno w jego izbie słabe światło przeciekło przez firanę i rozsypało się dygocąco plamami po bielonych ścianach. Tak go to ujęło, i prosto i nie do końca, że spędził w łóżku dłużej niż nakazywała przyzwoitość zapatrzony w feerię kształtów. Bo Feliks nigdy nie był na wsi nie licząc tych paru wyjazdów gdy ledwo mu mleczaki wyszły, więc nic z tego nie pamiętał. Skąd więc ów sentyment jakim zapałał nagle do nowej, codziennej celebracji poranków w tym małym pokoju?
    Przyjęto go ciepło, niczym swojego dawno nie widzianego krewniaka, a że u Czajków widać gość w dom bóg w dom żywe, już pierwszego wieczora Antoni pod czujnym okiem małżonki częstował długo leżakowaną śliwowicą (ponoć na okazje specjalne, co było głupie jako że Feliks nie czuł się specjalny ani trochę - najwyżej odrobinę nie na miejscu w tym swoim kaplerzu przyciasnym). Z nawiązką się za tę uprzejmość odwdzięczył, jakkolwiek pakowna waliza dotarła dopiero dwa dni temu i dopiero zeszłego popołudnia rozdysponował podarki o których - jak na człowieka słabej pamięci przystało - zapomniał gdy ciągnął z Krakowa. Respons wydał mu się właściwy; dla Antoniego szłyk elegancki podszyty futrem, dla Pani domu sznur korali krakowskich krwistych niczym jarzębina. Basieńka chustę wyszywaną przy zgodzie matki otrzymała, tylko z Jaśkiem Feliks miał zgryz prawdziwy. Matka jego, Kostrzewska, wspomnieć zapomniała, że gospodarze córkę mają owszem, lecz nie tylko. O Baśce wiedział nim jeszcze Kraków opuścił, by jak to Kostrzewska ujęła, sucha wierzba za nim nie wyrosła.
    Synu, wiek masz już słuszny, ile to czekać jeszcze? Ustatkować się, rodzinę założyć, a bo to co złego?
    Ale jak dobre wychowanie odebrał tak wykrętem dżentelmeńskim ukrócił w raz mitygowanie, bo Baśka choć urody pierwszej i gładka była jak to panienka, w Feliksa zainteresowaniu nie leżała.
    — Parobkom odpuśście, ja też wstałem dopiero i koguta przespałem — zagadnął, choć jego obecność prędzej zaanonsowało utykanie dobiegające z korytarza. Czy to z roztargnienia czy postanowienia zdecydował się zrezygnować z kamizelki nie wiadomo, tyle co w koszuli i spodniach zupełnie boso przywitał gospodynię, a jego ciemne, pomgliste od rozespania spojrzenie osiadło wpierw na zastawionym stole. Nie potrafił odmówić sycącej, tłustej jajecznicy, chleb wyglądał na niego spod chusty, a ciepłe mleko... właśnie. Jego kubek był pusty, podobnie jak inne i dopiero wtedy mężczyzna odnalazł wzrokiem kręcącego się po obejściu Jaśka. Na łydkach wypatrzył pojedyncze, przyklejone od rosy źdźbła trawy, co ubodło go myślą, że jemu ta maniera wstawania wraz ze słońcem jeszcze w krew nie weszła. Co innego ślęczenie po nocach, gdy malejący ogarek odmierzał czas jaki przetrawił na kreślenie, bo jako człowiek literny wynajdywał kolejne niedociągnięcia w tym, co za dnia napisał.
    Czajkowa wyfrunęła z kuchni rozganiając kurczaki, jakie w popłochu gdacząc pierzchły jej sprzed nóg, Antoni zaś westchnął ciężko i machnął ręką woląc zabrać się wpierw za posiłek niż prowadzić dysputy z żoną.
    — Ta noga to doktór co mówił? Przejdzie to kiedy? — Feliks oderwał wzrok od jaśkowych łydek i jak to miał w zwyczaju, wpierw wzruszył ramionami.
    — A to wiadomo? Czasami jedno mówią, a co innego wychodzi. Pewnikiem nie umrę od tego więc ja bym się tym nie głowił — odparł rzeczowo, poklepując się przy tym znacząco po udzie. Wprawdzie uraz nie był poważny i staw pośrednio wrócił do swej sprawności, lecz Kostrzewski wciąż krzywił się gdy go nogi zbyt daleko poniosły i z mocno ściągniętymi brwiami siadał, zamykał oczy.
    — Jasiek, co z tego mleka będzie, będzie coś? — Antoni pogonił syna zniecierpliwiony oczekiwaniem na kankę, dwa razy już zajrzał do kubka i odkrył w nim jedynie dno.
    Jajecznica miast trafić do ust Feliksa zatrzymała się w pół drogi i z cichym mlaśnięciem wylądowała z powrotem w talerzu, bo ten właśnie o czymś sobie przypomniał i począł energicznie przegrzebywać kieszenie.
    — Zaczekaj no chłopcze.
    Z jakiegoś powodu odkąd zobaczył go po raz pierwszy, Kostrzewski jakoby wzbraniał się przed nawoływaniem go po imieniu. Utarł mu się już, chłopcze i tak to zostało, nad przyczyną zaś się nie rozwodził. Nie było to znowu takie nie na miejscu, o ile dobrze rachował różnica wieku jaka ich dzieliła opiewała na dziesięć wiosen, więc w gruncie rzeczy młody Czajka w jego oczach miał prawo być chłopcem. Inna to rzecz, że o ile dokładnego powodu swojego upodobania do nazywania go na swój sposób nie znał, tak nie ów wiek stanowił o jego zachciewajce do zwracania się doń per chłopcze - tak po prostu wydawało mu się w sam raz.
    Wykręcił się bokiem na krześle odnajdując wreszcie w kieszeni to czego tak uporczywie szukał i pod zaciekawionym spojrzeniem Antoniego wyłuskał posrebrzany kieszonkowy zegarek na długim łańcuszku. Dekiel odbijał światło wpadające przez uchylone drzwi, a gdy Feliks przycisnął przy mechanizmie koronki, blaszka odskoczyła ukazując tarczę jak i poruszającą się miarowo wskazówkę.
    W izbie zrobiło się tak cicho, że słychać było cichutkie tykanie i pewno byliby tak dalej poranek przepuszczali przez palce, gdyby Kostrzewski nie odkaszlnął znacząco patrząc to na zegarek to na Jaśka.
    — Przypomniało mi się, że wczoraj niczego przecież ode mnie nie dostałeś. Widziałeś kiedyś taki? — zapytał lekko przyciszonym, ochrypłym od nieużywania głosem czując, że ręka trzymająca łańcuszek ciąży mu jakoś okrutnie. Prawdą było, że zegarek nabył w dniu otrzymania swoich not egzaminacyjnych i tytułu, co wcale nie oznaczało iż obdarowywał przedmiot szczególnym sentymentem. Zwyczajnie do niego jak i do wielu innych rzeczy, utykania i walki z rzeczywistością przygniatającą bardziej w miastach niż na wsi, Feliks po prostu się przyzwyczaił.
    — Zachowaj go — oświadczył krótko, wyciągając zegarek w jego stronę. — I daj już to mleko, zaraz nas wieczór zastanie.
    terefer
    terefer
    Tempter

    Punkty : 670
    Liczba postów : 138

    Wieś zbyt cicha na nasze myśli Empty Re: Wieś zbyt cicha na nasze myśli

    Pisanie by terefer Sob 08 Paź 2022, 19:27

    — Niech będzie pochwalony! — wyrwało się i zaraz nikło gdzieś śród innych odgłosów w izbie, w obejściu, wśród skrzypienia krzesła, dzwonienia ceramiki i innych dźwięków, które nie pochwalały co prawda wprost, ale pytaniami o zdrowie znaczyły to samo. Niech będzie pochwalony, niech da zdrowie i co najlepsze. Jasiek zagapił się jakoś durno w stronę stołu, od którego odszedł już przecież, żeby coś przy naczyniach pomajstrować. Usta miał przez chwilę jeszcze rozwarte, jakby po tych wypowiedzianych niewidzialnie słowach nie mógł ich zamknąć po ludzku, a zreflektował się chyba dopiero wówczas, gdy podniósł nieco wzrok ku górze i spojrzał prosto w twarz świętej panienki z obrazka. A taką jakąś naganę w tym obliczu odczytał, łagodnym przecież zwykle i jasnym, że znać nie z ziemi pochodzącym, że się aż zmieszał i tylko jednym uchem słuchał, co się w izbie dzieje. Ale też nie mógł do końca znaleźć rękom zajęcia, bo i co on tu miał robić? Nie pamiętał już. Młody był, rosły, a zapominał z niewiadomego powodu jak dziad pochylony, że aż wstyd się przyznawać do tego.
    Uśmiechnął się tylko z raz jeden pod nosem, gdy docierało do niego, co pan Feliks powiadał o sobie: że to od kuśtykania tego nie zemrze, nie. Gdyby miał w sobie Jasiek trochę więcej natury gadatliwej, jak to na przykład miała Baśka, strojąca się teraz we wstążki jak głupia, to by pewnie dopowiedział wesoło, że hej, toć ich psina pół życia kuleje, a na tamten światek jej się nie spieszy! Ale bo to wypadało tak panicza z psem byle zrównywać? Tedy milczał, przebierając niezdarnie jakoś między tymi szkliwionymi dzbanami, co mu żaden nie pasował. Ale czy by się też pan Feliks za takie zrównanie obraził? Dotąd raczej znać było, że się chętnie pośmiewał, że miał charakter jak niejeden chłop, tyle że uczony, i gwarzyć z tym czy innym lubił, to czy by się za słowo o psie pogniewał?
    Ale nawet porozmyślać nie mógł o tem, i dobrze, bo z rozmyślań tyle wychodziło, co czasu marnacja.
    — Mleko, już — odpowiedział ojcu, sam trochę zniecierpliwiony, ale wreszcie znalazł ten dzban brązowy, co go szukał jak ślepy, wyciągnął ostrożnie, by innych naczyń wkoło nie postrącać, i już-już miał lecieć po to mleko, co jeszcze nieostygłe czekało, gdy go słowo samego pana Feliksa zatrzymało. A wobec słów tych, co to takie niby proste a jednak do żadnego innego mowy niepodobne, zwyczajnie nie był w stanie zaprotestować.
    Czuł jeno na sobie uważne spojrzenie ojca spod krzaczastej brwi, gdy z dzbanem przyciśniętym do szerokiej piersi zbliżał się i ufnie w twarz mieszczańską pozierał.
    A jakież to misterium zaraz nastąpiło pod tą powałą, mój Boże, jakby w samym kościele w czas podniesienia tej najświętszej hostyji!
    Ojciec trochę nieufny minę przybrał niby dziad z drewna rzeźbiony, Baśka umilkła zupełnie i pobladła, aż dziw że mało nie uklękła, a tylko Jasiek, choć serce zabiło mu prędzej na widok srebrzystego puzdereczka, jakąś niezwykłą odwagę i ciekawość w sobie poczuł, że by chętnie ten dzban odstawił, a wyciągnął rękę jak dziecko i w tym połyskiwaniu zanurzył palce, śmiało, bez żenady. I mało z radości nie krzyknął, gdy dotarło do niego wreszcie, co też pan Feliks mówi. Gdzieżby jemu takie cudko przypaść miało!
    — Ksiądz dobrodziej nieraz z takiego godziny odczytywał, jak trzeba było bić na mszę — przypomniał sobie, nieśmiało jakoś, aż nie pasowało to do rosłej jego postaci. — Kiej to musi być tyle chyba warte, co cała ta chałupa naraz!
    — No! — uciął go ojciec, rzucając gniewne spojrzenie, raz żeby nie wyrzekał na dom, a dwa żeby bez mamrotania umiał przyjąć podarek. Więc przyjął, w istocie, ale nie miał na sobie ani pasa nawet, do którego mógłby zegarek przypiąć, to tylko zacisnął go z nabożnością w dłoni. I nie zwlekał już ani sekundy z przyniesieniem wreszcie tego mleka — a miał w tym pewność, bo każda sekunda stukała mu teraz pod palcami niby jakie owadzie drobne serduszko.
    Przyniósł mleka, polał, siadł przy stole jak przedtem, a że sam już wcześniej zjadł, to tylko obracał w palcach zegarek, to go otwierał, to znów zamykał, a tak się cieniuchnym wskazówkom przyglądał, jakby podobnego co widział po raz pierwszy.
    — Toć to chyba nie robota kowala — zagadnął, bo niełatwo mógł teraz myśli ku czemu innemu zwrócić. — To nasz kowal oczy zrobi, jak mu pokażę! To od innego jakiego rzemieślnika, co? A zdolny zapewne przednio, sławny może… No już, już nie gadam tyle, ale jak tu nie gadać, kiej mnie się nadal wierzyć nie chce?
    Roześmiał się, ale zaraz po tym szczekanie rozległo się od podwórza, głos matki pozdrowił kogoś i narobiło się zamieszania. Inny Jan, Wólczak, co go ojciec wcześniej wspominał, stawił się, uchylając uprzejmie słomkowego kapelusza. Mimo zachęty nie chciał siadać do stołu ni pojadać z gospodarzami, a przecież mógłby, bo to wszyscy wiedzieli, że u niego w chałupie bieda aż nieraz nie ma z czego dzieciakom dać jeść. Ale szczery był przy tym i pracowity, więc się staremu Czajce też widać głupio zrobiło, że tyle czasu spędzał przy stole. Machnął na swojego Jaśka, żeby się prędko ubierał, i poszedł z kolei wołać na którego parobka, żeby przygotowali wóz i klacz.
    A Jasiek jak niemądry oderwał zaraz wzrok od gościa, a spojrzał bystro na pana Feliksa, ciągle podekscytowany. Błękitne oczy błyszczały mu przy tymi niby to srebro na łańcuszku.
    — Jedzie pan z nami? — zaproponował żywo. — W polu dzisiaj niewiele ciekawego, ale z powrotem możemy przejść się jakoś naokół wsi, to jeszcze panu pokażę, czegoś pan przedtem tu u nas nie widział!
    Corvo
    Corvo
    Lost Soul

    Punkty : 212
    Liczba postów : 44

    Wieś zbyt cicha na nasze myśli Empty Re: Wieś zbyt cicha na nasze myśli

    Pisanie by Corvo Sob 08 Paź 2022, 21:29

    Racji trochę w tym było i zegarek faktycznie więcej był kosztowny niż niejedna we wsi chałupa, aczkolwiek domostwa Czajków nie wyceniałby aż tak lekkomyślnie. Widząc suspens wywołany przez podarek Feliks sam się zmieszał nie wiedząc już czy wypadało zachęcić lub się odezwać, wszystko jakby stanęło w miejscu i nawet kury zdawały się gdakać po cichu. Troskał się zbędnie o czym przekonał się chwilę później, gdy Jasiek zafascynowany migotaniem wyciągnął ufnie dłoń by pochwycić podarek celem obadania go do zębatki na wskroś.
    Podczas gdy Czajka oglądał zegarek, Feliks oglądał sobie Czajkę i poczyniał w myśli pewne konstatacje. Pierwsza - Jasiek choć do chuderlawych młokosów nie należał - w momentach gdy coś przykuwało do cna jego uwagę opuszczał spięte ramiona, jego rysy twarzy znacząco łagodniały. To było tak błahe i zarazem najwyższej ważności spostrzeżenie, że Kostrzewski zapragnął umieścić szkic z urywkiem tej chwili w swoim prywatnym dzienniku, tuż pomiędzy listą skrupulatnie spisywanych wydatków danego miesiąca i bardzo słabych, merytorycznie rzadkich jak woda fraszek napisanych pod wpływem impulsu gdy parę dni temu wybrał się w pole. To był przyjemny, ciepły wieczór z niebem na którym czerwienie i pomarańcze witały się z głębokim granatem, a Feliks widząc wybujałą wysoko kukurydzę postanowił się między nią schronić. Upewniwszy się wcześniej że nikt nie patrzy, Pan Kostrzewa z Krakowa, doktor nauk humanistycznych dał nura w zamrocz zieleni niczym królik do swojej nory by tam następnie odkryć, że jest mu wstyd. Nie tego, że wlazł w pole pełne kukurydzy lecz stąd, że stanąwszy wśród kołyszącej okrywy lancetowatych liści nie wiedział co z sobą począć. Niebo nad jego głową niemal w pełni odziało się w indygo kiedy kończył przydługą debatę i rozkładał się na międzyrzędach, z oczami zamkniętymi, notesem przyciśniętym do piersi na której polatywała niedopięta koszula.
    W porywie wesołości, bóg raczy jeden wiedzieć czy wywołanej kontaktem z naturą czy też wyjątkowo odpuściła mu melancholia, zzuł nawet buty po czym wyciągnął notes i popełnił bardzo krótki i bardzo niestosowny pamflet na cześć miejscowego proboszcza. Ach, nie potrafił słuchać jego kazań, więc ilekroć towarzyszył z uprzejmości i dla obyczaju Czajkom na jutrzni czy prędzej - przy nieszporach - wyłączał się niemal skutecznie.

    Pokiwał głową cierpliwie, jako że Kostrzewski dałby sobie rękę odjąć za przekonanie w którym proboszcz istotnie miał prawo mieć podobny zegarek. Za to ile grosza od miejscowych wyciągał z datków stać go było z pewnością, jednak nie musiał nawet gryźć się w język by pohamować uwagę. Przywykł do zatrzymywania, odsiewania większej części z tego co mówić pragnął od tego co mówić było wolno i może stąd Feliks tak często o coś pytany mrużył oczy, uśmiechał się tak, jakby myślami chadzał gdzieś daleko aż finalnie kiwał głową, czasem przecząco nią kręcił, ale odzywał się niewiele. Inaczej; potrafił być gadatliwy ponad umiar, był wyłącznie oszczędny w opiniowaniu.
    — Zegarmistrza — poprawił uprzejmie, zupełnie niezrażony jaśkowym nieobeznaniem. — To musi być człowiek o wprawie i oku sokolim, tam mechanizmy są tak małe, że na małym palcu się mieszczą. Dałbyś temu wiarę?
    Mleko wciąż było ciepłe gdy podnosił kubek do ust, jedyne co to korzuch pływający po wierzchu przykrość mu widać sprawił, bo skrzywił się i począł wyciągać go końcem widelca. Mógł we wsi kochać się romantycznie, tak niepoprawnie trochę, ale mieszczuchem z urodzenia faktem był, więc nie dziwota, że pewne odruchy wykorzenić się nie dały.
    Oczy Jaśka błyszczały taką radosną dobrotliwością, że ciężko było po prostu nie zagapić się z czystej chęci obserwowania takiego zjawiska, co więcej, było ono tak zaraźliwe, że mimo iż Kostrzewski wyraźnego powodu do wesołości nie posiadał o tak wczesnej porze, czuł, że zaczyna mu się udzielać.
    I byłby tak może dłużej dywagował nad fenomenem prostej, nieskrępowanej niczym ludzkiej szczęśliwości gdyby nie odgłosy przywabiające uwagę do tego co działo się na zewnątrz.
    Poruszenie wśród drobiu poprzedziło szczekanie psa, to zaś sprawiło, że widok Wólczaka sterczącego w progu i wzbraniającego się przed postąpieniem kroku w przód nie był aż tak zaskakujący. Feliks pochylił głowę i jednocześnie machnął ręką serdecznie, a że wszyscy krzątać się poczęli po izbie tak uznał rozsądnie, że wstawać nie będzie i się pod nogami plątać. Wolał zająć się dawno ostygłą jajecznicą bo kto to widział by jedzenie marnować kiedy taka Wólczakowa na przykład nie miała czego do gara włożyć. I to był kolejny taki drobny, niezauważony gest ze strony Kostrzewskiego, który zwyczaje miał doprawdy ekscentryczne. Każdy kto znał, kto spędził z nim trochę czasu czy to w kawalerce krakowskiej na piętrze trzecim, czy na spotkaniach mniej niż bardziej legalnie prosperującego Towarzystwa Przyjaciół Humanistów wiedział jedno; Kostrzewski nigdy niczego nie dojadał do końca, nawet gdy akuratnie coś mu smakowało. Zawsze zostawiał kęs lub dwa, tylko tutaj jedzenie smakowało inaczej, pachniało tak jak w zasadzie powinno, co umykało mu w mieście i nie miał serca zwyczajnie.
    Ręka z widelcem ponownie zamarła w połowie drogi, jego spojrzenie zaś zatrzymało się wpierw na Antonim rozprawiającym o czymś z Wólczakiem na zewnątrz, następnie na rozentuzjazmowanym, bogatszym o zegarek i pokaźne wypieki na policzkach Jaśku. Powoli opuścił dłoń rozważając wszelakie za i przeciw, z czego tych pierwszych musiał znaleźć więcej bo przymknął oczy i skinął krótko głową. Kolano nie dokuczało mu dziś na tyle by uniemożliwić dalszy spacer, zresztą, gdy Feliks na coś prawdziwie się zapieklił nie było odwrotu - dlatego między innymi spadł z konia. Cała przyjemność i głupota leżała naturalnie po jego stronie co oświadczył w moment gdy odzyskał przytomność po upadku, ledwo parę chwil przed tym jak ból zamroczył go ponownie.
    — Pójść pójdę, a jakże. Tylko pomoc będzie ze mnie licha, chociaż kto tam wie? Może być, że taki ruch dobrze mi zrobi — zgodził się po wyjątkowo krótkim namyśle, pospiesznie otarł usta i nie bacząc na niedojedzone śniadanie odsunął się z krzesłem by nikt nie musiał na niego czekać. Czas uciekał, chłopi w polu mieli przed sobą wiele pracy i czułby się paskudnie wiedząc, że mógłby stać się powodem jakiegokolwiek opóźnienia. Obijanie się popołudniami mógł sobie jeszcze wybaczyć bo w istocie czas ten należał wyłącznie do niego, ale skoro zażyczył sobie zaangażowania w wyprawie na rolę wyjścia nie miał i należało się pospieszyć.
    — A co to u was we wsi żem jeszcze nie widział? — podpytał z izby, gdy żwawo dopinał koszulę i pakował za pasek spodni swój wyświechtany, oprawiony w skórę notes i owinięte szmatką puzderko z grafitami.
    terefer
    terefer
    Tempter

    Punkty : 670
    Liczba postów : 138

    Wieś zbyt cicha na nasze myśli Empty Re: Wieś zbyt cicha na nasze myśli

    Pisanie by terefer Sob 08 Paź 2022, 22:50

    Gdzieś z podwórza odezwało się rżenie konia i dźwięk ten w zadziwiający sposób zgrał się z kolejnym Jaśkowym uśmiechem. Ale nie marnował czasu — skinął już tylko jasną głową, ostatni raz błysnął oczami i wreszcie zerwał się, żeby w pole nie wychodzić w samej koszuli luzem rzuconej na kark i krótkich gaciach, bo jeszcze nie aż takie upały doskwierały, żeby mu to kto wybaczył! I już tylko w duchu cieszył się z tego, że pan Feliks dotrzyma im dziś towarzystwa. Niechby to było nawet takie towarzystwo, że tylko posiedzi przy polu, a poglądać na nich będzie niby jakiś wielki gospodarz, myślał sobie, zakasując ciasto rękawy i wiążąc koszulę pod szyją. To już będzie milsze, bo może rozmową zabawi, może czas szybciej minie, niż gdyby mieli w ciszy giąć karki każdy na swoim kawałku ziemi, i słuchać co najwyżej ptaków albo rytmicznego rzucania warzyw na wóz. Bo też pan Feliks niezwykłym obdarzony był umysłem. Przypominał trochę Jaśkowi takiego nauczyciela, co to raz do roku w swoim czasie chadzał po wsiach i nauczał dzieci, jeśli kto miał ochotę dać je na nauki, tylko nie był tak ponury i takiej atmosfery wielkopańskiej wokół siebie nie wzbudzał. Ale coś podobnego było bez wątpienia w umysłach tych obu panów, jakby z innej strefy przybyłych, podobne potrafili cuda opowiadać lub w książkach pokazywać, a nawet, jak tak o tym rozmyślał, to i z fizjognomii coś mieli wspólnego. Jasne twarze a w nich te oczy jakby węgle pobłyskujące żarem, tak się jawili! I tak patrzyli, jakby nie tylko w chałupę, nie tylko w pole, ale dalej jeszcze, głębiej, jakby pod ziemię potrafili spoglądać i źdźbła trawy szacować wzrokiem, a jak na człeka spojrzeli, to jakby i z głębi jego czytali i niby ksiądz dobrodziej na spowiedzi świętej wszystkiego się wywiadywali. Ale tak sobie tylko rozmyślał o tym w duchu, i wiedział, że naiwnie pewnie myśli. Bo to z miasta tacy sami byli ludzie, jak i ze wsi — tyle tylko może, że tamci jakby z gliny byli ulepieni i w piecu ciepłym wypaleni, ci zaś tutaj — z samej ziemi, co się utwardza pod kopytami, i deszczem, i żarem słonecznym.
    W kilka chwil Jasiek gotowy był do drogi, co zaś najwięcej mu czasu zajęło, to zastanowienie się, gdzie by podziać swój nowy zegarek. Po namyśle wcisnął go pod poduchę na piecu, gdzie sypiał, a upewnił się przy tym, że nikt, zwłaszcza jego ciekawska siostra, nie mógł tego gestu ukrycia dostrzec. Prawie podskoczył, gdy znowu dobiegł do niego głos pana Feliksa.
    — A bo to niby wszystko we wsi jak na dłoni! — roześmiał się, wygładzając jakąś fałdkę na portkach, choć to nawet nie był teraz widziany. Od kiedy to tak robił w ogóle? — Stary sad za cmentarzem mogę pokazać albo i taki krzyż w lesie…
    Nie wypowiadał tego na głos, ale spodziewał się, że im bardziej miejsce dzikie i skore do cudów słonecznych, takich odblasków świateł i cieni że aż serce ściska z zadumy nad tym boskim światem, tym bardziej się ono panu Feliksowi spodoba. Bo któżby to miał bardziej docenić kłokoczyńskie widoki, niż on, co miał oko sprawniejsze i na uroki podatną duszę…?

    Ale to wszystko należało póki co zostawić.
    Wóz był prawie pusty, tyle co tylko Antoni Czajka z Janem Wólczakiem siedli na koźle, a mały Stasiek zaciągnięty do pomagania szedł obok wozu. Wobec tego Jasiek uparł się, żeby podsadzić pana Feliksa do wozu, coby i on usiadł a nie musiał iść, i jakoś głupio rad był z tego, gdy sam szedł potem drogą, trzymając się niby dla kontroli jedną ręką.
    Kłokoczyn w pełni już był rozbudzony, gdy więc gospodarz tak możny i ceniony jak Czajka przejeżdżał przez wieś, wiele podnosiło się rąk w geście pozdrowienia, nawet z daleka, baby dyskutujące przy płotach odklejały się od nich, by rzucić dobrym słowem, gdzieś kto prowadził jakieś zwierzęta albo bawił dziecko. Jaśko nie rozglądał się szczególnie, ale znajomków też pozdrawiał i chętnie odpowiadał, gdy kto pytał jak długo dzisiaj zbierać zamierzają albo czy się wśród pól spotkają może, tylko na plotki nie chciał nadstawiać przesadnie ucha. Nie uciekł jednak i od tego, gdy w którymś momencie do wozu przyczepił się Dominik, syn kowala, i gorzej niż baba zaczął mu opowiadać co też posłyszał dopiero w domu.
    — Podobno to stary Maurycy Baran posłał z wódką do Kołaczów, o rękę ich córy prosić.
    — Jakże to! — dziwował się mimowolnie Jasiek, ale i machał ręką, jakby próbował odgonić jaką muchę natrętną. — Żenić mu się teraz spodobało? To nie odżałował jeszcze żony nieboszczki, co ją ledwie ziemia nakryła?
    — Korzystać chce widocznie, póki może, i słusznie! Ty się Jaśko krzywisz, a sam jakbyś poprosił o rękę którąkolwiek, to by żadna nie odmówiła.
    — Wy to głupi jesteście, Dominik. — Coś młodego Czajkę speszyło, bo tylko rzucił ukradkowe spojrzenie w stronę Kostrzewskiego, jakby się przed nim tego gadania o zaręczynach wiejskich zawstydził. Szczęśliwie udało się zaraz Dominika pozbyć, pytli przebrzydłego, bo już wyjeżdżali z wioski, minęli kapliczkę, żegnając się gorąco, i między rozległe połacie pól się zagłębiali, a tu już prawie pusto było. Gdzieniegdzie tylko bieliły się chłopskie koszule albo czerwieniły jaskrawo kobiece chusty wśród zieleni, bo doprawdy nie stawało, by po świcie w jakikolwiek dzień, chyba prócz niedzieli, pola stały puste i ręką nietknięte. Słońce już wisiało nad horyzontem, niebo nie przecięte chmurą zapowiadało nadciągającą spiekotę, a światło ciepłe i łagodne tuliło się chciwie do pękatych głów kapusty na części czajkowej ziemi, prześwietlało liście gęsto żyłowane a ziemię barwiło na słodki niemal kolor. Ciągnęły się rytmiczne rzędy zieleni, niby ptaków siedzących równo na płotach, i tylko rzędy grusz i trawy wysokiej oddzielały pola jednych gospodarzy od drugich, a kto by uważnie obejrzał wszystkie po kolei, ten nie miałby wątpliwości, że Czajkowie z dumą posiadali największą liczbę morgów.
    — Nazbieramy kapusty — zaczął tłumaczyć z jakiegoś powodu Jasiek, gdy już wóz się zatrzymał, a tłumaczył to cichcem, tylko panu Feliksowi — to zobaczycie potem, jaka to zabawa się z roboty czyni, jak się to na wielki stos pośrodku chałupy rzuca i zbiera się grono bab, wszystkie obierają liście niezdatne, czasem kto na skrzypkach przygra, to i śmiechu z tego nie lada! Zobaczycie — powtarzał i już ręce zacierał, bo oto rozpoczynał się kolejny dzień pracy.
    Corvo
    Corvo
    Lost Soul

    Punkty : 212
    Liczba postów : 44

    Wieś zbyt cicha na nasze myśli Empty Re: Wieś zbyt cicha na nasze myśli

    Pisanie by Corvo Nie 09 Paź 2022, 00:31

    Feliks szybko aklimatyzował się wśród chłopstwa i prostoty, bo upchnięty na wozie ani nie kręcił nosem ani nie patrzył z góry, jeno tyle co by dojrzeć mijane chałupy i wyglądające ku nim ciekawskie twarze. Dziatków naliczył się wielu, część jeszcze przy matczynych spódnicach uczepionych jak oseski, część już z zakasanymi podobnie co u Jaśka rękawami pędząc do zajęć. Zupełnie przez to odpłynął ku smętnej konkluzji, w której świadomość powszechności analfabetyzmu zwłaszcza w obszarach wiejskich ubodła go gdzieś z boku jakby go co zakuło. Niegdyś ważył przez czas jakiś czy aby profesyja nauczycielska nie byłaby stosowna, lecz życie szybko zweryfikowało ten pomysł czyniąc z niego niespełnionego pismaka.
    Dalej na zakręcie mijali właśnie grono dziewuszek szczebioczących między sobą, wiążących chusty na głowach, strzelających roziskrzonymi oczami w ich stronę przy czym Feliks szybko się połapał jak znaczna ich część kierowała się w stronę Jaśka. Nie było to wielkim zdumieniem, chłodno kalkulując miał prawo się podobać czy to ze względu na status czy gładką twarz. Ale i kilka wylądowało na nim co uprzejmie zbył, choć po czasie odpowiedział nieco zmęczonym acz szczerym uśmiechem. Dziwne było dopiero to, że gdy wyrwany z jakiegoś dumania, przyłapany na nieuwadze, Feliks zamiast udawać, że słuchał, po prostu uśmiechał się tak, jakby mimo wszystko naprawdę wiedział o co chodzi, odrobinę ściągał ciemne brwi i wracał do swojego zajęcia. Było w tym trochę czegoś podszytego niejasnym smutkiem, co wcale nie stawało w sprzeczności i uniesione kąciki tak ust jak i oczu marszczących się przy skroniach gwarantowały autentyczność. Kostrzewski nie kłamał, po prostu potrafił jednocześnie połączyć niby tło rozterki serca i wbić w nie klin sytuacyjnej wesołości, zupełnie jak teraz.
    Kłokoczyn był piękny i w jednej chwili Feliks żałował, że nie zjawił się tu wcześniej, może jesienią gdy rumieńce wypływały na każdy liść, a w powietrzu mokrym od lokalnych mgieł unosił się zapach ognisk i dymów. Uwielbiał tę labilność krajobrazu, kiedy nad ziemią wisiała chmura niezdecydowana czy spaść deszczem ciężkim czy jeszcze zaczekać, gdy kontury zatracały ostrość i świat zdawał się kurczyć. Łapał wtedy, jak to określała matka, melancholije, ale w prawdzie to cieszył się na odloty ptaków i zagapiał na opadające liście dla czystej przyjemności.
    Do toczącego się wozu dołączył ktoś z gawiedzi, a jak zasłyszał Feliks jednym uchem, syn kowala, co tłumaczyło jego rosłe, szerokie ramiona. I chociaż z całej swej przyzwoitości, której Kostrzewski miał w sobie wiele dopóki ktoś nie otwierał abrykotyny, starał się nie słuchać, dotarły do niego wieści o zalotach świeżo upieczonego wdowca.
    — Nie należało wysłać pierw swata? — zainteresował się, nie by wytknąć brak obyczaju lecz z przyrodzonej ciekawości. Pamiętał bowiem, że dawnym zwyczajem pretendent winien się nie odzywać, a całą sprawę brał na siebie wynajęty swat co to najbardziej gadane miał we wsi, ale być mogło, że miał przestarzałe pojęcie o tym jak to teraz wyglądało.
    — Spieszno mu, to i swat po co? Komplikowanie takie, jak tu wszędzie wiadomo, że ona pójdzie za niego. Za Jaśka też by poszła, co?
    Feliks roześmiał się dobrodusznie, bardziej z wyrazu jaki przybrała twarz młodego Czajki niż z tego co prawił Dominik. Mężczyzna omiótł Jaśka spojrzeniem i ze sfingowaną miną znawcy pokiwał głową podskakując ilekroć koło wozu napotykało wrośnięty w drogę kamień.
    — Pewno i tak. Myślę nawet, że i nasze krakowskie panny przychylnie by popatrywały.
    — Wy to głupi jesteście, Dominik — uciął Jasiek, ewidentnie nie w nastroju by roztrząsać matrymoniały w drodze na pola. Syn kowala nie zaczepiał już i tyle co życzył im dnia udanego, a zniknął koło jednego z ostatnich płotów obiegających chałupy.
    Milczenie przedłużało się przetykane sporadycznie terkotem wozu, a o ile Feliks nie miał na ogół nic przeciwko zgodnemu milczeniu w towarzystwie, tak tym razem cisza uwierała go bardziej niż snop siana na jakim się podpierał. Wypatrzył kapliczkę stojącą na rozdrożu, krzyż z jakiego osypywało się próchno i dalej rozlewały się jak okiem sięgnąć pola, na nich zaś uwijali się w grupach chłopi plewiąc, drąc rozłogi perzu i podcinając kapustę. Tak się tym widokiem obyć nie mógł, że chociaż wóz zatrzymał się i Antoni z Wólczakiem z miejsca wzięli się do roboty, Kostrzewski parzył jeszcze jakiś czas na kobiety, których chusty spijały pot oraz mężczyzn o imponującej sile dźwigających sterty rzucone na płachty.
    Feliks o kapuście wiedział niewiele więcej ponad to jak smakuje, aczkolwiek zupełnie nie umniejszyło to jego entuzjazmu by przyłączyć się choćby tylko na początek do pracy, aby potem kiedy przyjdzie pora na skrycie się w szpalerze pobliskich tamaryszków mógł bez wyrzutów sumienia sięgnąć po notes.
    — Słusznie, chłopcze. Ożenek to poważna rzecz, pośpiech w tych sprawach to brak rozwagi — mruknął przyciszonym głosem gdy podtrzymując się krawędzi zsiadał z wozu. Noga zdążyła mu odrobinę ścierpnąć co zrzucał na karb zbędnej wygody, która jego zdaniem nadmiernie rozmiękczała ludzi. Jego dłoń parokrotnie pacnęła Jaśka w prawe ramię, tak, jakby chciał zaznaczyć, że daje mu już spokój i temat można bezpiecznie uznać za zakończony.
    Przeszedł się dla rozprostowania nóg, palcem rozciągnął kołnierzyk pod szyją by mu się tak drapieżnie nie wpijał po czym bez pomysłu od czego zacząć przystanął nad kapustą aby jej się przyjrzeć. Na żyłkowane liście marszczone u brzegów niby koronka, na odbarwienia, ba, dopatrzył się nawet pasiastego owada, którego rozpoznać nie potrafił.
    — Pokażesz mi jak...? — Nie dokończył, wydało mu się to aż nazbyt oczywiste by nie było konieczności wypowiadania tego na głos. Znał się na różnych sprawach, kalkulować potrafił, wiersze cytować i bywał na obczyźnie, ale polskiej pospolitej kapusty wykarczować z ziemi nie potrafił. Jaśka łatwiej było poprosić, Antoni zajęty był wraz z Wólczakiem i rozprawiali o czymś akurat, reszty chłopów nie znał nawet z imienia, mimo to czuł się głupio. Głupio i jakoś tak lekko na duchu, bo rad był, że po paru dniach laby na coś się wreszcie przyda.
    terefer
    terefer
    Tempter

    Punkty : 670
    Liczba postów : 138

    Wieś zbyt cicha na nasze myśli Empty Re: Wieś zbyt cicha na nasze myśli

    Pisanie by terefer Nie 09 Paź 2022, 15:23

    Dość było tych pytlunków co to niby o ożenkach a kobitach, wiedział Jasiek za ojcowską niegdysiejszą radą, że jak czas jest na amory, to się człowiek możee amorom poświęcić, byle głowy nie stracił dla spódnicy, a jak czas do roboty, to byle doń jedna myśl zdrożna nie przyszła, bo się ino rozkojarzy a nic pożytecznego nie zrobi bo też źle będzie robił, to przecież lepiej już wcale. Stąd i teraz cieszył się, że koniec tych droczeń, ostatnie posyłał spojrzenie jakieś długie za panem Feliksem, a już cały nastawiał się na to, co ich tu dziś czeka i wyciągał rękę do ojca, żeby dostać nóż zaostrzony. I tylko jedno jeszcze — tak jak uprzednio zegarek posrebrzany — tak i teraz myśl głęboko w sobie zachowywał, tę mianowicie, co to się panu Feliksowi niby odruchowo wyrwało, tę o tych kobitach krakowskich. Prawda-li to, że by na nim skore były oko zawiesić…? Ale — jak się rzekło, rozmyślać o tym mógłby potem może albo przy jakim odpoczynku wieczornem, nie zaś tu i teraz, gdzie robota już czekała, a pozwalać jej czekać to grzech.
    I byłby się raz-dwa brał do swoich zajęć bez większego zastanowienia, bo też co to był niby za ciężar, gdy raz jeszcze dotarł do niego głos pana Feliksa. A gdy spojrzał na niego ze swojej pozycji już pochylonej, gotowej do cięcia, to jakieś przedziwne złudzenie go dotknęło, bo oto patrzał, a tu profil jak gdyby wyraźniejszy jakiś, włosy prześwietlone słońcem, że rzadko kiedy kobiety się tak utrefić potrafiły, niechby od święta, i cała głowa na tle nieba najczyściej błękitnego stała jakaś szlachetna i dobra. I on mały miał tego panicza przyuczać, jakby sam był jakiś gospodarz wielki? I że panicz taki, co to koszulę nosił galantą z lnu tkanego dalece piękniej, niż jakakolwiek koszula chłopska, jego prosił o lekcję! Obejrzałby się krótko na ojca, ale jakaś nic porozumienia między nimi dwoma kazała mu zachować tę chwilę dla ich tylko, nie dla cudzych oczu ani pouczeń, bo to on został poproszony i choć zwykle wołany był jak każdy byle chłopak, tak teraz czuł się przemożnie ważny. I lubił to uczucie, choć nie przyznałby go na głos. Tę samą sprawiało mu utajoną, pyszną rozkosz, co srebrny zegarek, co to wyobrażenie dam krakowskich oglądających się za nim chętnie, co wreszcie sama obecność pana Feliksa, który z nim rozmawiał jak z równym.
    — Prosta sprawa — poradził więc łagodnie, prostując się. Pokazał szeroki nóż niby tasak, aż błysnęło w nim złowrogo słońce. — Tu łeb przytrzymujecie, o tak, odchylacie coby ten pałąk odsłonić i bijecie. A jak celnie dacie, to i bez liści niepotrzebnych zetniecie, i o, czysta głowa, mniej będzie obierania później! Widzicie? Tak że tylko liście zostają na ziemi, to się nie przejmujcie, to tak ma zostać, byle nigdzie kapusty samej nie przegapić!
    Chwila pochylenia, naprężyły się plecy jak jaka machineria doskonale ręką rzemieślnika wykonana, jedno uderzenie ostrza trafne i łeb kapuściany sam zostawał w ręce a cieszył swoim ciężarem, bo dorodny, i można go było łagodnie odrzucić na bok, byle nie potłuc — na to też Jaśko zwracał uwagę. A wyprostowawszy się z powrotem przekazywał nóż w ręce pana Feliksa. I znowu, musiał to przyznać przed sobą, brała go jakaś tkliwość, gdy tak poglądał to na jedne ręce a drugie, że niby te same palce człowiecze, a jakie różne, i jak dziwnie nóż leżał u pana Kostrzewskiego, w tych białych palcach zaciśnięty, delikatnych, bardziej chyba skorych do ciągania jakich strun harfy, niż ścinania ostro kapusty. Czy też to przystawało, żeby takiego do tej roboty ciągnąć? Ale sam prosił, sam był ochotny, i to sprawiało jakąś uciechę. Bo przecież i sam gospodarz największy się w swoim polu obracał, a nie tylko parobkami wyręczał.
    Dlatego chyba Jaśko roześmiał się jeszcze raz, jakoś łagodniej, bo po prostu zadowolony był z takiej pracy wspólnej. I nie martwił się nawet wtedy, gdy spoglądał daleko w pole, kiej ojciec z Wólczakiem poszli, bo stamtąd to nawet ich dobrze słyszeć nie mogli. Machnął tylko na Staśka, coby mu podał drugi wolny nóż, i tak, ramię w ramię niemal, mogli ścinać jeden zielony łeb za drugim, nie tracąc czasu rzucać na wspólny stosik, a aż miło było patrzeć, jak rósł wobec tego. Jan Wólczak po drugiej stronie na swój własny kopczyk robił, a tyle mniejszy, że aż żal porównywać, wiedział jednak Jaśko gdzieś z przeszłości, że mu Antoni jeszcze dorzuci od siebie, bo kto we wsi nawet i biedował a dobrym pozostawał sąsiadem i życzliwym, to go insi nigdy nie ostawili bez wsparcia.
    I cicho było nad polami, tylko raz po raz gdzieś się głosy odzywały, abo to ptaki przeleciały, abo uderzały ostro noże i padały ciężko kapusty jedna obok drugiej. A w niedługi czas, że się widać ta cisza przykrzyła kobitom, które nieopodal coś w ziemi grzebały i w zapaski rzucały to zioła jakieś, to może chwasty, to poczęły śpiewać. I niósł się ich śpiew jakąś tęskną, długą nutą, a rozciągniętą rzewnie niby te nici babiego lata, co ich jeszcze nikt to nawet myślał wypatrywać…

    Tam pod borem siwe konie,
    Tam pod borem siwe konie,
    Chodźwa Jasiu, chodźwa po nie

    Ja nie pójdę, idź ty sobie sama!
    Ja nawiozę koniom siana…
    Corvo
    Corvo
    Lost Soul

    Punkty : 212
    Liczba postów : 44

    Wieś zbyt cicha na nasze myśli Empty Re: Wieś zbyt cicha na nasze myśli

    Pisanie by Corvo Nie 09 Paź 2022, 22:16

    Powietrze drgało wokół od gorąca i pierwszej czerwcowej spiekoty, która nie miała litości tak dla pól uprawnych jak i dla uwijających się na nich chłopów. Co przezorniejszy wdziewał na głowę słomkowy kapelusz, niestety Feliks tak zmyślny ani nawykły do prac w pełnym słońcu nie był, dlatego zaraz po tym jak przy pomocy Jaśka ściął swoje pierwsze kapusty poczuł jak skronią spływa mu pot.
    Mniej więcej godzina przeszła jak jego ramiona już łapały słoneczne promienie, bo luźna koszula odsłaniała je gdy się pochylał, prostował, czasami zatrzymywał się przy stosie by odetchnąć i tak to biegło powoli gdy ramię w ramię szli przez rzędy we dwoje.
    Kolejne uderzenia noża wyznaczały rytm jednostajny, raz, raz, i jeszcze, a tak był zasłuchany w tę prostotę, że ni to spostrzegł, a do ucha dobiegły go głosy kobiece umilające zebranym trud.
    — To jak pieśni leśne — odezwał się Feliks, na chwilę wstrzymał rękę dzierżącą nóż i przychylił się pochylony w stronę Jaśka. — Słyszałeś kiedy? Nie wiem czy u was to, ale czytałem.
    Kostrzewski istotnie czytał, sporo całkiem i stąd ogląd o świecie nie tylko dalekim ale i tym bliskim posiadał. Tu w Kłokoczynie ksiąg innych niż święte nie znali, więc może i na to o czym myślał w tej chwili nazwy nie było, bo przychodziło im to naturalnie jak oddychanie.
    Zamachnął się, palce mocniej zacisnął na rączce noża i mimo poszarpanego z nieuwagi liścia kapusta wdzięcznie odskoczyła lądując mu w drugiej ręce.
    — Czytałem o pannach, które za swoim tęskniąc potrafiły w czasie pracy śpiewać doń tak głośno, że na drugim końcu dąbrowy zasłyszał. I odpowiadali ponoć ci chłopcy, absolutnie niezwykłe, uważam. Tak głos podać, żeby niosło — ciągnął ze spokojem i łagodnym, zdradzającym rozluźnienie uśmiechem. Otarł czoło rękawem by włosy poprzyklejane odgonić i jakoś tak tęskniej, przychylniej spojrzał w stronę pobliskiej koronki wysokich sosen dających początek gęstym lasom.
    — Co uczeni, budowniczowie wielcy osiągnąć za sprawą badań próbują, ludzie sami z siebie potrafią i nie myślą o tym nadto, ani o tych akustykach ani niczem innem. A może to nie badać trzeba, czuć tylko wystarczy? — rzucił w przestrzeń retorycznie, a w jego ciemnych oczach zaigrał jaśniejszy ognik. — Niepodobne to, doprawdy niepodobne.
    Mruczał już chyba do siebie gdy tak swoją refleksję zgłębiał, nie bacząc już na co innego. I był to jego błąd wielki, bo o jedną myśl za daleko wybiegł, oczy zbyt beztrosko podążyły ku Jaśkowi i nóż miast w kapustę trafić w kostkę wypukłą na przegubie się wgryzł.
    — A żeby to...! — warknął rozeźlony na siebie, ostrze w ziemię wbił obok i wyprostował się gwałtownie aż mu w oczach od tej nagłości pociemniało. Rękaw odsunął i począł przyglądać się ranie, płytkiej na szczęście bo i mocno się nie zamierzył. Kostrzewski nie krzyczał jednak tylko stał tak i pod kątem dłoń trzymał, krew z kciuka skapywała na ziemię i poniekąd nie wiedział co teraz z tym począć.
    — Słodka Panienko, Panie Kostrzewski! — zakrzyknęła Marysieńka i na widok pobladła jakby sama na nóż się nacięła. — Trzeba doktóra, na wóz trzeba, WARTKO, WIESIEK, RYCHTUJ NO...
    — Nic nie trzeba, nie krzyczcie — wstrzymał ją Feliks, czystą ręką w powietrzu machając by spokój zaprowadzić. — Tylko tajstrę moją z wozu dajcie i wszystko dobrze będzie.
    — Ale to krew poszła, jakże to...
    — Poszła, no poszła. Znaczy żem zdrowy jeszcze, to znak dobry.
    Z oczywista Kostrzewski rabanu robić nie zamierzał, ręki też do obejrzenia dać nie chciał tylko uparł się samemu tym zająć. Odprowadzany przez Maryśki czujne spojrzenie do wozu zasępił się po cichu, bo przecież pomóc w pole jechał a nie po to by się nim zajmowano jak dzieckiem, a tu ledwo się za kapustę wziął i już nieszczęście.
    Wóz skrzypnął i się przechylił gdy Feliks usiadł z brzegu, chwycił za klamry porzuconej torby i nim spostrzegł, że ani kropli wody nie zabrał, Maryśka już biegła w jego stronę by poratować. Jej ciemny warkocz przecinał powietrze gdy podskakiwała na dołach kapuścianych, kolory wróciły na jej policzki, brwi zaś miała ściągnięte podobnie jak Kostrzewski.
    — Tu wodą poleję, dajcie mi — zarządziła bardziej niż poprosiła, a ton jej nie znał kompromisu, więc się nie wykłócał. Zakasał jedynie rękaw i patrzył jak woda obmywa ranę przynosząc swoim chłodem ulgę.
    — Pierwszy raz z nożem pracujecie? To tak... — urwała na widok jego spojrzenia w którym znać było, że kłopot jaki uczynił w jego dumę uderzył. Nie gniewał się nic, tylko wzrok odwrócił i znów zajrzał do torby.
    — Nic złego w tym nie ma, bo to raz się chłop na polu zaciął? No, odpocznijcie sobie trochę, południe niedługo i schodzić będziem wszyscy — zagadała miękko jakoś, niby do chłopca małego a nie mężczyzny. Nie był oseskiem, ale zadziałało to pocieszenie bo jakby lżej mu się na duchu zrobiło. Jak to inni ludzie na wsiach, serdeczniejsi tacy więcej niż w miastach, bo tu zaraz się interesowano, pytano, a w Krakowie to nikt nie splunąłby nawet jakby mu rękę odjęło. Owinął rękę w gałgan czysty co miał mu do przechowywania pióra posłużyć, a że Marysieńka nadal jeszcze stała i zaglądała mu przez ramię niepokojna, Feliks chwycił ją za dłoń i poklepał dobrotliwie po wierzchu.
    — Wdzięczny jestem za pomoc, niech ci wynagrodzi — ozwał się cicho, dopiero teraz czując jak bolesne stały się jego ramiona od pracy w kapuście. Kto by pomyślał, że tak to potrafi człowieka wykończyć? Jego, rzecz oczywista, bo reszta dalej uwijała się płynnie by pracę uczciwie dokończyć, a najmłodszy Stasiek więcej zaradny był zaprawiony niż on, mieszczuch krakowski.
    Przykrzyło mu się trochę na wozie, toteż nie minęła chwila jak Feliks wsparł się o snop siana i dobył notesu co by w nim zacząć kreślić grafitem zamaszyście. Lewa, owinięta ręka trzymała okładki, prawa zaś śmigała to tu to tam, zatrzymywała się na moment i właśnie wtedy oczy Kostrzewskiego unosiły się niby w niebo, w istocie zaś wracały do pochylonego Jaśka. Rad był, że tu nikt go wścibsko nie obserwował, miał bowiem doskonałą okazję i korzystał z niej przenosząc na papier potargane włosy, zarysowane pod koszulą mięśnie ramion i barków, zagięcia materiału wystającego ze spodni, a w przypływie fanaberii pokusił się o szczegóły w postaci kilku nie do końca pasujących miejscami, ale lubianych piegów. To była jedna strona takiego szkicu z grubsza, na drugiej zawziął się i postanowił postarać bardziej, chociaż tu było o tyle trudniej, o ile twarz Jaśka przez większość czasu umykała jego oczom. Musiał ją zatem łapać w pośpiechu gdy młodzieniec wracał z kapustą na stos, zapamiętać dość i dopiero wówczas jego dłoń znów poruszała się wraz z grafitem po kartce - aureola jasnych włosów, ich fantastyczne skręty, poniżej łagodność łuków brwiowych i oczy. Nad tymi Kostrzewski nagłowił się najwięcej, bo ani koloru ich oddać nie było jak, a i o wyraz ciężko, zupełnie mu to co rysował nie pasowało.

    — Robota jak się patrzy! Tak to przyszłej niedzieli tu pokończymy i za następne się zabierzemy — oświadczył uroczyście Antoni, gdy razem z resztą chłopów schodzili z pola by wrócić do domu. — A wam też szło niezgorzej, ręka cała będzie?
    — Cała, cała. Więcej strachu było niż krzywdy, moja wina. — Feliks machnął ręką w powietrzu by sobie nim głowy nie zaprzątać i zszedł z wozu by pomóc wyprowadzić go z grząskiej ziemi na ubitą drogę.
    — Na obiad idziecie? — zapytał Antoni, pilnując by mu Stasiek pod koła nie wlazł bo jak głupi kręcił się dookoła.
    — Nie gniewajcie się, może pod wieczór coś zjem — odparł zaraz i obejrzał się za siebie by napotkać spojrzeniem kluczącego za nimi Jaśka. — Chciałeś mi coś pokazać, chłopcze?
    terefer
    terefer
    Tempter

    Punkty : 670
    Liczba postów : 138

    Wieś zbyt cicha na nasze myśli Empty Re: Wieś zbyt cicha na nasze myśli

    Pisanie by terefer Pon 10 Paź 2022, 00:04

    Oczy błękitne niebieskością tego nieba bezlitośnie rozpostartego nad niemi wszystkimi podnosiły się i wędrowały daleko, daleko na las, a jakby też między drzewa, jakby w ten cień czarno-zielony, chłodny, a w uszach chyba grały już te pieśni, które to przecież tylko z opisu, nie zaś z melodii teraz wybrzmiały. Ale w sercu tak czułym i wrażliwym odzywały się jakieś dźwięki, a bo to wiadomo skąd dobyte, jakieś słowa próbowały się dobywać, a głos kobiecy odzywał się tęsknie niemający wiele wspólnego z zaśpiewem tych bab, co tam teraz w polu robiły. Tak, pan Feliks Kostrzewski opowiadał udatnie, uderzał w słowa jak ten skrzypek w struny poszczególne, żeby właściwe wydać tony, a w jasnej głowie jaśkowej działy się prawdziwe cuda, tak że sam przystanął w robocie i patrzał w ten las wielki, niezmierzony, okiem ludzkim niezbadany tak samo jak te opowieści fantastyczne. Przystanął i się dziwował, że to ktoś może takie znać historie, a tak o nich mówić, jakby na własnej skórze doświadczył.
    — Tak — rzekł w końcu, jakoś bezwiednie, sam nadal zapatrzony w ścianę lasu, bo taka go przedziwna tęsknica nagle i samotność złapała, że aż wstyd, bo to jakby stał nie wpośród pola zalanego słońcem, ale jakby o zmierzchu siwym, gdy już słońce zajdzie, gdy się ostatnie światła potopią w strumieniu, gdy stoi człowiek taki sam i patrzy jak wszystko szarzeje… Tak mu te bajania o tęsknotach kobiecych i pieśniach przywoławczych do serca trafiały.
    — Tak — mówił więc nieśmiało, że ledwo się głos z gardła dobywał —nie syćko zbadasz, a to co w człeku najgłębiej to żadnymi miarami niezbadane, żadnymi…
    I ocknął się na tę krótką chwilę, by jeszcze złapać bystre spojrzenie panafeliksowe — on sam, z rozchylonymi z zadumy ustami, maleńki jakiś i rozmarzony, i pan Feliks, spokojny spokojnością tegoż boru a mądry wiecznością… Ale wtedy właśnie zrobiło się zamieszanie i wszelkie zadumania pękły jakby się jajko o klepisko rozbiło, i w jednej chwili Jaśko z powrotem poczuł to wszystko, co cielesne: jak go słońce spieka po rumianej twarzy, jak koszula klei się spoconych pleców, jak od ziemi tylko ciągnie chłód i jak łeb kapuściany przyciśnięty bezwiednie do piersi wbija się niewygodnie. I zaraz skądś podleciała Maruś, ciskając spojrzeniami ostrzej niż tym warkoczem swoim siekła powietrze, i zajęła się panem Kostrzewskim jak to tylko niewiasta umiała, nim się chłopy w ogóle ruszyły z miejsca.
    Jasiek odprowadzał spojrzeniem aż do woza i dopiero na głos Staśka się poruszył.
    — Coś to się stało krakowiakowi?!
    Jasiek rzucił mu jakieś nieprzyjazne spojrzenie.
    — Żeby się i tobie nie stało, kłokoczyniaczku — odparł hardo, ciskając w niego kapustą, żeby złapał. — Nóż się omsknął to i skaleczył. Nic wielkiego.
    A odpowiadał mu w ogóle z tego tylko względu, że nieprzyjemność ta nie uszła uwadze również gospodarza Antoniego, do którego Stasiek odbiegł zaraz co sił w chudych nogach, drąc się jak niemądry, że się panicz pocięli.
    Jasiek pokręcił na niego głową. A gdy miał już wracać do pracy i z otarciem mokrego czoła schylał się ku kolejnemu rzędowi kapusty, to coś mu błysnęło między zielonymi liśćmi. Kucnął na chwilę, patrzy i aż westchnął do siebie, że to była krew. Czerwona i lśniąca w tym słońcu przedpołudniowym rozbryzgła się to na liściu, to gdzieś na ziemi, i wsiąkała w pole jakby spijana spragnionymi usty. Jakoś przejmujący był to widok, nie żeby się Jasiek krwi strachał, ale dziwno mu było patrzeć na nią tutaj, skąd zbierali plony. Dziwno na wskroś — a że to mu się wręcz jakoś ze złym kojarzyło, to przeżegnał się niepostrzeżenie i dopiero wtedy mógł dalej wracać do roboty.

    Odtąd dzień szedł swoim rytmem, tyle tylko, że się gorąco robiło niemiłosiernie. Wólczak najprędzej swoje poletko obrobił, że było go przecież najmniej, i w niedługi czas potem było słychać, jak Antoni Czajka nieściszonym głosem powiada coś takiego:
    — A bo mnie się już zupełnie w tych rachunkach pomyliło, ile to nasze, a ile wasze, to weźcie Janie już wszystko, co wam załadowalim na wóz!
    I jeszcze nim wszyscy zeszli z pola, sam Wólczak pojechał do wsi i wrócił, opróżniwszy w swojej chacie te kapusty, co je sam zebrał i co mu je ofiarowali, a za tę ofiarność właśnie zdecydował się widocznie wspomóc podwójnie w pozostałej robocie. Tak więc już czterech ich z powrotem robiło na czajkowym kawałku ziemi, Jaśko, Stasiek, Antoni i Wólczak, i rzeczywiście robota szła aż miło. Rzekłby, że ani się obejrzeli, nim nadeszło południe, ale nie sposób było tego nie spostrzec po tym, jak słońce się przesunęło, by razić już prosto w karki, a do tego na dwunastą rozdzwoniła się sygnaturka kościoła na anioł pański, i też wszyscy wówczas przystawali albo zwalniali, by wymruczeć pod nosem pacierz.
    I do końca roboty już nie położył Pan Jezus na niebie ani jednej chmurki, gdy więc Jasiek oddał nóż i ostatnie kapusty załadował na wóz, to wykasał koszulę ze spodni i tym jej skrawkiem, co jeszcze pozostał coś-niecoś suchy, ocierał sobie twarz jak szmatą.
    — Zdechnąć, a to ci nawet nie pełne lato — wymamrotał pod nosem, gdy się tamci jeszcze nad czymś uradzali. Musiał ich zaraz dogonić, a wtedy dokładnie pan Feliks zwrócił się w jego stronę. W mig pojął o co to chodziło, i jak jeszcze chwilę temu wydawał się zmęczony, tak naraz odżył z powrotem.
    — Och, tak! — przyznał ochoczo. — Wrócimy do chałupy jeno ździebko później!
    — Wrócicie jak wam w brzuchacz kiszki zagrają — zaśmiał się spod sumiastego wąsa Antoni, ale nie powstrzymywał. Wóz z tamtymi ruszył tedy w jedną stronę, Jasiek zaś wskazał panu Feliksowi drugą, i tak się rozdzielili.
    By wracać do wsi okrężną drogą musieli przejść przez pola, opustoszałe teraz i zupełnie ciche, bo nawet drobny wietrzyk nie poruszał roślinnością, więc też kroki ich poprowadziły wzdłuż tego, co już dzisiaj poznali dobrze przy zbiorach, a potem wśród wzrastającej powoli pszenicy, niskiej jeszcze ale cieszącej oko, zwłaszcza, że pleniła się i wzrastała pięknie jak okien sięgnąć. Ale Jasiek jakoś nie miał teraz ochoty myśleć o tym wszystkim, może dlatego, że dopiero co skończył jedną robotę, a może przez to ogólne rozkojarzenie, które jakoś nie mogło go dzisiaj na dłużej opuścić. Teraz przynajmniej czuł, że ma do niego prawo, więc podniósł spojrzenie na idącego krok w krok pana Kostrzewskiego i jakoś tak pół żartem się zagadnął:
    — Możecie być w książkach obyci i opowiastkach różnych, ale czego we wsi nie zobaczycie sami, to wam nikt nie opowie. Dlatego ja wam pokażę co nieco.
    Ale co innego jeszcze leżało mu na sercu, więc zaraz mówił znowu, z tym że ciszej już i odwracając wzrok ku ziemi pod bosymi stopami.
    — Jak żeście o tych zaśpiewach prawili… To ja chyba nigdym nie słyszał, żeby ktoś tak opowiadał o czymś. — Przyłapał się na tym, że jakoś cudacznie zaciska i rozluźnia palce, jakby go co świerzbiło. — Może ksiądz dobrodziej nieraz, jak przy Wielkanocy kazanie głosił… ale i to co innego. Wy tak mówicie, panie Feliksie, jak czasem skrzypki grają. Jakoś tak.
    Nie umiał tego nazwać, więc pomilczał znowu, ale podniósł z powrotem ufny wzrok i spozierał na idącego obok, jakby się tam próbował czego nowego dopatrzeć. Sam już nie wiedział, głupoty pewnie gadał — ale i czuł, że przed tym jednym Kostrzewskim może sobie nawet i na głupoty pozwolić, bo jego to nie zrazi. Jakoś tak wyczuwał głęboko w sobie.
    Pszenica ciągnęła się jeszcze dalej, ale Jasiek naraz skręcił, wprowadził ich między zarośla krzaczaste na taką ścieżkę, że ją ledwo było widać na pierwszy rzut oka. A nie przeszli wcale daleko tą gęstwiną, gdy nagle to nie krzewy jęły ich otaczać, ale drzewa owocowe zdziczałe zupełnie, których korony niepostrzyżone splatały się nad głowami w fantazyjne zielone baldachimy. A choć nie była to jeszcze pora, by na drzewach tych wypatrywać jabłek, to jakby dla wynagrodzenia natura rozpleniła łaskawie krzaczki a to poziomek, a to jagód, wyrastających spośród wysokich traw i ocierających się o łydki, jakby kusząco, byle sięgnąć po nie i nasycić się słodyczą wczesnego lata. Polatywały wkoło głów motyle i brzęczały pszczoły, a gdzieś spod nóg uciekł im chyżo zając i pomknął w swoją stronę. Jasiek przyspieszył kroku, by prędzej znaleźć się w sercu tego dzikiego sadu, co jak labirynt rozrastał się nagle w każdą ze stron, a gdy odwrócił głowę, zobaczył dokładnie to, czego się spodziewał: smugi światła tak wpadały spomiędzy liści jak przez szybki witrażowe i kładły się rozedrganymi plamami to na twarzy pana Feliksa, to połyskiwały wśród ciemnych włosów, to znów bieliły oślepiająco na koszuli. I te wrażenia właśnie, jak sądził, nadawały się wystarczająco ku temu, by je ten człowiek wrażliwy mógł oglądać. By w nim dusza rosła. I do tego uśmiechnął się szeroko, aż mu oczy błyszczały, dumny, że potrafił takiemu światowemu człekowi coś jeszcze nowego pokazać.
    Corvo
    Corvo
    Lost Soul

    Punkty : 212
    Liczba postów : 44

    Wieś zbyt cicha na nasze myśli Empty Re: Wieś zbyt cicha na nasze myśli

    Pisanie by Corvo Pon 10 Paź 2022, 22:59

    Wędrując wśród przydrożnego pyłu co nogi obłapiał i pod spodnie i koszule się pchał chciwie, Feliks pierw ptaki obserwował - szpaki, które po drzewach czereśni szukały, nakrapiane pięknie i płocho wzbijające się w lot gdy przechodzili, potem falujące, przykrótkie jeszcze morze zbóż, czasami też na Jaśka popatrywał co przed nim szedł krokiem sprężystym. Zadziwiające, jak to nawykły do garbienia i pracy na klęczkach szedł teraz prosto, jakby życie nowe w niego wstąpiło i za nic miał sobie pół dnia w słońcu utopionego. Inszej niż w mieście, gdzie ludzie często do ciężkich robót nienawykli, a z głową przy ziemi się snuli. Widywał ich często po Krakowie prostymi drogami idących, a oczu nie wznosili nawet gdy im przed nosem latarnie rozpalano z wieczora, i nie była to przypadłość jednostkowa, o nie, raczej en gros, powszechna bardzo w miastach wielkich. I chociaż Kostrzewski swoją samotnię na ostatnim piętrze kamienicy cenił sobie wielce, tak uczuł coś, co mu było niewidoczne dotąd wcześniej; na myśl o powrocie do znajomych, ciepłych kątów w których to znał każdą szparę i wyszczerbienie porcelanowego kubka nie tylko tęsknotą zapałał ale i samotność w niego ze zdwojoną siłą uderzyła.
    Przed sobą przyznać w końcu musiał, że ta chłopska otwartość, prostolinijność ujmująca dobrze robiła. Dnia pierwszego tknęło go mocno wrażenie jakoby na wierzchu nerw jakiś miał - nie, jakoby sam nerwem wystawionym na wierzch był i wrażliwy przez to, jednak i to szybko zniknęło podobnie jak część większa obcości towarzyszącej mu na każdym kroku gdziekolwiek by się nie zjawił.
    — O tych pieśniach leśnych? — podjął temat, rad, że w kompletnej ciszy nie szli. Czasami Kostrzewski miał ochotę w milczenie się oblec, zupełnie bez słowa dzień spędzić, ale kiedy tyle się nad kapustą nauwijał i swoje na wozie odsiedział miał kaprys na interakcje. — Ja księdzem oczywista nigdy bym być nie mógł, sprawom się innym poświęciłem.
    I tu zacichł na dobry moment, jakby więcej co było w tym niż na pozór się jawiło. Czuł instynktownie, że Jasiek mu tego za złe nie weźmie bo i rezolutny z niego młodzieniec był, a wyczucie przy tym wyjątkowe posiadał i nie umknęło to uwadze Kostrzewskiego. Prosto się wysławiał, cieszyły go rzeczy drobne i inny kto może prostactwem by to określił niesłusznie, pewnikiem też Feliks obruszyłby się słysząc taki inwektyw.
    Podążał za Czajką odważnie w kędzierzawe zasieki krzewów, mniej od niego zaś miał wprawy do opędzania się od czepliwych gałązek. Te chwytały go za rękawy koszuli, smagały łydki jakby prosząc by poświęcić im parę sekund na zachwyt. Dał im więcej nawet bo rozplatać ich łatwo nie było, parę razy prawie potknąłby się i jak długi runąłby w trawę gdyby nie cud, refleks, czy kto tam wie. A kiedy już myślał, że dalej będą w tę plątaninę pigwowców się zapędzać, przed nimi sad się rozpostarł zdziczały, do nikogo należący co słońcem o tej porze prześlicznie opływał.
    Feliks mrużąc ciemne oczy wypędzał ostatkiem cierpliwości uparty oset ze skraju koszuli na przedzie ale nic nie rzekł, bo na widok utkanego poziomką i jagodą dywanu mowę mu odjęło na dobre kilka uderzeń serca. Pamiętał ten obraz miniaturowy co mu w sypialni wisiał nad biurkiem; nie było to ani dzieło muzeum warte ani też bohomaz zupełnie bez wyrazu, na ścianie wisiał jeszcze zanim Kostrzewski się tam wprowadził. Przedstawiał rzekę pociągniętą między brzegami, nad nią wznosił się mostek nieskomplikowany i mgła ciężka, jaką latarnia światłem rozpędzała. I tak skojarzenie mu się raz rzuciło, kiedy słońce między liśćmi drzew przeciekało im pod nogi, tak jak ta właśnie latarnia przez mgłę.
    — Popatrz — odezwał się nagle i tylko uśmiech zdradzał jego relatywny kontakt z rzeczywistością. — Wiesz, ja nazwy ich znam w łacinie, ty znasz jak one smakują. I kto z nas mądrzejszy? — Musiało go miejsce dogłębnie zachwycić skoro Kostrzewski pozwalał sobie na krotochwilę. To i jeszcze brak oczu ciekawskich dookoła, przy Jaśku krygować się przecież nie musiał.
    Para czarnych jak węgle oczu połyskiwała żywo, inaczej niż przy śniadaniu, podobnie jak gdy rozprawiał o czymś z zaangażowaniem, acz sine obwódki wokół nich opowiadały historię wielu nocy krótkiego snu, o ile jakiegokolwiek w ogóle.
    — Umiesz czytać, chłopcze? — mruknął cicho że go ledwo słychać było. Ostrożnie przeszedł nad kępą stokrotek, ze staraniem szczególnym ominął poziomki by ich nie pokrzywdzić i usiadł pod rozłożystą jabłonką, która zalążkami owocu obiecywała jesienny plon. Wydobył zza pasa spodni notes, palcami przewertował to, co dla jaśkowych oczu się nie nadawało, odnalazł odpowiednią stronę i spojrzał na niego znad kartek z pełną, niepodzielną uwagą.
    — Nic to, ja ci przeczytam.
    Kącik ust drgnął mu lekko kiedy gestem zachęcał go aby przy nim usiadł. Obyty w pismach czy nie, Jasiek musiał być przynajmniej w minimalnym stopniu czuły na piękno wywodzące się ze słów dobrze dobranych, a jeśli nie, Kostrzewski zamierzał dać temu jakiś początek. Wyprostował nogi, wygodniej wsparł się o szeroki pień jaki miał za plecami i wrócił spojrzeniem do kilku krótkich, wypisanych elegancką kursywą wersów.
    Świat zobaczyć w Ziarenku Piasku, niebo w Dzikiej Roślinie.
    Nieskończoność uchwycić w ręku, a Wieczność w godzinie.
    *
    Tutaj urwał, tam też kończył się wyłącznie luźno zamieszczony w notesie cytat, aczkolwiek Kostrzewski pamiętał i resztę. Chciał jednak wpierw wiedzieć co Jasiek miał mu do powiedzenia i o ile w ogóle, bo wówczas sensu większego w kontynuacji by nie było.

    ___
    * Wyrocznie Niewinności, William Blake
    terefer
    terefer
    Tempter

    Punkty : 670
    Liczba postów : 138

    Wieś zbyt cicha na nasze myśli Empty Re: Wieś zbyt cicha na nasze myśli

    Pisanie by terefer Wto 11 Paź 2022, 00:12

    Jedna z panien, która miała to szczęście, że swego czasu jednak Jaśka zbałamuciła i chociażby do tańców w gospodzie albo przy święcie go wciągnęła, prześmiewała się z niego jednego razu, że ma on bardzo szczególną cechę, to jest że jak z nieba się z niego czyta: jak czyste to słonecznie, jak chmurne to szaro, jak czarne to burza. I on miał podobnie wyrażać każdą swoją myśl na gładkiej, rumianej twarzy, w szczególności zaś tę radość, co objawiała się w taki sposób, że gdy Jaśko uśmiechał się dłuższy czas, to aż rozchylał mimowolnie wargi i błyskał zębami, trochę jak ten niemądry. A do tego robił maślane oczy, tak że niby światło odbijały iskierkami wesołości, a jednak jakaś marzycielska mgła je przesłaniała. W ten właśnie sposób miał patrzeć na to, co mu się szczególnie podobało, co najszczerszą budziło w nim przyjemność, na tańce, biesiady i święta. Nie sposób by tego wyrazu jego twarzy pomylić, nigdy.
    I tak patrzał też teraz.
    Widział jak się panu Feliksowi tu spodobało gdzie go przyprowadził, słuchał jego słów, nachylał się, śmiał i miał ochotę klepnąć go dziarsko w plecy, jak się nieraz chłopaki uderzali po kumowsku, i nie odrywał wprost wzroku od tej rzeźbionej niebywale twarzy, jakby się z każdym mgnieniem jeszcze upewniał, że w istocie tak mu się tutaj podoba! A znać podobało, a jak, bo i jakaś figlarność odzywała się w tym kroku stawianym ostrożnie, by nie podeptać tego co wykwitało bujnie pod nogami, i twarz jaśniała bardziej chyba nie tylko przez to słońce, co tak się wkradało sennie do tej bazyliki zielonej, do tej kaplicy. To słońce jakieś wścibskie a przy tym tak pieszczące, przed którym to trzeba było oczy mrużyć, to znów chętnie się ku niemu twarz wystawiało. Migotliwe, w ciszy drżące punkciki, ognie złociste, jakby kto gwiazdy rozrzucił po murawie.
    I gdzieś śród tych gwiazd, śród to jagód, to poziomek, z kwiatami polnymi wyrastającymi wkoło niby w plecionych panieńską ręką wieńcach, siedzieli wreszcie ci dwaj, przedstawiciele różnych światów, a tak sobie bliscy; jeden siadał z gracją i ostrożnością, drugi bardziej opadał raźno obok niego, jeden białą dłonią sięgał po notes, a drugi nie wiedział właściwie, co z silnymi rękami zrobić, więc zerwał jakieś ździebełko i je miął, aż puszczało zielone soki. Bo może troszeczkę mu się głupio zrobiło, no bo…
    — Na książce może i co bym przeczytał, ale tak pisane ręką…
    Spozierał w te wykrętasy zawiłe, co mu się jawiły na białych kartach i aż pokręcił jasną głową, aż słońce zamigotało we włosach czyniąc je niewiele różnymi w barwie od gotowego do zbiorów żyta. Ale nie kłopotał się długo; więcej go chyba teraz przejmowało zainteresowanie tym notesem, który dotąd kilka razy już widywał w rękach Kostrzewskiego, a nigdy nie domyślił się nawet jego zawartości. Nie było we wsi wielu książek, co to niewielu też kłokoczynian umiałoby z ich treści coś wyczytać, nauczyciele bywali we wsi rzadko, najwyżej co u proboszcza może czy też organistów jakieś tomy stały, przeważnie książeczki święte, ale żadna niepodobna była do tego dzienniczka. Papier zaszeleścił, a Jasiek zdał sobie sprawę, że przyjemnie brzmi ten dźwięk, bo też go często nie słyszał. Niewiele się różnił od poszumu liści drażnionych wiatrem — I jeszcze co innego docierało do niego, jakaś myśl wstydliwa, że to właśnie ten szelest podsłuchiwał przez kilka ostatnich wieczorów, gdy przed uśnięciem wpatrywał się w drzwi do izby pana Feliksa a mimowolnie łowił, co to się w pobliżu działo o tej cichej porze.
    Modre oczy na jedno mgnienie spotkały się z tymi czarnymi, a spotkały tak, jakby sad wkoło nie istniał zgoła.
    A potem była poezja.
    Jasiek odwrócił powoli głowę, opadł do półleżącej pozycji, wspierając się o trawę na łokciu, twarz zwrócił ku słońcu. Jasne brwi ściągnęły się nad przymkniętymi powiekami gdy słuchał, ale zaraz otworzył jednak oczy i patrząc w kępę koniczyny poruszył ustami, niemo powtarzając werset.
    — Jeszcze raz.
    Nie spojrzał na Kostrzewskiego, tylko tak poprosił. A gdy usłyszał te same słowa jeszcze raz, to kącik ust mu drgnął w jakimś takim uśmiechu, jakby się głęboko w sobie bardzo bił z niejasnymi myślami.
    — Kiejby to możliwe — rzekł cicho, zdumiony, niedowierzający — żeby to świat cały w jednym ziarenku…? Ale też jak to jest ułożone, że się śpiewać chce. Nie?
    Poderwał głowę, by znowu spojrzeć na Kostrzewskiego, znaleźć u niego poparcie. Mimowolnie zerknął ku notesowi, w te zawijasy poskręcane stawiane na papierze, że tyle tylko z nich umiał powiedzieć, co się na tych dwóch linijkach wiersz kończył.
    — I to tyla? Więcej by posłuchał. — Dziwne to było z jego strony, ale dobrze się tak czuł, jak syn gospodarza w końcu, jakby się z siostrą przekomarzał a nie z paniczem rozmawiał, któremu winien szacunek, który do niego miał prawo wołać „chłopcze!”. Rozłożył się już całkiem na trawie, ręce wsadził pod głowę, niby to dla wygody. Słońce prześwietlało jego jasne rzęsy i czyniło tęczówki przezroczystymi niby sadzawki, a on, jakby właśnie zdawał sobie sprawę jaki jest teraz piękny, prosił tonem sugerującym, że odmowy się zgoła nie spodziewa:
    — Przeczytajcie coś jeszcze, panie Feliksie. Albo opowiedzcie.
    I nie pamiętał, żeby kiedykolwiek jak żył tak fantazyjnie czas spędzał ledwo co po pracy w polu.
    Corvo
    Corvo
    Lost Soul

    Punkty : 212
    Liczba postów : 44

    Wieś zbyt cicha na nasze myśli Empty Re: Wieś zbyt cicha na nasze myśli

    Pisanie by Corvo Wto 11 Paź 2022, 22:03

    Roześmiał się serdecznie słysząc, że pismo jego zbyt zawiłe do rozczytania, nie ze złośliwości jednak uśmiechał się lecz z wstydliwości Jaśka z jego niemożności wynikającej. Miejsca mu zaraz zrobił przy sobie na trawie, tak by czytając po tekście wodzić palcem i gdy o powtórzenie poprosił, Feliks spokojnie raz jeszcze zadeklamował powoli. Widział, że Czajka zbiera myśli i wyłowić ze słów próbuje sens po swojemu, lekkie ściągnięcie brwi i te oczy bławatkowo niebieskie co się w dal wpatrzyły w skupieniu. Za dobry znak wziął jego milczenie początkowe, wprawdzie utwór i dla oznajomionych z tekstami wyzwanie stanowił więc nic nie poganiał, jeno czekał cierpliwie aż wyniknie z tego jaka konkluzja.
    Znów jego śmiech ciepły pierwszą odpowiedź stanowił, nie zdziwiony wielce, że Czajka do literalnego sensu prędzej się dobrał.
    — Prawda to, niemożliwe zupełnie. I o to właśnie chodzi w tym wszystkim, że dać się nie da, a i tak są tacy co by próbowali. W tych próbach obarczonych żadnym prawdopodobieństwem powodzenia piękno tkwi, chłopcze. W tym, że wiesz i tak, a jednak... — Aż westchnął cicho głową przy tym kręcąc i ciemne, ciężkie loki poczesane wiatrem w ruch wprawił. Nie dokończył, jako że dla niego wydźwięk tego co między próbą a niemożliwością był wielce znaczący jak i sentymentalny, ale nie skazywał go też na milczenie zbytnio dłużące. — Wprawdzie to zabieg celowy aby wyolbrzymić to, że jak roztropnie zauważyłeś, jest to nie do wykonania człowieczą ręką ani jakim staraniem. Antynomią się to nazywa, tak jak to wy przy święcie śpiewacie - ma granice Nieskończony.
    Uznał, że choć terminy zawiłe, Jasiek pojmie gdy przedstawić mu to na znajomym przykładzie. Ugiął nogę w kolanie, podciągnął je wyżej i począł rozmasowywać je sobie po części z odruchu wyrobionego, po części stąd, że się bólem odzywać zaczęło.
    Zostawił go z tymi rozmyśleniami na czas jakiś skoro nic ich poza pustymi żołądkami nie goniło, sam zaś przymknął okładki i odchylił głowę aby świadkować jak promienie słońca zabawiają się w liściach w berka. Matka co do jednego miała rację; opiłowany z mieszczańskiej otuliny i wystawiony na cichości wiejskie Kostrzewski czuł jak mu się nerwy prostują, głowę też ostatnimi czasy miał jakąś przyjemnie lżejszą. Gdyby jeszcze to kolano, no ale to już chyba zbyt wielkie oczekiwanie.
    Dopiero gdy ruch jakiś obok poczuł i liści szelest zasłyszał inny, Feliks opuścił głowę i spostrzegł, że Jasiek miast siedzieć z nim w ramię w ramię na trawie się pokładał niby na sienniku. Odblaski łaciate światła na jego twarzy jakieś ciekawsze mu się wydały niż te w liściach, toteż nie żałował sobie i popatrywał moment nim go o resztę proszono.
    Już usta otwierał, a słowa same kładły mu się właściwe na język, ale wówczas zdusił je w sobie czując, że mogły być one nieodpowiednie a gorsze co jeszcze, źle zrozumiane. Bo czy serce czułe tak i otwarte rzeczy takich okrutnych słuchać by mogło bez szkody?
    — Co innego opowiem. Może o Grekach wielkich chciałbyś posłuchać? Tych, co to za wielką wodą inaczej niż my żyją, w co innego wierzą, a tak samo miłują, radują się i smucą? Te trzy, chłopcze, one w każdym języku świata brzmią tak samo — zaproponował, aby umysłu jeszcze młodego pesymistyczną acz realną wizją świata nie kalać. Też nie chciał im tego porządku świata zaburzać co ich raczej do śmiechu zagajał, bo tu, na słodko zielonej trawie wśród poziomek, gdzie pszczoły sennie polatywały w upale, a na niebie nie puszyły się żadne obłoki nie sposób było rozprawiać o sprawach trudnych.
    — O Achillesie ci opowiem, bo o nim zawsze sam najchętniej czytałem jak w twoim wieku byłem. Był synem nimfy, nereidy, to u nas rusałka taka. Piękna bardzo choć straszna jak samo morze, za śmiertelnika poszła. Ten królem był greckim, a ich syn on ojca silniejszym miał być jeszcze jak przepowiednia głosiła.
    Przerwał na chwilę by samemu się wśród trawy wyłożyć z ręką pod głową wzorem Jaśka.
    — A żeby nieśmiertelnym go uczynić, matka jego Tetyda w rzece ich świętej Styksie święciła, tylko pięty nie umoczyła i słabym jego punktem się stała do zguby prowadząc. Odporny był dzięki temu na ciosy, w walce się wsławił choć... ach. Nim to jeszcze nastało, ciekawe miał życie. — Feliks obrócił się na brzuch i uniósł na łokciach, a że więcej niż rzecz jedną w tym samym czasie robić potrafił, tak dyskretnie wyciągnął węgielki, przewertował notes i zaczął kreślić kuropatwę co się w zaroślach skryła. — Przyjaciela miał najwierniejszego Patroklesa, człowieka tak zwykłego jak ja czy ty, ale miłował go wielce i jak równego traktował. I ten to przyjaciel z innym jeszcze herosem na krańcu świata go znalazł, w kobiece gałgany wystrojony że ledwo go poznał, a to by wojny uniknąć wedle woli matki. Potrafisz uwierzyć, chłopcze? Wielki bohater, a sukni kobiecej się nie zląkł. — Kostrzewski parsknął cichym, mrukliwym śmiechem delikatnie rozmazując małym palcem to miejsce, w którym na jego kreślonej kuropatwie winien być cień. — Ale nic to nie ważne i tak, bo razem po świecie ramię w ramię ze sobą stali, w walce się ćwiczyli i tajemnic żadnych przed sobą nie mieli. Tak wielka więź ich łączyła, że Patrokles życie za niego oddał. Ja tak to widzę, choć nie ma spójności w opiniach badaczy. Jedni twierdzą, że to przypadek był przykry, inni, w tym ja, że prawdziwie miłował skoro taką ofiarę dał. Nie troskaj się chłopcze — znów przerwał, bo właśnie zorientował się, że jego kuropatwa żadnej nie miała nogi. — Achilles wkrótce dołączył do niego. Cóż, nie od razu, prawda, ale dość wiedzieć, że razem znów są i rozdzielić ich żadna siła nie jest zdolna.
    terefer
    terefer
    Tempter

    Punkty : 670
    Liczba postów : 138

    Wieś zbyt cicha na nasze myśli Empty Re: Wieś zbyt cicha na nasze myśli

    Pisanie by terefer Sro 12 Paź 2022, 18:37

    — Ktokolwiek te Greki… — mruczał jakoś sennie, gdy padła propozycja, ale nie tyle z lekceważenia sobie tego, co raczej z leniwości powoli go obejmującej. W chałupie to by go zaraz pogonili, że się tak nie po bożemu w środku tygodnia rozwala i jakby do spania szykuje, ale kto go tu niby z Czajków mógł podglądać? Ba, kto by też podejrzewał, że w ten dziki sad akurat się zapuści, tamci pomyśliwali pewno, że jakie większego znaczenia widoki pokazywał paniczowi, że do wójtów go może zaprowadził czy kaj indziej! A on tu właśnie, w tej trawie rozgrzanej a zielonej że dziw nie trysnęła sokami, z tymi palcami drażniącymi listki pojedyncze koniczyny, a z tym uczuciem słodyczy w sercu polegiwał sobie… I nie spodziewał się jeszcze, jakie to dziwy usłyszy, a jakie to wrażenie uczyni na nim, jak poruszy!
    Bo też choć opowieści znał co nieco, a to o tej Wandzie co rozumna była dziewucha i za Niemca nie chciała iść, a to o tem Twardowskiem, co się z czarnymi jakimi diabłami bratał, czary-mary uprawiał i Bóg jeden wie jakie jeszcze zła czynił, i insze różne — ale o tem co to miał na imię Achilles to ni razu nie słyszał dotąd. I nie dziwota, bo wszak pan Feliks znakomitsze zapewne poznawał historie, a to z tych książek, co jest znać ciurkiem czytał skoro i pisać umiał, i z jakich lekcyj, które to w miastach, jak powiadali, dzieci co do jednego dostają i inteligenckie takie chodzą potem. Stąd znał on i Achillesa. A gdy opowiadał, snując to bajanie niezwykłe, to przed oczyma Jaśka, pod powiekami prześwietlonymi słońcem rozgrywał się takie sceny, że się ich zgoła nie spodziewał ujrzeć. Oto wyrastał król wielki, a na głowie miał koronę, bo po tem króla przecie poznajesz, całą ze złota i kamieniami barwnymi obsypaną, a król ten — widział Jaśko wyraźnie — z ramion zdejmował płaszcz chyba z jedwabiów, a okrywał nim tę niewiastę, co przecież nagusieńka z wody wyszła, jak to rusałka, bo się przeca miłowali. A potem ich syn przepowiedziany następował, i to jakieś wielkie musiały być narodziny, że i pewnie mędrcy ze Wschodu przybywali do niego, tylko pan Feliks zapomniał dodać o tem. I zaraz rzeka — a że święta, to sobie Jaśko wyobrażał, że jak złoto jej woda a koryto bursztynami wyłożone, i światło od niej biło kiejby od lichtarza… Tak mu się te sprawy podobały i tak trafiały do niego! A śmiać się zaczął, gdy już ten bohater wielki w babskich chustkach mu się w wyobraźni objawił, aż oczy otwierał i spoglądał na Kostrzewskiego, czy ten aby nie robi sobie żartów z niego, ale nie, tak widać stało w tej opowieści, bo to była przecie opowieść z innych krain i innemi się tam obyczajami rządzili. A gdy zamykał oczy z powrotem, to jakoś tak się stało, że ten obraz Achilla to nagle był dla niego jakby odbiciem pana Feliksa, jakoś tak mu przypasowało, bo to przecież królewicz, czyli jakby miastowy…
    Ale gdy bajanie zbliżyło się końca, Jasiek spoważniał znowu, wsparł się na łokciach i niby to poglądał, jak Kostrzewski udatnie coś tam wyrysowuje na papierze, ale w rzeczywistości jakby patrzał gdzieś w głąb siebie raczej, w te marzenia, które się rozpostarły przed nim.
    I jeszcze dłuższą chwilę po ostatnich słowach tej przedziwnej legendy pozwolił sobie milczeć. Odzywały się wówczas tylko owady, pobzykujące wkoło albo furkoczące piórami ptaki w gałęziach drzew, aż wreszcie Jasiek westchnął jakoś z głębi piersi.
    — Żeby to mieć takiego kompana… to jakby brata urodzonego w innym domu dostać — zauważył, podnosząc wreszcie uważne spojrzenie na twarz Kostrzewskiego, nieco jak przedtem, po wierszu. Skupiał się jakoś szczególnie ale nie wysilał wielce, tak po prostu, bardziej go to wszystko przejęło zadumaniem, niż bezmyślną radością z opowieści. Wszak to nie był już dzieckiem.
    — A bo to… bo to też możliwe? — Uśmiechnął się mimowolnie; wszak wcześniej tak samo jakoś bez wiary dopytywał. — Takiego kuma trafić, co to by za tobą w ogień skakał? Znam ja różnych, co się ze sobą trzymają, ale żeby to był raz jak się o głupstwo zbiją wzajem, aż posinieją, abo też za jedną spódnicą spojrzą tak samo tęsknie i do bitki gotowi, a więcej się potem nie odezwą do siebie… Jak te psy, co się pogryzły. Rodzeni bracia z jednej matki nieraz się z chałup wzajem wypędzają! A takie bohatery gdzieś dawno temu to się umiały zbratać i jak mówicie… że to nawet śmiercią zdjęci ze sobą pozostali.
    Ostatnie słowa wyrzekał coraz ciszej, aż wreszcie głos jego stał się do szeptu podobny, a tak przy tym spozierał Kostrzewskiemu w oczy, aż się zapomniał… I dodał jeszcze, bo mu samo przychodziło na usta:
    — Kaj to takiego trafić, co zaufania godny? To zaraz bym poszedł.
    I aż go dreszcz przeszedł, mimo że słońce nie grzało mniej, i jakby się ocknął nagle, bo usiadł, objął nogi ramieniem i spojrzał w niebo. A wyobrażenia odstępowały go wreszcie przez prozę dnia zastępowane, bo i słusznie, dużo już tu czasu spędzili, a lepiej było do chałupy wracać nim słońce zacznie zapadać.
    — Lepiej chodźmy — rzekł więc, ale tym razem wzroku podnosić się nie odważył. — Chodźmy, choć aż wstyd przerywać, jak nam tu tak miło! Bo miło… Ale, ale. Musicie być już zgłodniali, panie Feliksie.
    Corvo
    Corvo
    Lost Soul

    Punkty : 212
    Liczba postów : 44

    Wieś zbyt cicha na nasze myśli Empty Re: Wieś zbyt cicha na nasze myśli

    Pisanie by Corvo Sro 12 Paź 2022, 21:19

    Jasiek swoje zapewne miał przed oczyma gdy tak snuli historie dawno minione, ale i Kostrzewski swoje miał wówczas pod powiekami. Jego Patrokles zbroi znakomitej nie nosił, w zwykłe koszule był odziany i miast mieczem wojować chłostę werbalną wolał uprawiać gdy konieczna, pamiętał. I jego włosy miedzią muśnięte, oczy zielone jak agrest co w krzewach właśnie dojrzewał, piegi niby konstelacje, z których wszystkie na bladym niebie pergaminowej skóry Feliks rozpoznawał. W tej zadumie sprawnie przewędrował od pierwszych, nieśmiałych muśnięć dłoni gdy siedząc wspólnie i nad upadkiem Cesarstwa Rzymskiego dumając wino podawali to w jedną to w drugą stronę, poprzez o wiele za długie spojrzenia o wymowie głębszej niż jakiekolwiek słowo znane, aż do wieczora ostatniego co wszystko w drobny mak roztrzaskał co było, bo właśnie słowa, słowa, słowa i racjonalność każde ich za bardzo rozdzieliła.
    Jakże mógł zatrzymać go wtedy? Dla siebie od świata odebrać, czy sposób? I właśnie taką to nieskończoność uchwycić w ręku próbował, każdą minioną wieczność co przed nimi była w godzinie. Nie sposób, istotnie, co faktu nie zmieniało i Kostrzewski próbował uparcie, choć odejść pozwolił.
    — Możliwe, gorąco w to wierzę — odparł miękko jakoś, a że sam słabość w swym głosie rozpoznał, odkaszlnął znacząco i przymknął na chwilę oczy. — I tu nic się nauki wielkie nie zdadzą, bo to poczuć trzeba. Poczuć i wtedy wiedzieć, pewnym przy tym być jak samego siebie.
    I na straty być gotowym, zawierzyć wszystko by ten hazard przerażający uprawiać, serca odsłonić z nadzieją na łaskawość, bo tak tylko to być mogło.
    Kostrzewski poruszył się jakoś niespokojnie i zostawił w spokoju kuropatwę na papierze, bo im więcej detali dołożyć próbował tym więcej się wahał czy wiernie co trzeba oddaje.
    — Szukać trzeba po świecie, bywa że szczęście dopisze i blisko się całkiem taki znajdzie, innym razem być może, że wcale się to nie uda. Gorzej jeszcze mój chłopcze jest jak już trafić, ale przez względy różne rozdzielić się na zawsze — mówiąc to ton jego innej barwy przybrał, tęsknej co nutą drżącą i zdradziecką gdzieś mu w głosie pobrzmiewała, a i oczy jego pociemniały mimo rozlanego po sadzie słonecznego złota. Nie wspomniał jednak ani nie dopowiedział co też mu się po myśli plątało, ino przytaknął niemal natychmiast gdy Jasiek o domu wspominać zaczął.

    Droga powrotna niemal w całości upłynęła im w ciszy, w głównej mierze z winy Feliksa, który utykał dziś bardziej niż zwykle i co rusz w niebo spoglądał, aż się od czasu do czasu o kamienie przydrożne potykał. Jaskółki wzrokiem poganiał, za połaciami wschodzącego zboża się obracał, a cokolwiek troskało go w sercu głęboko tkwić musiało. Miał jakkolwiek dość uwagi rozdzielności żeby Jaśkowi uniesionymi kącikami ust odpowiadać, cicho jak ta wieś o porze obiadowej cicha była. Nic poza szczekaniem psa okazjonalnie tego zastoju osobliwego nie przerywało, tych i jeszcze koncertu świerszczy w wysokiej trawie u płota przy domach.
    Gdy obaj wyszli na schludne podwórze Czajków, Kostrzewski zatrzymał się w końcu w połowie drogi, na uchylone drzwi do izby spojrzał i chwycił Jaśka za ramię wstrzymując go nim krok postąpił.
    — Pisma starannego chciałbyś się chłopcze nauczyć? Takiego jak w notesie, co trudność miałeś by rozczytać? — zapytał ni z tego ni z owego, kończąc tym samym swój ceremoniał milczenia. — Jak czas i ochotę znajdziesz, to przyjdź po kolacji, nauczę cię pięknie kreślić jak nikt we wsi nie umie.
    Twarz mężczyzny w rysach wysubtelniała, wesołość do ciemnych jak ziarnka gryki palonej oczu powróciła i klepnął go lekko po ramieniu jak to zwykle by zaraz w kuchni się z resztą domowników witać.

    Noc szybko nadeszła i po tym jak promienie słońca spełzły z ostatnich koron drzew nad lasami, ziemia zaczęła oddawać gorąc nagromadzony za dnia. Zapach rozgrzanej ziemi i zielności porastającej kwietny ogródek na jaki okna jego izby wychodziły z powiewem wiatru rozchylał firankę by wpaść do środka, ocucić pogrążony w dumaniach umysł i przypomnieć, że nie warto w melancholiach się pogrążać. Herbata ostygła w imbryku (a sam ją nawiózł, szedł transport aż z Warszawy, czaj mocny co sympatią doń zapałał wielką) gdy tak płynęły godziny, on zaś nad biurkiem pochylony siedział, koszulę pod szyją rozchłestał i słowa w głowie układał.
    Pokoik może mniejszy był niż ten krakowski, łóżko lwią część jego zajmowało, a biurko wąskie z trudem upchnięte ledwo mieściło wszystkie papiery, ołówki, księgi opasłe i spodeczek z okruchami po ciastkach. Mimo to Feliks dobrze czuł się w swoim pożyczonym tycim królestwie, dbał jedynie aby świecy nie przewrócić i Czajkom chałupy nie spalić. Kreśląc nowe światy z ołówkiem zawieszonym nad papierem czuł w ręku moc by je niszczyć wedle kaprysu, na całe dla nich szczęście artystą był litościwym i nie przyszło mu to do głowy. Za sposobem kilku liter zmyślnie postawionych zmieniał losy, zsyłał karę, pielęgnował cnoty albo przeciwnie - wyolbrzymiał obłudę by stała się widoczną, punktował brak spójności co drażnił go niemiłosiernie, a co najważniejsze, kontrolę miał nad każdym przecinkiem, ogonkiem, każdym sercem co wykwitało na stronie i dialogiem w usta bohaterów włożonym. Ponoć pisane słowo rolę dydaktyczną winno spełniać, umysły mądrym klarować, tak słyszał. Kostrzewski popełnił w życiu kilka takich wybiegów, felietony tworzył dla spraw prostowania tym co ich zrozumieć nie mogli na skutek plagi okropnej - tej nowomowy przebrzydłej, która zbyt górnolotne terminy dla ozdobnika bardziej niźli potrzeby stosowała, jakoby satysfakcję czerpiąc z bycia niezrozumiałą. A teraz, gdy odpocząć potrzebował od wszystkiego co poza Kłokoczyn wybiegało, tworzyć zapragnął dla pokrzepienia serca własnego i aby samemu sobie pewne sprawy wyłożyć na czarno-biało.
    terefer
    terefer
    Tempter

    Punkty : 670
    Liczba postów : 138

    Wieś zbyt cicha na nasze myśli Empty Re: Wieś zbyt cicha na nasze myśli

    Pisanie by terefer Sro 12 Paź 2022, 23:15

    Chociaż w domu było jak zwykle — choć matka krzyczała, że się włóczyli, że ubranie na nich pachnie jak pastwisko i żeby sam sobie Jasiek zadbał teraz o strawę, kiej już wszyscy pojedli jeno oni dwaj maruderzy czekali z burczącymi brzuchami... Choć ojciec tak samo jak zwykle łaził po izbie, bo nie mógł za długo w miejscu usiedzieć… choć z komina sadza leciała tak jak zwykle, choć się świeca kopciła pod świętym obrazkiem, niby to w jakiejś intencji, co jej nikt nie był akurat pewien — to w całej tej pozornej niezmienności jeden tylko Jasiek odnosił wrażenie, że coś się jednak tegoż dnia przemieniło.
    Owszem, pan Feliks pomieszkiwał już u nich kolejny dzień, nie pierwszy, ale to teraz dopiero jakiś jego wpływ poczynał odznaczać się w chłopkowej głowie, w sercu może, sam dobrze nie wiedział, kaj to pomieścić. Jeno jakoś tak się czuł zgoła inszej, tak przez drogę powrotną niby to znaną ścieżką, przez wieś, jak i przy tym stole potem, gdy pojadał za trzech, tyle co to niektórzy przez tydzień by zjedli z dalszych Czajków sąsiadów. Czyścił miskę aż stukała łyżka, odpowiadał byle co, jak go kto pytał albo co mu kazał zrobić, a w pamięci stale rozbierał to jeszcze tę opowieść uprzednio zasłyszaną, to znów widok tego panofeliksowego dziennika, co mu pozostał przed oczami. Bo przeca miał teraz obiecane, że i jemu przyjdzie tak się nauczyć pisać, takie litery stawiać jakich to nikt we wsi nie umiał. A choć nie przyznałby tego Jasiek, bo i nie tak był wprawdzie wychowany, to myśl podobna, o tej jakiejś nad innymi przewadze właśnie, radowała go brudno. O tyleż już był bogatszy przecież! Do ranka dzisiejszego o tyle jeno był od innych we wsi lepszy, że najmożniejszego obok wójta gospodarza był synem; rankiem wzrósł jeszcze, co go ten zegarek srebrzony wyniósł, ta maszynka wielkiej wagi; a dołożyć miał jeszcze o to, iże czytał będzie i pisał galanto, jak jaki wielki pan, jak urzędnik nawet, lepiej niż ojciec, niż wielu. To się przemieniało — i on cały, choć z zewnątrz poglądać na siebie ni oceniać nie mógł, zmieniał się również.
    Tak więc dzionek przeminął, jeden posiłek myknął i drugi zaraz, bo to kolacja przyszła jakoś prędzej, a potem to jedni się spać pokładli, to matula jeszcze coś przędła przy ostatnim świetle, to znowu Baśka nuciła pod nosem raz za razem przekładając kwiatki w wazonie, bo to widać nie miała zupełnie co ze sobą zrobić, dziedziczka gnuśna. Ale i te się wreszcie do łóżek skłoniły. Został tedy Jasiek, siedząc przed chatą niby to pilnował czegoś a rozmyślał, i jeszcze gdzieś tam Stasiek biegał, bo przed zmierzchem nie poredził wszystkiego co przykazane wykonać. Pomógłby mu Jaśko, pomógł, ale jakoś nie do tego mu teraz było śpieszno. Tyle tylko, że nasłuchiwał jak nad Kłokoczynem zapada cisza nocna… a potem spoglądał do izby, szukając ślepiami tego, do czego mu było tęskno.
    I znajdował.
    Do własnego domu wchodził po ciemku niby złodziej jaki, dźwięków starał się nie przymnażać a i zerkał co i raz w kąt, kiej baśkowe łóżko stało, ale ta odwinięta liczkiem do ściany spała, zdało się, jak ta nieboszczka snem kamiennym. Przekradał się, tak czuł, do tych drzwi do bocznej izby prowadzących… I już miał je rozwierać, już ręką podnosił, gdy mu jakaś myśl łechcąca mile przyszła, że się aż wstrzymał okamgnienie jeszcze. Toć ku tym drzwiom właśnie spoglądał ostatniemi nocami, to światło ciepłe przez szparę płynące uwagę jego łowiło… A dziś zaproszony był, żeby przyjść. I jak gość przychodził, nie jak intruz.
    Ostrożnie pchnął drzwi, tym tylko zdradzając swoje nadejście, że skrzypnęły miękko zawiasy, jakby kot miauknął. Wsadził do środka głowę, potem cały się wślizgnął, i zdało mu się w pierwszej chwili, że to do jakiegoś obcego domu zaszedł omyłkowo.
    Jakaż tu się tłukła aura — pomyślał sobie — choćby od tej świecy, co światłem tuliła wszystko w izbie, aż się jeszcze gęściej w niej czyniło, choćby przez papierzyska a książki, co ich to wcześniej Jasiek nawet nie widział, przez tę ilość przedmiotów tak osobistych, że nie zliczysz… Ale najwięcej to przez tę postać, co tak godna się nagle zdawała, tak sobą zaszczycała ten blacik lichy, jakby to z jakiego obrazu zszedł cesarz czy inny wielmoża. Dopiero należało dostrzec go bliżej, coby poznać, że to wszak przyjaciel. A przynajmniej Jaśkowy, tak sobie o tej znajomości zuchwale już myślał.
    A jednak zwracać się do niego jak do panicza wyprzeć się nie mógł.
    — Jestem, jak rzekliście — wyjaśnił się krótko ze skinieniem głowy, bo dłuższą już chwilę stał w miejscu kiej ten słup solny i nie wiedział nawet, czy to mu wolno głębiej wejść w izbę. Ale nagle coś mu do głowy przyszło, aż się roześmiał bezgłośnie, tyle co zębami błysnął. — Tak w chałupie cicho, że my tu jak w tajemnicy wielkiej, jakby jakie wiedze tajemne nam przyszło zgłębiać… Będzie to pióro głośniej skrzypieć, niż matka pochrapywać.
    I w takim nastroju już lepszym zbliżył się w końcu i szukał sobie miejsca, jakby to się do tej lekcji wielce poufnej przysposobić.
    Corvo
    Corvo
    Lost Soul

    Punkty : 212
    Liczba postów : 44

    Wieś zbyt cicha na nasze myśli Empty Re: Wieś zbyt cicha na nasze myśli

    Pisanie by Corvo Czw 13 Paź 2022, 22:43

    Zawieszony nad pergaminami z piórem w ręku nie baczył na godzinę ani na to, że księżyc począł zaglądać mu w okno. Taka to była cecha artystów widać, że o świecie bożym zapominali gdy się w swoich pasjach zanurzać zaczynali, nawet cichość domostwa gdzieś mu umknęła po tym jak wszyscy spać się pokładli.
    Nie spostrzegł nawet jak drzwi izby cicho skrzypnęły, głowa ani mu drgnęła wsparta o dłoń, dopiero gdy Jasiek nieśmiało do środka się wsunął i zakluczył za sobą Feliks obrócił się tak patrząc, jakby nie rozumiał z początku czemu go niepokoją.
    — Jestem, jak rzekliście — zaanonsował Czajka i w lot Kostrzewski przypomniał sobie jak sam go przecież niedawno do siebie na lekcje prosił.
    — Namyślałeś się chłopcze i jednak pisać byś chciał? — dopytał z uśmiechem zaczepnym, tylko oczy połyskiwały mu z dumą niejaką. Pragnienie dokształcania się choćby i wyłącznie w kierunku kaligraficznym przypadło mu, bo to zawsze pochwalał. Swoje notatki drobne i teksty po biurku się panoszące zebrał starannie na boku aby miejsce zagospodarować na naukę, pióro ulubione do inkaustu odstawił i za drugim rozejrzał się aby mu co świeżego dać na początek. Znalazło się jedno w torbach, z rączką długą z drewna wiśniowego i elegancką stalówką, wybaczające błędy, nie poplamione jeszcze atramentem więc nowe.
    — Od prostego zaczniemy, ja też zobaczyć muszę jak tu was uczono. Chodź, usiądź ze mną i pokaż mi jak litery kreślisz — zachęcił, oddając mu krzesło. Dla siebie stołek znalazł mniej wygodny ale wyższy, do nadzorowania bardziej odpowiednie, widok lepszy gwarantujące, do drugiego kubka herbaty polał i czekał, aż Jasiek pierwszą nieśmiałość przełamie.
    Obserwował go Feliks znad wyszczerbionego brzegu z niebieskim wzorkiem gdy to niby pił i nie pił, usta najwyżej moczył; ot, jak na jego twarzy wypieki się ładnie wymalowały w podnieceniu jak za pióro chwytał, jak palcami pergamin badał ciekawie, a to jak z czarnym tuszem się zaznajamia i chwilę dał mu by sobie każde nowum odkrywał na swój sposób nim wtrącił się dyskretnie.
    — Spróbuj o ten palec oprzeć, wygodniej i stabilniej będzie przez co litery pewniejsze — podsunął kiedy błąd prosty wyłapał, a że Czajka wciąż błądził szukając właściwego chwytu Kostrzewski pochylił się nisko i delikatnie nakierował własną dłonią do poprawności. Nie zwrócił na to uwagi tym razem ani też następnym, gdy musiał ponownie zmienić kąt nachylenia pióra, ale z czasem zważać począł na to jak estetyczne ręce miał Jasiek. Że w polu przy pracy wytrawione, że kilka blizn drobnych perliło się o wypadkach świadcząc, że szorstkość tylko pozorna była bo delikatność w sobie kryła - to spostrzegł później, lecz szybko trzeba mu było z głowy te wrażenia wyrzucić skoro nie po to przyszedł. Tak jak Kostrzewski się spodziewał, Czajka pisać potrafił i robił to jak należy, tyle, że brak w tym piśmie było krągłości, raczej topornie to wyglądało i linii nijak się nie trzymało.
    — Ja teraz ołówkiem zaznaczę, a ty powtórz obok — dyktował cierpliwie, nie karcąc naganą za te uciekające w dół zbitki liter. Zdecydowanie bardziej zachęcać wolał i nagradzać jeżeli słusznie niż mitygować, jako że z doświadczenia osobistego znał jak łatwo bez pochwały zdystansować się człowiek potrafił. Wsparłszy znów głowę na dłoni obserwował wstępne koślawe próby, co to każda kolejna już na zdecydowaniu zyskiwała i kunszcie, a po kwadransie mieli nareszcie pierwsze prześlicznie pękate, wzorcowe b.
    Uśmiechnął się samymi kącikami ust, nieco asymetrycznie jak to miał Kostrzewski w zwyczaju i z półprzymkniętymi oczami pokiwał głową.
    — Kto to wie? Może i pisma charakter piękniejszy mieć będziesz niż mój? Sam popatrz, ja tu zawsze ogonek niepotrzebnie dostawiam, a ty i bez tego równo wypisałeś. — Wskazał na swoje lekko pochylone, przedłużeniem u góry ozdobione b, następnie na Jaśka tuż obok, co równie pysznie się prezentowało. Poprzednią literę - a - nadal ćwiczyć powinien, każda jakby z parafii innej, ale przy c już problemu nie było. Jak półksiężyc błyszczało na papierze gdy atrament w papier wsiąkał, a możliwe że to podobieństwo znane Jaśkowi do takiej perfekcji go przywiodło.
    — Jakbym ja wiedział, że tak ci się ta nauka spodoba to wcześniej bym przygotował. Wybacz chłopcze, zupełnie poczucie czasu straciłem, ale jutro jeśli kontynuować zapragniesz wykreślę ci linie — obiecał głosem przyciszonym, jakby się obawiał, że odrobinę głośniej i dom cały obudzi.
    W spokoju dał mu pracować nad literą bez zerkania ciągłego (najwyżej co parę skrobnięć upewniał się, że Jasiek błędów poważnych nie robi), wychylił się swobodnie na krześle i wbił nieruchome spojrzenie w plecy jaśkowe. Tak to gapił się bezmyślnie czas jakiś, bez refleksji, po prostu, aż sam siebie przyłapał na niestosownym skoro spojrzenie jego drgnęło na obnażony kark się wznosząc. Pomyślał wówczas zaledwie przez sekund parę, że słońce piękny gest uczyniło złocąc mu skórę w tym miejscu, bo tak się składało, że Czajka miast czerwień łapać tak szybko brązowiał jakby do tego stworzony był.
    Kostrzewski wyłapał również, że gdy Jasiek rękę wstrzymywał co by namyślić się czy odpocząć, ramiona jego na przekór, spinały się i unosiły co jak zgadywał Feliks domeną ciężkich prac w gospodarstwie było.
    — Nauczę cię pisać lepiej jak krakowskiego żaka, ale w zamian pisać do mnie czasem będziesz — oświadczył ciszę przerywając, szeptem prawie, niewiele dalej jaśkowego ucha jak kołnierz koszuli. — Tylko starannie, nie spieszcie się. To czasu wymaga, ja od tego samego zaczynałem.
    Siedem lat mając, a nie osiemnaście co prawda, aczkolwiek tego już na głos nie wspomniał. Mniejsza zresztą o to kto kiedy i czemu, Czajka pojętny był i uczył się niebywale szybko, jakby całe swoje życie sposobił się do lekcji przez co Kostrzewski w głębi ducha myśleć zaczynał czy aby talent się tu, intelekt jaki nie marnuje.
    terefer
    terefer
    Tempter

    Punkty : 670
    Liczba postów : 138

    Wieś zbyt cicha na nasze myśli Empty Re: Wieś zbyt cicha na nasze myśli

    Pisanie by terefer Pią 14 Paź 2022, 11:42

    To ci dopiero było dla sztubaka zajęcie!
    Choć wprawdzie Jasiek nigdy w prawdziwej szkolnej ławie nie siedział ni nauk nie pobierał od jakiegoś docenta wielkiego, jeno tyle co go stary nauczyciel wędrowny przyuczał, to wyobrażał sobie teraz, że tak to wyglądać musi w miastach, nie inaczej — a więc obraz szkoły, jaki mu się jawił na tej podstawie, żaden inny był jak tylko głęboko pozytywny. A bo to niby miał teraz powody do narzekania? Takiego nauczyciela to i wymarzyć nie wstyd, co by to był cierpliwy a wybaczał te błędy co to się siłą rzeczy popełniało, rękę nakierowywał samemu dla poprawy kreślenia, poradzał. Choć należało się teraz skupić — i czynił to — jednak nie mógł Jasiek w zupełności nie spostrzegać tych gestów, tak mu się one miłymi zdawały, a robiły z tej nauki nie tyle obowiązek przykry, co jakby nowe codzienne zajęcie dla odpoczynku. Mimo późnej pory pozostawał pobudzony i chętny, i robił tak, by się z jednej strony wyuczyć, a z drugiej wykazać, bo leżało to teraz śród jego ambicji.
    Cały świat skurczył się do tej jednej izdebki i kurczył dalej, do tego biureczka, do blatu, do kręgu światła bijącego od świecy. Zdołał ten światek mieścić zaledwie dwie dusze, ale z tej racji właśnie, że uciec od siebie one nie mogły, to cóż innego im pozostawało jak zespalać się nieco ze sobą? I poznawać jeszcze bliżej, jedna drugą, i sobie na te spotkania coraz śmielsze pozwalać, i wychodzić jedno do drugiego. A wszystko w tym świetle, znowu w świetle, tak ciepłym, łagodnym, barwiącym papier na złoto a palce na oranż, niby niebo rozlane zachodzącym słońcem, wszystkie cienie zaś tak pogłębiało jeszcze, że aż się nie chciało w nie zaglądać. Połyskiwał mokry inkaust, błyszczały coraz pełniejsze łuki i proste kolumny, cała ta architektura pisma, a wraz z niemi połyskiwały skwapliwe oczy, niby w jakiejś tej przyjemnej gorączce.
    A czas to płynął szybko, to znów rozciągał się, jakby go zgoła wcale nie było, jakby nad niczym władzy nie sprawował.
    Jasiek odchylił się nieco do tyłu, spojrzał z góry na swoje małe dzieło i roześmiał się sapnięciem, prawie bezgłośnie, bo dotarło do niego słowo pana Feliksa.
    — Akurat byście mieli ochotę czytać co u nas — szepnął z rozbawieniem. — Bym to miał słać do Krakowa wieści jak to się zboża ścina…?
    I dopiero wtedy obrócił głowę w tę stronę, z której go znajomy, ciepły głos dobiegał. I dopiero spojrzał, i zdał sobie sprawę, jak blisko siebie się znaleźli, że sam mało co nosem nie przesunął po feliksowym policzku… A choć aż go ścisnęło przez to i naraz nawet uśmiechać się przestał, to jakaś inna siła przemożna się w nim odezwała, taka, że sam jej dobrze nie potrafił nazwać, ale uczuł wyraźnie, jak się coś dzieje w nim przedziwnego. A choć to była zaledwie iskra, przebłysk wrażenia jeno, to w nim naraz i radość, i strach głęboki jakiś, pierwotny, zdołał odczytać ku własnej konsternacji.
    Cofnął się więc naraz, mało nie osuwając się całkiem z krzesła, a głowę zwiesił i z powrotem wbił wzrok w wykreślone litery. Aż mu się mnożyły już przed oczyma, Aa, Bb
    — Tak… późno się porobiło — przebąknął jakoś niemrawo, ale gdy już wstał, to i uśmiech do niego wrócił, tyle że trochę zakłopotany. — Przyjdę jutro, przyjdę. A potem… potem przerwa na jedną noc, bo to nie wypada, coby w wigilię świętego Jana nad papierzyskami ślęczeć.
    Zatarł ręce, a szelest ciała zdawał się teraz głośniejszy nawet niż ten szept. Należało się kłaść, byle jutro do roboty nie zaspać.
    — Dziękuję wam, Feliks — rzekł więc już na sam koniec, z całą łagodnością. — Wy tu przede mną na tej wsi zgoła nowe światy otwieracie.
    Corvo
    Corvo
    Lost Soul

    Punkty : 212
    Liczba postów : 44

    Wieś zbyt cicha na nasze myśli Empty Re: Wieś zbyt cicha na nasze myśli

    Pisanie by Corvo Nie 16 Paź 2022, 21:52

    Skrobanie pióra po pergaminie - nie licząc znoszonych z dworu koncertów świerszczy - stanowiło w tym momencie jedyne źródło dźwięku, bardzo przyjemnego zresztą dla ucha Kostrzewskiego. Niegdyś gdy Feliks był jeszcze dzieciakiem matka czytywała mu Alicję w Krainie Czarów, co pamiętał po dziś dzień. W późniejszych latach odkrył, że zwyczajność białych królików pokazywanych na wystawach należało wziąć za przykry fakt, obecnie zaś godził się z konkluzją w której jednak kilka takowych spotkał. Jednym, oczywista, był student o miedzianych włosach za którym Kostrzewski gonił uparcie aż ten nie czmychnął mu do dziury. Pochyliwszy się nad nią zrozumiał, że nie powinien skakać lecz odpuścić by obu im to wyszło na dobre. Teraz, gdy pochylony obserwował Jaśka mozolnie rozplanowującego litery po kartce Feliks miał nadzieję, iż nie okaże się on kolejnym królikiem. Takim o włosach w kolorze młodego zboża, gnającego na przełaj po polach z zegarkiem, który niech to diabli, sam mu przecież dał.
    A może to i wyobraźnia płatała mu figla, zmęczenie, stąd irracjonalność i przesadna swoboda myśli? Albo i samotność nazbyt długo mu doskwierała, więc chwytał się co mu z nieba spadło.
    — A czemu by nie? — ocknął się nagle, do świata żywych wracając. — Bo to o żniwach w Krakowie czytać nie wypada?
    Pewno, że o tym wolałby czytać niż eseje w prasie badać, albo te lity wyfiokowane od panien co mu ich matka nasyłała na głowę twierdząc, że w dobrej wierze. Słały te domorosłe literatki wiersze czasami z książek ojców powyciągane, to zaproszeniami straszyły lecz gdy wystarczająco uparcie był grzecznie niechętny, każda jedna odpuszczała, pod nosem fi! posykując. Kawalerstwo dożywotnie mniej mu przykrym było niż do trumny się z jaką pudernicą związać, portfel jej i ciało zawierzyć, bo nie duszę przecież, skoro innymi drogami chadzała.
    Jasiek głową wstrząsną, obrócił, aż miał go nagle przed sobą blisko na odległość oddechu zaledwie i wówczas wszystka myśl go opuściła, podobnie odpływając jak krew z twarzy. Mrugnął. Raz, drugi. Czajka bladym rumieńcem chyba spłonął, tak się wydawało, a może to gra świateł po prostu?
    Zaschło mu w ustach, te zaś poruszył bezgłośnie jak ryba na płyciznę rzucona, w tym samym momencie Jasiek podskoczył gwałtownie prawie z krzesła spadając. Pierwsze co mu się naturalnie rzuciło to śmiech przytłumiony, jako że w powadze wytrwać wobec takiej sytuacji nie umiał, a po tym zakłopotanie przymaskowane zgrabnie uśmiechem umęczonym.
    — Późno widać, bo aż na miejscu wysiedzieć trudno — przytaknął, swoje trzy grosze dorzucając by atmosfery nie psować. — Ale jutro przyjdź chłopcze, to resztę... ach, tak, prawda! Prawie zapomniałem, że u was święto we wsi będzie.
    Liczył na sobótkę, nigdy w prawdzie nie uczestniczył bo w miastach zwyczaj się zatarł, tym więcej się Feliks ożywił i rozpogodził się o niezręczności zapominając. Jak zwykle - czytał, w podaniach licznych i zbierających kurz książkach, co i kiedy, dlaczego i skąd, nic to jednak nie znaczyło jeśli empirycznie tematu obadać nie mógł.
    Miał wstawać już by Jaśka do drzwi odprowadzić z grzeczności (jakoby sam chaty własnej niczym kieszeni wnętrza nie znał?), lecz zdumiał go odrobinę i bez względu czy to z rozespania czy przypływu szczerości nieoczekiwanej, Kostrzewski uchylił lekko usta w szerszym uśmiechu. Pierwszy raz bowiem Jasiek imieniem go zawołał, co i dobrze mu leżało w kontrze do Pana.
    — A tak coś czułem, że ty horyzonty masz szersze, dalej spoglądasz niż w to co za płotem. Jak się dobrze przy pisaniu sprawisz to książek ci trochę zostawię byś poczytać mógł trochę. Ale to nie dzisiaj, lepiej do spania biegnij nim kto zauważy, że cię od snu odciągam.
    Depcząc mu prawie po piętach Feliks prosto do drzwi poprowadził obiecując jeszcze, że pióro sam już wyczyści i na dzień następny gotowe będzie. Dobrej nocy mu życzył, po cichu otworzył i zamknął, ale długie godziny minęły nim blask świecy wylewający się ze szpary od progu znikł zupełnie.

    I tego dnia Kostrzewski zacietrzewił się aby z chłopami na pole wyjść. Tym razem kolano nie doskwierało, więc mało tego, że leźć z nimi chciał, tym razem uparł się by nie na wozie lecz koło woza na własnych nogach iść, ze słońcem we włosach, ciepłym powietrzem dmiącym w twarz aż się oczy przyjemnie mrużyło. Ktoś o sobótce już prawił, że w tym roku pogoda dopisze i ognisko zrobią jakiego od lat nie było, panny nawet nie zaczepiały ino spoglądały sporadycznie na idących z tyłu młodzików, szepcząc o falbanach spódnic, o tańcach, aż ich matki gromiły i do pracy przy gospodarstwie zaganiały.
    — A wam, Krakowiak, to żadna nasza tu w oko nie wpadła? — zawołał go Olek, co mu blisko rok temu wesele wyprawiono i teraz każdego we wsi swatać się starał. — Bo to nasze gorsze niż miastowe?
    — Skąd to, broń boże! — zażegnał się nawet, tak dla pokazu bardziej niż z przekonania. — U was wszystkie piękne, że to nie wiadomo nawet gdzie oczy podziać.
    Salwa śmiechu rozbrzmiała, głowami pokiwano, bo prawda to, dziewczęta kłokoczyńskie najrumieńsze, najpierwsze do roboty, a jemu nie wypadało nic innego jak gorąco temu przytaknąć.
    — A chyba Jaśkowi takeście nagadali do rozumu o tych Krakowiankach wczoraj, że jakiś dzisiaj ociemniały chodzi — wytknął Dominik, zazdrosny tyciuchno, że nie za nim panny miastowe by się oglądać miały.
    — Kto to wiedzieć może? — Kostrzewski wzruszył ramionami płytko, jako że przyczynę jak sądził, tego jaśkowego oderwania znał i z czem innem była powiązana niźli ze spódnicą.
    terefer
    terefer
    Tempter

    Punkty : 670
    Liczba postów : 138

    Wieś zbyt cicha na nasze myśli Empty Re: Wieś zbyt cicha na nasze myśli

    Pisanie by terefer Nie 16 Paź 2022, 23:51

    Tego ranka Jasiek w istocie, nie zaspał, choć lękał się tego nieco, ale raczej długo przed wszystkimi zerwał się i zrobił swój zwyczajowy obchód po gospodarstwie, a nawet tak się rozruszać zdążył, że zgłodniał i niedługo matkę z ojcem tym budził, że się w chałupie przyjemnie zrobiło od zapachów śniadania.
    — Matko święta, Jasiu, a cię coś tknęło nim kury zapiały! — dziwiła się matka, ledwo wychyliwszy się z alkierza, a przewiązując wkoło głowy chustę rzucała przymilne uśmiechy, znać zadowolona, że ją kto w gotowaniu jadła dla wszystkich wyręczył. Nie tylko zaś tego, co to z pieca szło, ale i czarny chleb już stał nakrojony, i jajka zebrane, i mleka pełen dzban na stole, bez czekania. A ten Jasiek, choć to go popytywali, skąd się w nim taka ochota od rana budziła, nie odpowiadał za wiele, dziób wziął jakby na kłódkę i tylko wzruszał szerokimi ramionami, latając po izbie. Znać rwał się do pracy od samego rana, że aż dochodzili spólnie do wniosku, że to chyba przez rozkwit lata sam tak kwitł.
    — Albo jeszcze lepiej — mruczał ojciec, aż mu oczy błyskały jakoś młodzieńczo spod gęstych białych brwi. — Za jaką panną zamierza polecieć przed robotą!
    A uwzięli się kiej te diabły w tej kwestii parszywej — bo tegoż ranka tuż po śniadaniu do czajkowej chałupy zajrzał i Dominik, jakiś podekscytowany również a gadający wiela, dwa razy tyle co sam Jasiek, więc nadrabiał. Baśka do niego chętnie oczyma strzelała, a i on odpowiadał nie mniej chętnie, choć to nieuczesana była a rozespana jeszcze. I może dalej by sobie takie sygnały nieme rzucali, we własnym jakim języku i ku jakiemuś cichemu zagniewaniu młodego Czajki, gdyby matula nie posłała wreszcie Basi w łąki, żeby to ziół nazbierały razem, co je w południe ksiądz dobrodziej będzie święcił na mszy z tej okazji. Żeby na jutrzejszą sobótkę już gotowe wszystko było, jak te pokarmy co się je w Wielką Sobotę wodą święconą skrapia.
    I nawet w Jaśku była przez chwil kilka jakaś ochota, coby się do nich dołączyć, coby spytać, czy to by wypadało, jakby z babami poszedł w pole i się za temi ziołami porozglądał, choćby koszyk ponosił… Ale czuł, że to jakieś tchórzostwo. Przed czym zaś tchórzył, to sam tylko przed sobą wiedział, a tak się bał z różnych swoich obaw i myśli przed kimś zdradzić, że chyba dlatego właśnie cichy był dzisiaj kiej mruk ostatni.
    A potem wszystko szybko się działo: a to pan Feliks wychynął z izby, a jakby nic się nie zdarzyło wczoraj, taki był pogodny, a to śniadanie pokończyli, to chłopy zebrały się do wozu i ruszyli wszyscy jakąś jedną gromadą. Wólczak nie towarzyszył im już dzisiaj, bo co miał zebrać, to zebrał i basta, ale Dominik z głupim uśmieszkiem szedł stale krok w krok za Jaśkiem, cosik tam pod nosem pogwizdując jakiego mazura, a gdzieś na drodze też i Olek doczepił się do nich, tyle że sam najwięcej był chyba ciekaw Kostrzewskiego. Prędko to się bowiem stało, że wieś gościa przyjęła jak swego, skoro i przyjacielem się im raczej jawił niż obcym jakim, ale co i raz jeszcze ktoś przybywał niby to przypadkiem, coby sobie na niego popatrzeć, a pogwarzyć, a przebadać po swojemu.
    Jasiek odpędził od czoła tłustą muchę, co się napatoczyła akurat, a choć ta odleciała, to podobny do niej temat go doszedł, że aż cisnął pioruny spojrzeniem przez ramię.
    — Ty to Olo sam jak ten ociemniały — fuknął, a aż mu ręce chodziły. Tak od rana, bo się bez roboty dziwnie czuł; widać mu ten nadmiar myśli i na ruchy przechodził, tak się cały myśleniem stawał.
    Dominik tak gębę wykrzywił, że znać było się zaraz rozśmieje, ale to go Jasiek uciął prędzej.
    — A ty się nie masz co cieszyć, dziw bierze jeno, że jeszcze idziesz z nami, jak już Baśki obok nie ma!
    Aż się na to stary Czajka obrócił na wozie, a spojrzał po tej hałastrze skorej ze śmiechów przejść do rozróby, ale rzuciwszy okiem po Dominiku coś takiego tylko przebąknął:
    — Co to, on do naszej Basiuli? Po moim trupie…
    I nagle wszystka już uwaga na Dominiku spoczęła, a prześmiewali się z niego, bo rumiany się zrobił kiej te buraki, co je w tym czasie poniektórzy już zbierali…

    Dopiero gdy dotarli na pole, a wzięli się jak wczoraj do kapusty, Jasiek zdał sobie sprawę, że mu ojciec odruchowo dał do ręki dwa noże, więc rad-nierad z tym jednym zwrócił się do Kostrzewskiego.
    To nie tak nawet, że się go starał jakoś unikać od rana, bo tą chmurnością swoją wszystkich tak samo uraczył, bez względów, ale jakiś w nim był lęk przed tym, by choćby w oczy sobie wzajem szczerze zajrzeć… Ale bo to niby jaki grzech? Żadnego, prawda? Odwrócił się więc, jak zwykle, ze wzrokiem utkwionym w tych dwóch nożach zrobił kilka kroków — i wtedy dopiero głowę podniósł, i na pana Feliksa spojrzał, i przyznać sam przed sobą musiał, że jest głąb ostatni, że kretyn, bo napotykał spojrzenie przyjacielskie i ciepłe, i człowieka chętnego do pomocy, choć nie musiał zgoła. I nagle jeszcze dziwniej sam przed sobą się czuł, jak ten Judasz, choć ni złego słowa nie rzekł na głos!
    — To wasze — rzekł cichutko, wręczając nóż jak przystało, trzonkiem od siebie. — A jak co robić, to już znacie. Nie? No… wy to tu już jakby u siebie.
    A po chwili wahania, upewniwszy się, że nikt ku nim nie pogląda zbytnio, nachylił się bliżej i w sekrecie zdradził:
    — Ubabrałem sobie wczoraj palce na czarno, to żem je dzisiaj szorował w stodole, aż do czerwonego… Jeszcze słońce nie wstało, jam już szorował.
    I pokazał dyskretnie rękę, gdzie już ledwo cień śladu po inkauście pozostał.
    I nawet zaśmiał się trochę pierwszy raz tego dnia, i te niepokoje ostatnie go odeszły… a najwięcej to zadowolony był chyba z tego, że się nareszcie mógł do prawdziwej robot wziąć, a za jedyne zmartwienia mieć już to tylko, czy też dobrze ostrzem trafia, czy słońce nie grzeje za ostro, a czy aby do końca dnia uda się to poletko skończyć nareszcie…
    Corvo
    Corvo
    Lost Soul

    Punkty : 212
    Liczba postów : 44

    Wieś zbyt cicha na nasze myśli Empty Re: Wieś zbyt cicha na nasze myśli

    Pisanie by Corvo Pią 21 Paź 2022, 21:49

    Jak to zwykle przy gromadnej zbieraninie na pole, każdy o czymś rozprawiał. Jedni ospale, bo do późnych godzin pracowali przy swoich gospodarstwach, inni rześko, palili się do roboty i tym chętniej zagadywali. W porównaniu do pozostałych krótko śpiących, Kostrzewski pomimo niechlubnie najkrótszej drzemki ostatnich miesięcy trzymał się całkiem dziarsko, jego krok był sprężysty i cud nad cudy - nie utykał.
    — Świeże powietrze dobrze wam robi — zauważył starszy Czajka, gdy obaj wciągali buty przed domem i szykowali się do drogi. — Nie myśleliście, żeby tu w Kłokoczynie osiąść na dłużej?
    Feliks miał nie lada zgryz z tym pytaniem. Nie odpowiedział zresztą od razu - och, w zasadzie to nie odpowiedział wcale, a Czajka nie pytał więcej, bo ani to była jego sprawa ani zmartwienie. Mimo to Kostrzewski dał temu drugą myśl lecz o niczym nie zdecydował.
    Kłokoczyn ujął go niepostrzeżenie za serce. Nie od razu, nie gwałtownie jak to bywało w powieściach pięknie pisanych, lecz powoli, pozwalając by odkrywano go kawałek po kawałeczku. W dużej mierze zasługę miał w tym Jasiek, który czasami nawet mimochodem jedynie wspominał o ciekawszych miejscach, bywało, że Feliks sam z przypadku natrafiał na coś, co nakazywało mu zatrzymać się w półkroku i zachwycić się tak po prostu. Miał bowiem duszę podatną na takie poruszenia, na czar malowanych barwnie okiennic, na wyścigi świateł po ścianach małej izdebki, na połyskujące po deszczu poziomki na tle zielonej trawy w sadzie. To i jeszcze na odgłos cichych kroków słyszanych sporadycznie z kuchni, kiedy do późnych godzin nocnych ślęczał niezdrowo nad kartkami. Lubił gdy się zbliżały o dziwo cichnąc przy tym, zatrzymywały koło progu, a potem równie cicho odchodziły by zaginąć wśród cichości domostwa.
    Rozważania jego przerwało dokazywanie młodszych, co to się bardziej za wozem ciągnęli niż w przód wybiegali do starszych, musiał się więc Kostrzewski obrócić aby uchem jednym co nieco zasłyszeć.
    Wrażenie miał jakie, ledwo rozpoznane na jego twarzy, że mu temat co wracał natrętnie utrapieniem tylko, bo i lakoniczne były jego odpowiedzi, a momentami nie krygował się by nagadać aż miło. Pierwiej Feliksowi zdało się jakby niedawno sam podobne katusze przeżywał gdy z każdej strony co jeden miał zdatniejszy pomysł jak jego życiem pokierować. I odpowiadał zawsze - dziękuję, przemyślę - i rzecz to nie nowa, że ani razu się nie nagiął bo bierność taka brzydła mu strasznie. Ale moment później Kostrzewski faktycznie potknął się o ledwo widoczną możliwość, w której Jasiek prawo miał wszelakie chmurnym być, skoro dziewczę jakie rumiane w oko mu wpadło, albo i już w ręce. Tak znał ten dziwny kobiecy ambit, co to nie rozróżniał czy ona ze wsi chłopka czy z miasta szlachcianka, większość szybkiego zamążpójścia pragnęła, a społeczeństwo by mariaż szybko wyprodukował pulchne rozkrzyczane cherubinki. To widzieć lubiano, strojne damy fiołkowe co chusteczką wachlując wózki pchały przed siebie, męża zaś najchętniej w katorżniczej pracy by połowicę zadowolić.
    Nikt natomiast nigdy nie zapytał co on wolałby oglądać. Bo wówczas na jaw by wyszło, że na opak wszystkiemu, Kostrzewski sympatyzuje z sufrażystkami krakowskimi, a najprzyjemniej mu było spozierać na młodzieńców niechybnie zapędzających go do zguby na własne życzenie.

    Jasiek omijał go przez całą drogę co Feliks tłumaczył sobie po prostu jego niewyspaniem. Gdzieś zamigotały mu drobne wyrzuty sumienia, lecz po tym jak wspomniał, że na dobre mu to przecież wyjdzie i w imię edukacji noc przepuszczali przez palce, zrobiło mu się spokojniej jakoś.
    Brakowało mu noża w czym szybko połapał się kiedy ludzie do pracy się wzięli, wszyscy zgarbieni jeno on wyprostowany jakby nadzorował.
    — Och? — Usta ułożyły mu się w łagodnie zaskoczonym uśmiechu po tym jak obrócił się do młodego Czajki. — A tyle, że nie po palcach, to tak — odbił pogodnie, jakby mu ta kapusta niepomierną frajdę sprawiała.
    Sam przychylił się widząc porozumiewawcze nachylanie Jaśka, jego wzrok prześlizgnął się gładko i bez skrępowania od oczu niebieskich po pełne usta, aczkolwiek wprawę miał w tym już większą więc prędko tam spojrzał gdzie należało, to jest, na dłonie. Te nosiły ślady otarć, a zadrapania gdzieniegdzie dość były świeże aby prognozować, że powstały całkiem niedawno.
    — Wiesz, ja rozumiem doskonale o czym mówisz chłopcze. I sposoby znam, na drugi raz do mnie przyjdź to pokażę ci jak to najlepiej wywabić.
    I również szeptał, jakby w konspiracji głębokiej tkwili, sekrety wymieniali jakich postronne ucho poznać nie mogło. Szkoda mu było tych palców jaśkowych, ileż to on czasu stracił, ile skóry zdarł nim odkrył metodę z octem jabłkowym czy sokiem z pomidora.
    Feliks pokręcił głową z westchnieniem, jakby i jego to był teraz problem, przez co o robocie na chwilę krótką zapomniał i stał głupio, dumając nad dłońmi Czajki.
    — Ale kaligrafować to nadal chcesz? Nie przeszkadza ci ręce sobie w tuszu ubrudzić? — zapytał już nisko się chyląc, tak, że blisko był jak spowiednik przy grzeszniku, na odległość oddechu może - tak do tej kapusty właśnie pięknie się pokłonił, aby ją w międzyczasie pogawędki od ziemi odciąć należycie.
    terefer
    terefer
    Tempter

    Punkty : 670
    Liczba postów : 138

    Wieś zbyt cicha na nasze myśli Empty Re: Wieś zbyt cicha na nasze myśli

    Pisanie by terefer Pią 21 Paź 2022, 23:43

    — A bo to bym miał nie chcieć!
    Jasiek znowu się śmiał, znowu mu było pogodnie, a na myśl o doskonaleniu tejże sztuki, co to się jej wczoraj zaledwie przyuczać począł, aż radował się w duchu. Jeszcze tylko spoglądał ostrożnie jakoś przez ramię, głowę złotą odchylał, coby sprawdzić, czy nikt tych ich słów dyskretnych aby nie podsłuchuje, ale jak też mieli słyszeć, jak oni tam już wszyscy za swoje się brali. A bo to też niby wiedzieli jeden z drugim, co to ta kaligrafia znaczy? Ba, że nie wiedzieli, nie znali, ojciec to by jeno oczy mrużył a brwi ściągał, kiejby go takie słowo obce dosięgło, a Jasiek już wiedział, wiedział i z dyskrecją przytakiwał, że jak Boga kocha — dziś jeszcze pisał będzie, gdy wszyscy usną, jutro zaś na odpoczynek sobie pozwoli, bo to też nikomu w głowie nie postanie nawet lekcyj odrabiać uczonych, kiedy to jutro noc tańców, grania a palenia ognisk, noc iskier pędzących wirem w to niebo! A nie przeszkadza mu to nic, nie — dodawał ciszej, ledwo usta rozwarłszy — nic nie szkodzi tych chlapnięć parę, co się czernią na palcach niby krowie łaty, nie szkodzi nic… Wszak wyuczy się z czasem. Zacnie pióro będzie trzymał, pewnie, jak ten kierownik łodzi wiosło trzyma, to i nawet brudzić się więcej mu nie przyjdzie.
    Dobrze więc to było — przyznać musiał przed samym sobą, gdy kark schylał do pracy, ramię w ramię z Kostrzewskim — dobrze, nic się nie gniewał przecie ani nie lękał. Tyle może jeno, co oporów miał nieco, by się przed kumami z tym lekcyj nocnych spowiadać, ale to stąd, że to by go nie rozumieli a jeszcze prześmiewać gotowi, on zaś żadnej nie miał ochoty, by ich prześmiechów słuchać. Skoro zaś dobrze… to sam przed sobą jak na spowiedzi klękał w duchu i gdy nóż raz za razem spadał na trzon kapusty, tak głęboko w sercu on sam rozbroić to próbował: skąd się w nim ten opór brał przedtem względem pana Feliksa? Wszak czy to nie miłe było wszystko, co też się z nim wiązało? A to lekcje, a to prezent, to zaś baje jego a wiersze, a ten spacer tam gdzie stary sad i to słońce przez liście zaglądające do nich ciekawsko… Czy też te spojrzenia jego, ciepłe, braterskie, to nie były aby jak motyle, że się je chciało złapać i dla siebie zatrzymać, i się napawać nimi w dyskretności?
    Pot spływał po czole i po karku, przylegała wilgotnym lnem koszula do pleców, spadały ostrza i turlały się zielone łby, aż stosik rósł, a prędzej szła robota, bo ich tu dzisiaj więcej stało — tak się wszak do roboty Dominik przyłączył i Olek, bo to nie wstyd gospodarzowi wielkiemu w pracy pomagać, a korzyść tylko dla ducha jak dla własnej spiżarni. Dzień drugi z rzędu ni jedna chmurka nie przesłoniła błękitu rozpostartego od wschodu do zachodu, tej kopuły niezmierzonej spoglądającej na świat z wysokości, słońce się zaś rozsiadło na swym tronie jak jaki dziedzic samowładny, i we wszelką szczelinę chciało się dostać, wszędy oko swe bezlitosne wrazić i szpony płomieniste wetknąć, że w południe zaczęli już starzy pogadywać w głos, jak to deszczu by się przydało, coby spadł z czasem…
    A Jasiek pracował, uśmiechy nieprzytomne posyłał, jak go kto zapytał o co, ale z powrotem zamyślony był, bo to ku znajomkom dawnym się oglądał, to znów na Kostrzewskiego łypał ostrożnie. Raz na tym podglądaniu przyłapany uśmiechnął się szeroko, jak dzieciak, i aż sam swą radością się speszył. Takie to przedziwne go nachodziły zamysły…

    Długo już po południu było, chyliło się słońce ku zachodowi, gdy to nie tylko przerwę w tej robocie, ale i koniec już był widać rychły. Ostatnie rzędy dwa czy trzy zieleniły się na polu, reszta zaś wycięta do czysta, ale przyszły akurat dziewczyny ze wsi i chłopkom swoim jeść przyniosły. Baśka z trzema szła glinianymi naczyniami przykrywanymi, dziw, że doniosła, ale taka ją jakaś radość przejmowała, że chyba na ciężar nie zwróciła zgoła uwagi. Dobiegła do chłopaków co się rozsiedli w cieniu grusz, w wysokiej trawie między polami, i częstowała najpierw ojca, potem brata i gościa… ale coś ją, znać, zmieszało przy tym, bo dopiero gdy panu Feliksowi z uśmiechem czarownym podała obiad, to spostrzegła, że tu w gromadzie i Dominik siedzi, i aż się zapłoniła i zaraz przebąknęła coś pod nosem, że gdyby wiedziała, to by więcej doniosła... A tak odskoczyła od Kostrzewskiego, jakby to grzech jaki był, że ją Dominik w towarzystwie innego chłopa zobaczył. Co uważniejsi to wiedzieli zaraz na wylot, że to swojego mizdrzenia do gościa się zawstydziła.
    Także i olkowa żona w niedługi czas potem nadeszła i swojemu obiad przyniesła.
    Tylko Stasiek chudzina garnca swojego nie dostał, ale się nad nim Jasiek zlitował i mrugając porozumiewawczo do Feliksa, bo to się między nimi działo, oddał parobkowi część swojej porcji.
    — Masz, dzieciaku — mówił przy tym, spod byka zerkając na Basię — bo ta to zbyt rozkochana chyba, żeby i o tobie pomyśleć. A sama już chyba nie wie, w którym… Tylko patrzeć jak zaraz o bożem świecie przepomni.
    A niedługo to trwało, nim się Basia z Dominikiem pogodziła i tamtych dwoje gołąbków w jakieś konszachty weszło, plany poczynili na nadchodzący wieczór (tuż po nosem ojca!) i szeptali coś z chichotem. Aż gdy się już mieli z powrotem brać do roboty, coby to skończyć i mieć za sobą na dobre, Dominik klepnął wstającego Jaśka w plecy i go w te plany wprowadził.
    — Jutro w polu tańce będą, ale dobrze się i dzisiaj wprawić trochę! Rozniesiemy karczmę obcasami, aż się nawet ten Żyd zgorzkniały, co tam polewa, uśmiechnie jak boże stworzenie! Co rzekniesz? Muzykantów skrzykniemy, kto tam ma tylko skrzypki, pójdziesz potańcować?
    Jaśko patrzył dotąd w rumianą twarz dominikową, ale jak tylko pojął, że dwóch spraw jednego wieczora nie pogodzi, to spuścił głowę i jakoś nią strząsnął szybko.
    — Nie dzisiaj, Dominik — wyrzucił, a też prędko, jakby się bał, że odmówić nie zdoła. — Co inszego jużem pomyślał robić na wieczór.
    — Co inszego! A co też ty inszego możesz, Jasiu, co by to było od tańców lepsze?
    — Daj spokój — wtrąciła się na to niespodzianie Basia, własny zdradzając w tym interes. Nie w smak jej było, widać, pod okiem starszego brata tej nocy pozostawać. — Nie chce to jego strata, pewnikiem na jutro zbiera siły!
    — A bo to jutro już bez wymówek! — zaśmiała się Olkowa, siedząc jeszcze pod gruszą ze swoim chłopem. — Kto się wkoło ogniska sobótkowego obtańcuje, tego i licho żadne nie chwyci, tedy niechaj się ni jeden od tańców nie miga!
    Jasiek rzucił więc kumowi spojrzenie zwycięskie, jakby spytać chciał: a widzisz? I tak wsparty na duchu sam wrócił w pole niemal w podskokach, że inni jeno patrzyli, jak z wprawą wszystkie ostatnie kapusty sam jeden wycinał!
    Corvo
    Corvo
    Lost Soul

    Punkty : 212
    Liczba postów : 44

    Wieś zbyt cicha na nasze myśli Empty Re: Wieś zbyt cicha na nasze myśli

    Pisanie by Corvo Sob 22 Paź 2022, 20:41

    Wszędzie gdzie okiem sięgnąć spozierała ku nim kapusta. Monotonny odgłos noży odejmujących warzywa od ziemi rozlegał się po całym polu, czasami kto zagwizdał, jednak mało kto zabierał głos. Kolektywne skupienie nie pozwalało na pogawędki, skłaniało do narzuconego rytmu i dzięki temu praca postępowała sprawnie, aż ich popołudnie zastało, a z domów zbiegły kobiety niosące na rozkołysanych biodrach kosze z kaszą, garnczki z kartoflami, niektóre botwiny nagotowały i częstowały każdego nie patrząc czy swój czy sąsiad. Jeno pod czujnym okiem rozlewały, by kto nie połasił się zbytnio i co lepsze kąski trafiły do mężów, synów, braci.
    Kostrzewski nie był nikim ponad to, że był Krakowiakiem przychodnym, ale i jemu dostało się hojnie to zupy to chleba chrupiącego, a Baśka doradziła by umoczył w misce i tak spróbował jak oni jeść, bez łyżek. Do tego nie nawykł, więc na rękawie i przodzie koszuli szybko rozpanoszyły się plamy co to im frasunku nie poświęcił wiele, i tak cały w ziemi i pocie chodził podobnie do innych.
    Gdy Czajkówna chustą jak w ukropie osuszać go poczęła, Feliks przyuważył rozczarowane spojrzenie Dominika, w lot pojął skąd chmurność w jego oczach i musiał Basieńkę powstrzymać, bo z rozpędu gotowa mu była po świeżą koszulę do domu biec.
    — Innym trzeba polać, a tym, że plamy to się nie przejmujcie. No, idźcie już, sam się z resztą uporam — pogonił ją łagodnie, co by zaraz po wsi nie krążyło, że się do córki swojego Pana Gospodarza zalecać zamierza. Tego jeszcze brakowało, żeby ugodzony w męską dumę Dominik do bitki się szykował.
    — Matuś kazała dopilnować, żeby Pan pojadł i sił nabierał — wyjaśniła prędko, ale i ona znać wyczuła jak na nią Dominik patrzy, bo rumieńcem obficie się zlała i zaraz się z kolan podniosła życząc, by smaczne było i na zdrowie poszło. A potem dygnęła jakoś cudacznie, Feliks uśmiechnął się rozbawiony, a dziewczę popędziło ku swojemu lubemu aby nieporozumienia prostować.
    Omiatając resztką chleba polewkę Kostrzewski przysłuchiwał się teraz rozmowie, o skrzypkach coś było i karczmie na wieczór dzisiejszy, a że nie znał młodzika, który odmówiłby takim zabawom, założył wstępnie iż resztę dnia sam spędzi nad niedokończoną powieścią. Dopisałby parę zdań, wrócił do części, która nie do końca doń przemawiała ilekroć powtarzał ją w głowie próbując właściwszy kształt nadać, a tu proszę, Jasiek zaskoczył go niepomiernie.
    — Co inszego jużem pomyślał robić na wieczór — zdecydował Czajka stanowczo, tak, że Dominik nie próbował nawet zapalczywiej dociekać przyczyny. Feliks opuścił miskę w inną stronę patrząc; zatem powieść będzie musiała zaczekać, lekcje pierwszeństwo miały i Kostrzewski tłumaczyć to sobie próbował misją edukowania potrzebujących. Bo że towarzystwo Jaśka, jego dłonie przyuczające się do trzymania pióra i uśmiech ufny lubił więcej niż to przyzwoite, to przed sobą samym przyznać nie chciał.

    Zmierzchać się zaczynało powoli, aż przy stole Czajków poza kolacją światła chylącego się ku lasom słońca kłaść się zaczynały coraz to dłuższe cienie. Zapach wieczorny oddawał parny oddech rozgrzanej ziemi, gdzieniegdzie gwiazdy wysypały się już nad polami, żeby drogę pokazywać - komu, dokąd, nieistotne, bo pięknie mrugały oczy ciesząc. Pies zwinął się pod progiem i leniwie odpędzał kłapnięciami ucha umizgi nisko przelatującej muchy, sad cichością zapadł i taki spokój wszystkim się udzielał widać, bo jeszcze nim całkiem się pomrocznie zrobiło, Czajkowa wraz z Baśką do pierzyn swoich podążyły, Antoni dłużej zaś zamarudził, o minionych kupalnockach opowiadał żeby Kostrzewski jakie rozeznanie w zwyczaju miejscowym miał nim na własne oczy zobaczy.
    — Jutro ranek to wiele panien zobaczycie. Bylicę zbierać będą żeby przed złym urokiem chroniła, do wianków ziół naprzędą, więc wy się pilnujcie Feliks, bo to kobiece gusła mają moc wielką. Ani się człek obejrzy, a już do ołtarza się ściga jak głupi i patrzy jak mu kobitę na dzieży sadzają. Ech, co to ta młodość, przeleciała jak raz...
    Kostrzewski milczał tym razem nie z braku zdania, właściwej opinii nawet, z uprzejmości raczej pojmując, że Czajka powspominać zapragnął nostalgicznie przy tym wąsa skręcając. I chociaż psioczył na owe babskie fortele, uśmiech błogi miał i oczy przymglone tęsknie, stąd oczywista, że nie żałował ni trochę.
    — W mieście inne zwyczaje mają teraz, ha? Wszystkie wy tam tak się późno za ożenek bierzecie? — zapytał nagle, na co Kostrzewski obrócił ku niemu głowę z powrotem. — Nie, żeby w tym co złego było. A może tam trudniej o to, może szybkie to życie i bardziej pogmatwane niż u nas tu?
    — Też prawda — zgodził się, głową przy tym w zastanowieniu przytakując. — U nas mało który przed trzydziestką o statkowaniu się myśli, a też wielu znam, co za posagiem się połasiło i teraz nieszczęścia sobie napytali. Naturalnie to wyjść powinno, tak sądzę. Nic tu poganiać, jak z tym polem. Ani mu groźba ani prośba nie każe szybciej hreczki wydać, a jak pośpiech będzie, to na nic wszystko pójdzie — rozwinął chyba zbyt filozoficznie, bo Antoni ucichł, zmarszczył brwi na moment, ale to ledwo parę sekund trwało. Nie był człowiekiem głupim, zrozumiał oczywiście, zwłaszcza gdy metafora bliska mu trafiła w sedno.
    — I co? — powiedział w końcu, wąsa w spokoju zostawił. Wyprostował się za to i zmierzył Kostrzewskiego zaciekawionym spojrzeniem, aż mu się ogorzała przyjemnie słońcem twarz rozjaśniła w świetle lampy. — Myśleliście co was rano pytałem?
    Feliks poruszył się na krześle to w lewo, to w prawo, ale odpowiedź znał chyba od samego początku.
    Jakkolwiek Kłokoczyn by go nie zauroczył, jakkolwiek łaskawe nie byłyby dla niego polne drogi, a oczy przychylne bo pozbawione rozeznania gdy nań patrzyły zza płota, Kostrzewski kochał swój Kraków. Jego mglistość, opływającą wszystko Wisłę, smoka wymyślonego, pęd, turkot furmanek na bruku no i dymy ciągnące do nich spoza miasta jesienią. I to, że bez względu na to jak bardzo owa anonimowość w tłumie bolesna by nie była kiedy przyłapywał się na byciu świadomym, bezpieczną mu była, taką zadrą starą i znaną. Przesiąkł cały swoim warczącym, gnającym wiecznie, nigdy nie śpiącym, hałaśliwym miastem i nie potrafiłby go opuścić na dobre, a już na pewno nie sam i nie dla siebie.
    — Darujcie, ale za bardzo swe cztery kąty oswoiłem by teraz inne poznawać na nowo.
    terefer
    terefer
    Tempter

    Punkty : 670
    Liczba postów : 138

    Wieś zbyt cicha na nasze myśli Empty Re: Wieś zbyt cicha na nasze myśli

    Pisanie by terefer Nie 23 Paź 2022, 14:11

    Wieczór już zapadał, kładł się sennie, ciężko, lepko na kłokoczyńskie pola i chałupy, a Jaśko siedział jeszcze w stodole, bo to niby przypilnował Stasia w dojeniu krów, ale nawet i po tem dojeniu nie ruszył się jeszcze. Tak posiadywał, rad cieniowi i chłodnemu klepisku po dniu spędzonemu w objęciach słońca żarliwych, to pomagał Stasiowi w jakiejś robótce w drewnie, bo chłopaczek próbował sobie flecik rzeźbić, ale coś miał do tego zbyt tępy nożyk, kiedy indziej zaś spoglądał w stronę chałupy przez rozwarte na oścież drzwi i tam na przykład widział, jak to Antoni z panem Feliksem coś poradzają, przy stole siedząc wespół. Myśl go tedy nachodziła, że doprawdy, drugiego takiego jak ten Kostrzewski to chyba nie spotkał nigdy dotąd, a może to i w świecie drugiego takiego nie było… Do nich tu przyjechał, na wieś, a nie panoszył się wcale, tylko wiela pomagał, a opowiadał, a taki był z serca dobry, że każdemu wraz do gustu przypadał, nawet te najstarsze baby, co już o wszystkim kłapały jęzorem i chętne były do uszczypliwych przytyków, niewiela mu miały do zarzucenia. Dobry to człek, swój. Nie dziwota, że go tak lubić było łatwo, że go Jasiek tak lubił, a to się w parę tych dni ostatnich lepiej zgadali, niż to z tymi niektórymi chłopakami w jego wieku, co się od maleńkości razem chowali, wioskę zbiegali wspólnie i zabawy mieli te same. Lepiej, lepiej.
    Nawet Stasiek to widać zauważył, bo jak tak podążył za wzrokiem gospodarskiego syna w stronę chałupy, to aż sam słusznie zauważył i bystro jak na swój wiek:
    — Nie bez powodu mówią, że gość w dom to Bóg w dom. Szkoda będzie, jak wyjedzie.
    —Niemądryś — zganił łagodnie Jasiek, nie odwracając głowy. — To nie o tem to powiedzenie, że gość to dobry kiej Pan Bóg, ale o tem raczej, coby mu gościnności nie szczędzić, niby to był wielki pan…
    Ale i zasępił się trochę, bo też sens tych drugich słów stasiowych do niego dotarł. Grzech to jednak, by się kto w taki wieczór przyjemny przesadnie czym martwił.

    Ciemność zapadła całkowita, gdy się Jasiek z powrotem do chałupy wsunął — a mało zaraz gwałtu nie uczynił, ledwo głos w gardle powstrzymał, bo mu się kto biały jak jaka zjawa stawił przed samymi oczyma. Ledwo zdążył minę zrobić, a już dostawał kuksańca pod żebro i tak go Baśka — bo to ona była w koszulinie białej — chwytała za ramię, że imadło by nie złapało pewniej!
    — Czego ty nie w pościeli! — zganiła go strasznym szeptem, ale dlatego tylko, że sama się widać przestraszyła. Jasiek odpowiedział takim samym uściskiem na jej ramieniu, jakby gotów się mocować!
    — Ja? A gdzie tobie śpieszno o tej porze! — odparował, ale szeptem również, oddech w oddech. — Balować idziesz do karczmy, gdzie reszta, co?
    — Osądzał mnie nie będziesz. Oboje swoje mamy do ukrycia, Jasiek.
    Uniósł brwi, ale Basia nie pozwoliła mu się domyślać zbyt długo, bo jeszcze się zbliżywszy, oskarżyła go dla zachowania własnego występku w sekrecie, oko za oko.
    — W jednej izbie śpimy, to myślałeś, że nie zauważę, jak się w środku nocy wymykasz od Kostrzewskiego? A mnie nie interesuje nawet, o czym tak sobie prawicie przy świecy — i nie wygadam, byleś i ty nie rzekł ojcu, że się na tańce wybieram.
    Jasiek spoważniał, bo wcale nie w smaku mu było to przyparcie do muru, tym bardziej to zaś, że przyłapany przedtem został, a nawet o tem nie wiedział. Jak niemądry się poczuł, taka to była z jego strony nieostrożność. Ale co się stało, to już musiało być, więc nachmurzony tylko tyle odpowiedział:
    — Jak grób będę milczał.
    I puścił Baśkę. Im obojgu zapewne po równo serce tłukło się w piersi: jej, gdy umykała w jakąś boczną dróżkę ku rozhukanej karczmie, skryta przed srebrzystym światłem księżyca, i jemu, gdy ostrożnie drzwi za sobą przymykał i wchodził w ten korytarzyk, od którego do izby feliksowej się wchodziło…
    Pomyśleć jeszcze zdążył o tem tylko — czy jak już ta pusta ostanie, to nadal o niej będzie jak o Feliksowej myślał? A zaraz już zastukał delikatnie, samymi kłykciami, i wdzierał się potajemnie do środka.
    A zdziwił się bez mała, bo w izbie ciemno było całkiem, tyle tylko, co poświata księżycowa wpadała przez okno i trupim blaskiem kładła się a heblowanej podłodze. W pierwszej chwili Jasiek się zmieszał, bo to może mu się co pomyliło? Może pan Feliks tam spał właśnie, a on mu tak wtargnął… Ale oko przyzwyczaiło się zaraz do tego niebieskiego półmroku, obaczył wyraźnie, że łóżko puste, więc i bez wahania podszedł do biurka i z myślą, że starczy chwilę zaczekać, rozpalił świecę.
    Złote światło wypełniło zaraz izbę, ociepliło cztery bielone ściany —  i wszystko, co między nimi, a niemało było tego i wszystko z nagła jakieś zajmujące.
    Myśl nieprzystojna zrodziła się w głowie Jaśka, ale w pierwszej chwili ją zbył. Zerknął ku drzwiom, przez okno wyjrzał, ale wszędzie cicho i ni śladu Kostrzewskiego… więc może… Czemu by nie?
    Ostrożnie zrobił krok w stronę łóżka, przysiadł jakoś na samej jego krawędzi. Nawet nie spostrzegł, kiedy pierwsza z książek leżących wkoło wpadała mu ręce.
    Nigdy dotąd takich ilustracji nie widział, jak te. Więcej tu było obrazków czarno-białych, jakby piórkiem robionych, niż słów, bo to znać były jakie utwory wierszowane, krótkie. A nazwisko autora — Charles Baudelaire — taką mu trudność sprawiło w odczytaniu, że zaraz odłożył, a wiedziony ciekawością po co innego sięgnął. W tej drugiej książce ni jednego nie było obrazka, ale na jednej z ostatnich stron takie dało się przeczytać słowa:

    Bez drżenia ujmuję w rękę ten kielich, z którego napiję się śmierci i zapomnienia. Tyś mi go podała, przeto nie waham się. Spełnię go do dna. Ziszczają się w ten oto sposób wszystkie pragnienia i nadzieje mego życia! Zimny, zdrętwiały, pukam w spiżowe drzwi śmierci.
    O, jakżem szczęśliwy, że mogę… za ciebie… umierać! Jakżem rad, że mogę oddać się za ciebie!...


    A zimność go aż przeniknęła na wskroś od tej lektury, tak ponure to były słowa, więc i tę książkę odłożył, a za to wstał z łóżka i przeszedł się nieco, ręka już bezwiednie dotykała przedmiotów — to dzbanka z ostygłą arbatą, to przewieszonej przez oparcie krzesła marynarki… A tak się zapomniał, gdy ze śmiałością przesuwał palcami po aksamitnym rękawie, że aż z kieszeni wypadła jaka chustka, więc schylił się prędko, porwał ją, żeby zatrzeć ślady swego myszkowania... Nie od razu jednak. Bo chustka z tak cieniutkiego była lnu, jakby nie na tej ziemi przędzonego, a tak pachniała, jakąś wonią nasączona, że zupełnie bezwiednie, bez myśli, opuszczając powieki, uniósł ją Jasiek do twarzy. W zupełnej ciszy dotknął chustką ust, aż spiżowy ciężar wypełnił nozdrza, wtulił w nią policzek… I tylko pusta izba, rozświetlona jednym drżącym płomieniem, usłyszała westchnienie, jakie mu się przy tym wyrwało, widziała twarz zanurzoną nagle w łagodnej tęsknocie. O ile też można tęsknić ku temu, czego to się nigdy w życiu nie doznało!
    Ale prędko wrócił do siebie, bo go dźwięk kroków na zewnątrz zmusił do otrzeźwienia; naprędce wcisnął chustkę z powrotem do kieszeni marynarki, cofnął się, usiadł na tym stołku, gdzie i wczoraj zasiadał i tak postarał się wyglądać, jakby mu nigdy w życiu przez myśl nawet nie przeszło, by po  cudzych manatkach grzebać!
    Corvo
    Corvo
    Lost Soul

    Punkty : 212
    Liczba postów : 44

    Wieś zbyt cicha na nasze myśli Empty Re: Wieś zbyt cicha na nasze myśli

    Pisanie by Corvo Wto 25 Paź 2022, 21:36

    Antoni niewiele rzekł już potem, tyle co wąsa strzępił palcami w zadumie, Feliks zaś zgodnie milczał dla towarzystwa myślami wracając do swoich kurzących się mebli, półek i regałów ledwo znoszących ciężar książek jakimi zapełniał każdą wywalczoną szczelinę oraz ulubionej wyszczerbionej u brzegu seledynowej filiżanki. Tak bardzo lubił te krakowskie własne kąty, że chociaż dobrze mu było w Kłokoczynie tak przeczuwał, że nie dane mu będzie zabawić tu długo. Po prawdzie Kostrzewski nigdzie do końca nie czuł się jak u siebie, zawsze obcy, zawsze trochę nietutejszy, a im bardziej otwierał serca i sobą się stawał, chłonął chętnie co wokół, tym boleśniej doświadczał gdy przychodziło mu się zamknąć kiedy czas dobiegał końca. Bo że tak się stanie wiedział, a chociaż zawsze miał tlącą się infantylną nadzieję, że tym razem będzie inaczej - rzeczywistość karczowała bezlitośnie te mrzonki.
    Wreszcie nadeszła właściwa pora, Antoni poruszył się wpierw za stołem i odkaszlnął znacząco ściągając na siebie wzrok Feliksa, po czym obaj w zgodnej ciszy skinęli sobie wzajem głowami życząc dobrej nocy. Kroki milkły pośród cichości domu, aż wreszcie Kostrzewski zatonął w niej sam siedząc u stołu, jakby nie przekonany do końca czy posiedzieć jeszcze czy ruszyć się i lampę zgasić.

    Po izbach zdążył się nauczyć poruszać prawie bezgłośnie. Znał większość desek skrzypiących w sieni, klepisko w kuchni było jego ulubionym zaś miejscem w nocy, bo przyjemnym chłodem dawało wytchnienie stopom, przestał też obijać się o wielką, kutą żeliwem skrzynię w której przechowywano co ładniejsze chusty, obrusy i derki. Stąd u progu własnego pokoju stanął niezauważony, a widząc drżące światło lekko ściągnął brwi. Czyżby o czymś zapomniał?
    Ach.
    Odchylił głowę w tył, spojrzeniem przemknął po suficie i zganił się w duchu za opieszałość. Toć Jasiek zabaw karczemnych odmówił by nauki brać, a jemu z głowy wyleciało? Niepodobne.
    — Wybacz mi tę zwłokę chłopcze. Mam nadzieję, że nie posnąłeś — ozwał się szeptem, starając się przy tym jak najciszej domknąć za sobą drzwi. Jakby wraz ze wsunięciem się do izby nowe siły w niego tchnęły, a i zmęczenie całego dnia zeszło z ramion, tak go widok Czajki gotowego by pióro chwytać dotknął. Nic nie wskazywało na to aby dopatrzył się śladów zuchwałego myszkowania wśród utensyliów biurowych i marynarek, prawdę mówiąc, Kostrzewski do najbardziej spostrzegawczych w pewnych aspektach nie należał. Potrafił doskonale odtworzyć pod powiekami mozaikę barw zaobserwowanych parę dni wcześniej u motyla, lecz zwrócić uwagę na chustkę krzywo w kieszeń wciśniętą naprędce? A skąd.
    — Pióro ci jeszcze wczoraj wyczyściłem, to na stalówce nie przyschło — zagaił przyjaźnie podczas krzątaniny, co by szybciej Jaśkowi stanowisko nauki wyszykować. — Słyszałem, że we wsi zabawy trwają.
    Tak tylko niby nic nadmienił, pozornie lekko, w gruncie rzeczy ostrożnie badał teren. Nie był na tyle narcystyczny by odebrać powściągliwość Czajki co do rozrywek jako zasługę własną, raczej dumą urósł, że lekcje nad tańce wynosił.
    Na moment spojrzał w stronę uchylonego okna jakby spodziewał się, że tam zaraz muzykantów uświadczy, ale wokół było równie cicho co wcześniej. Nawet świerszcze umilkły w usychającej trawie, jakby im się nie chciało z tego upału okropnego najlichszego dźwięku wydać.
    — Ty nie chciałeś iść? Wszyscy poszli — zauważył, ciągnąc temat dalej póki za papierem czystym przerzucał w teczce szkice krakowskich kamienic. Fascynowały go swego czasu zwłaszcza ich fronty, elementy obce zapożyczone czy wstawki rodowe bądź inne sekrety budynku obnażające subtelnie. Jedną taką miał, co to u gzymsu przyuważył w kamieniu wyryte skrzypki, acz gdy pytał ludzi nikt powiedzieć nie umiał skąd czy kiedy się one tam pojawiły.
    — A może potencjał marnujesz? To jest, nie zrozum źle, po prostu myślę czasem, że edukacja prawdziwa byłaby ci pisana. Chęć masz, to widzę, co u żaków obecnie nie często spotykane — kontynuował znad kilkunastostronnicowego tekstu, co to wyglądał jakby szlaczek pasmami przebiegał, w istocie zaś był to skrypt po hebrajsku. — Nie chciałbyś zobaczyć Krakowa, chłopcze?
    Na moment uniósł głowę znad niedokończonego przekładu, kartki trzymał między palcami i tak zastygł, patrząc to na niespokojnie drżący płomień świecy to na Jaśka kołyszącego się na stołku. Właściwie to do tej pory nie pytał go ani o to czego Czajka by sobie życzył na przyszłość ani o to, czy choćby w najmniejszym miasteczku był kiedy, co to ich drobnica po całej polskiej mapie była rozsiana. To chyba ważne musiało być dla Kostrzewskiego, bo niejako zapomniał o kaligrafii, o piórze czekającym obok inkaustu na pulpicie biurka, tylko na odpowiedź czekał licząc w duchu, że mu to pojęcie o Jaśku trochę rozciągnie.
    — Gdyby ojciec pozwolił, nie pragnąłbyś zimy doświadczyć w takim miejscu?
    terefer
    terefer
    Tempter

    Punkty : 670
    Liczba postów : 138

    Wieś zbyt cicha na nasze myśli Empty Re: Wieś zbyt cicha na nasze myśli

    Pisanie by terefer Wto 25 Paź 2022, 22:32

    — Wszystko dobrze, dobry wieczór! — przywitał się trochę zbyt głośno. Od tej chwili, kiedy obaj znaleźli się w izbie, na obu też twarzach pojawiły się uśmiechy i można się było spodziewać, że nie znikną prędko.
    Skoro już i Kostrzewski tu był, a więc tak nauczyciel jak i uczeń na swoich znaleźli się miejscach, to Jasiek jakby odsunął na bok te tajemnicze księgi, co to go wcześniej mamiły, ten zapach perfumowany także (choć musiał przyznać przed sobą, że jak gdyby zostało mu nieco słodkiej woni na samej twarzy, bo stale wyczuwał łagodne jej echo), a z kolei skupił się znowu na tym, coby pióro wziąć do rąk, popróbować, przypomnieć sobie jak to je wczoraj trzymał, a przy tym podziękować szczerze, że wyczyszczone. I odnotowywał zaraz w głowie, coby dzisiaj po robocie skończonej samemu wytrzeć nadmiar inkaustu, bo to przecież na zasadzie porównania to samo zgoła, co gdyby po posiłku naczyń nie opłukać albo koszuli zapaskudzonej nie wyprać. Tak trzeba było o wszystkie narzędzia dbać, czy to rolne, czy piśmiennicze, nie inaczej. Z lubością więc przymierzał się z powrotem do pióra, to znów spoglądał cierpliwie w stronę przewracanych kart papierowych i tylko dla własnej ciekawości łowił jakieś widoki na nich: to rysunki, to znów obce znaki, aż mu się przypominała ta kuropatwa, co ją pan Feliks próbował węgielkiem w starym sadzie wyrysować… Spoglądał więc na te palce, co papiery przerzucały, i mimowolnie myślał, ileż to w nich talentów przeróżnych zaklęte… A czy to inne wielce ręce, niż jego własne, jaśkowe? Czyż i on by tak nie mógł? Ba, pisać będzie umiał niebawem, i to jak! A do tego jeszcze innych sztuk się przyuczyć to kto wie, czy nie taka sama błahostka!
    Ale z rozmyślań i tych refleksyj wyściełanych papierem sucho szeleszczącym zgoła ku innemu zaraz go słowa Kostrzewskiego kierowały — od cichości ku gwarom, od jednego płomyka świecy ku całej izbie szerokiej rozpalonej. Ach, te tańce we wsi! Aż zagrały w uszach skrzypki i flety, aż stuknęły obcasy o podłogę drewnianą, wynurzyły się spomnienia malowane barwami pasiastych spódnic a czerwonych chust, co to w tańcu tak wirowały, że dziw całej izby nie wypełniły, od ściany do ściany, te halki, falbany, lny białe!
    Jasiek zamrugał, pogasły płomienne wizje, i podniósł wzrok na Feliksa.
    — A bo to się mało jeszcze będą bawić w gospodzie? — mruknął wymijająco w pierwszej chwili, ale jakoś to było nie dość. Nie oddawało w pełni jego zamysłów to co rzekł, tedy spuścił jednak oczy i obracając pióro w palcach dodał ciszej:
    — Upić się u Żyda i potańcować to choćby i każdej nocy, jak kto chce… To z wami zaś, Feliks, to przeca nie potrwa wiecznie.
    Ale nie zasmucił się na to, jeno uśmiechnął jakoś łagodnie, jakby z tą kolejnością rzeczy pogodzony instynktownie. A zaraz cieszył się, że zgoła inny temat z tego wychodził, i znowu nie o tej karczmie myślał, gdzie teraz pewnie Dominik Baśkę brał w obroty do ostatniego tchu, ale o Krakowie — o tem mieście, co mu się tylko wyobrażało dotąd, co znał równie dobrze jak to Jeruzalem panojezusowe, czyli z opowieści jeno a bajań. Tyle wiedział, że istniało wcale nieopodal i że tam jeździli co niektórzy, ale żeby na oczy własne je poznać, to nie zdarzyło się zgoła nigdy.
    Oparłszy się o biurko tak wejrzał na Kostrzewskiego, że ten już musiał przystać na chwilę w poszukiwaniach i z jakąś godnością skinął głową.
    — Chciałbym.
    Prostota była w tym jednym słowie, ale i głęboka szczerość. I jakaś tęsknota, jak tak pomyślał o tem.
    — Ojciec jeździł do Krakowa, a niemało — podjął. — Na targ tam zjeżdżają wozami, kilka razy do roku nawet, bo to jakie warzywa jadą sprzedać, to mąkę, to jeszcze co inszego… A przyjeżdżał, to zawdy jakąś chustkę Baśce przywiózł, to korale, to co dla matki. Mnie zabawki cudaczne sprawiał, póki jeszcze byłem mały, ale i to przestał z czasem.
    Uśmiechnął się, a wyciągnięta ręka mimowolnie zaznaczyła gdzieś w powietrzu wzrost samego siebie sprzed lat: o, taki był mały, ledwo do tego biureczka by sięgnął. Uśmiechnął się krótko.
    — Ale mnie ojciec nigdy nie zabrał. Dobrze sobie sam radzi w targowaniu… to gdzie ja mu tam potrzebny?
    Obrócił się już całkiem, a nagle tyle się w nim zebrało myśli, że je wszystkie postanowił wypowiedzieć, jakoś tak serce otworzyć. To już nawet to pisanie, co to niby po nie tu przyszedł, nie było takie ważne, jak tylko tymi odczuciami się podzielenie.
    — Zima w Krakowie — powtórzył jakoś gorzko, wgapiony gdzieś koło świecy. — A bo to myślicie, że by mnie ojciec puścili? Kto by tedy w chałupie pomagał, drewno nosił? Tu jest Kłokoczyn. Tu się człowiek rodzi, tu go chrzczą i tu umiera, a może nawet ten sam proboszcz dobrodziej przy chrzcie w wodzie nurza, co potem nad trumną kazanie łzawe prawi. Wy zobaczycie coś ze świata, Feliks. Jak ten… ten Achilles. Tuście przyjechali, do siebie wrócicie, a wiadomo, gdzie was potem wywieje jeszcze? A ja…
    Usta mu zadrżały, głos jakoś uwiązł w gardle i żadnego już proroctwa na swój los własny nie wyrzekł, ni to gorzkiego, ni słodkiego. Tylko pokręcił zaraz głową, aż odblask ciepły zatańczył w złotych włosach, wzruszył szerokimi ramionami i roześmiał się niewesoło.
    — Ale pisał do was będę, jak kto ten mój list aż do Krakowa poniesie. Tylko że jeszcze nic więcej niż do F nie umiem!

    Sponsored content

    Wieś zbyt cicha na nasze myśli Empty Re: Wieś zbyt cicha na nasze myśli

    Pisanie by Sponsored content


      Obecny czas to Czw 09 Maj 2024, 15:55