Jeszcze koguty nie poczęły piać we wsi, kiedy przez rozwarte drzwi do czajkowej chałupy wpadło rześkie powietrze przedporanne, a Jaśko w rozchełstanej koszuli wyszedł na zewnątrz jakby cały chciał się w tę rześkość zanurzyć, niby to w wodę tego potoku, co przez Kłokoczyn płynął wartkim nurtem. Była to pora gdzieś między nocą a dniem, w tem przecinku szczególnym, kiedy to jeszcze świat trwał w pewnym zawieszeniu. Chwilę przed świtaniem nawet słońce zdawało się nieskore do wstawania, dopiero co zapowiadało swoje nadejście różową łuną rozciągniętą jak okien sięgnął nad horyzontem, nad polami, dachami chałup i lasem w oddali, z drugiej zaś strony, od zachodu, wisiał jeszcze księżyc w cieniutkim łuku, jakby nie śpieszył się zachodzić, i pobłyskiwały nieśmiało gwiazdy. Niezwykłe przeobrażenia działy się na niebie, bo tam, gdzie róż spotykał się z granatem, wykwitały barwy jakieś brudne i jakby zgoła do nieba nieprzystojne, jak gdyby brązy, turkusy, żółcienie brudne i jeszcze co insze. We wszelkich zapadlinach leżały mgły, niby pajęczyny gęste, tak w tej aurze przemienione, że zdałyby się zupełnie z barwy fioletowe, jak kiście wonnych kwiatów lilaka, co przekwitał już w niektórych gospodarstwach. Półmrok dopiero ujawniał kształty, rysował rozmyte kontury gałęzi, chałup i płotów jakby nieśmiało, niechętnie. A taka cichość we wsi panowała, że zdałoby się, ani jednego człeka nie stało w całej okolicy.
Dziwne to było wrażenie i zgoła nieprzyjemne, tak że się Jaśko wzdrygnął w sobie. A może to chłód poranka po prostu przejmowała go takim dreszczem? Ziemia okazała się zimniejsza, niż podejrzewał, rosa z zielonych traw mroziła skórę, a ta początkowa rześkość tak się z czasem zaczęła przeradzać w zimno, że rozchełstana koszulina na piersi słabą nagle stanowiła osłonę. Ale pocieszał się w sercu i nawet rad był temu, bo gdy największe przyjdą upały, że ni w dzień, ni w nocy nie zazna człowiek spokoju od duchoty, to jeszcze o tych porankach czerwcowymi tęsknie wspomni. A i wcale nie był sam — bo też zaraz gdzieś spomiędzy tych mgieł i traw wilgotnych wylatywał ten łobuz kulawy, Burek strzegący gospodarstwa, i do pańskiej nogi się przytulał, merdając liniejącym ogonem. Stary już był, a taki nieraz przymilny, kiejby szczeniak. Zaśmiał się cichutko Jasiek z tego towarzystwa i już z psem razem szedł rozwierać stodołę tak samo na oścież, jak to z chałupą uczynił.
— Niech będzie pochwalony… — rozlegało się zaraz rozespane przywitanie gdzieś z głębi, i tam, gdzie stało legowisko młodego Stasia, parobka od krów, czynił się w półmroku jakiś ruch. — Gospodarzu, przecie noc jeszcze!
— Noc, noc, wcale was do pobudki nie wołam. Śpijcie, Stasio, ja spać nie mogłem, to się po gospodarstwie kręcę — bardziej rozmyślał na głos, niż opowiadał, bo nawet w stronę parobka nie spojrzał, tylko od razu podchodził do dwóch krów i im kładł ręce na szorstkie karki, jakby po przyjacielsku. A upewniwszy się, że już gotowe do dojenia, sięgał zaraz po metalowe wiadro i przystępował do pracy.
Z powrotem do chałupy szło mu się jakoś naokoło. Niewiele było od rana roboty, bo więcej teraz chłopi działali w ciągu dnia w polu, kobiety zaś oporządzały co trzeba wokół domu, ale tak szedł, że i na grządki zajrzał, i do sadu, a potem przechodził niby to przypadkiem przed oknem do tej izby, w której to gość Czajków od kilku nocy sypiał, ale sam nie umiałby powiedzieć, co też w tym oknie spodziewał się zobaczyć poza wazonem polnych kwiatów i świętą książeczką. I może dobrze, że nic ponad to nie ujrzał, bo by się najprędzej był zmieszał. Bo też gość ten to był przypadek szczególny — myślał sobie Jasiek, wracając do środka, gdzie już wdzierała się przez szyby różowość wschodzącego słońca — tak, szczególny, i jakieś takie uczucie wnosił w cały dom, że aż nieraz serce ściskało, gdy się patrzyło na niego. Bo chociaż człek wielkiej uprzejmości i intelektu, i do pogadywania chętny, to przecież coś takiego potrafił mieć w sobie, że się jawił jakoby ten uczony wielki albo prorok z opowieści, tak mu nieraz z oczu patrzyło pradawnie, gdy to myślał, że go nikt nie obserwuje. A w chałupie i po wsi każdy obserwował po trochu, bo wszyscy ciekawi byli, jak się ten człowiek miastowy, co to wyżej postawiony nawet od dziedziców z dworków okolicznych, zachowuje i jakie ma zwyczaje.
Pan Feliks — bo tak się nazywał śmiesznie, jak to Jasiek nigdy nie słyszał, żeby ktoś podobne imię nosił — spał teraz jeszcze zapewne, drzwi do jego izby pozostawały zamknięte, ale nieraz to nawet później się kładł spać niż sami gospodarze, bo się światło świecy sączyło przez szparę przy framudze. A wówczas i Jasiek, jakby opętany sam nie wiedział czym, spać nie mógł i wpatrywał się tylko w to światło, i słuchał, jak gdzieś za ścianą rozbrzmiewają kroki albo skrzypi stalówka pióra. Dziwował się temu, ale też nie miał odwagi dopytywać, co tam panicz tak wypisuje namiętnie, że to więcej pisał, niż jaśkowa siostra, Basia, gdy się uczyła niedawno pisać i czytać na książkach. Stale obiecywał sobie, że któregoś dnia jednak spyta.
Ledwo zaś do chałupy wrócił, a jakby na zawołanie zaczęła się i reszta domowników krzątać. Wstał ojciec, Antoni, i przygładzał dłonią sumiaste wąsy w wielkopańskim geście, z którego się nieraz pośmiewano, i tuż za nim wyszła z alkowy matka, przepasując głowę chustą, i narobiła rabanu, wołając na Baśkę, że to było leniwe dziewuszysko i skore bardziej do przywdziewania się w łaszki a snucia bez celu po wsi, niż pomagania w gospodarstwie, jak Pan Jezus przykazywał. Tak budził się powoli czajkowy dom do życia, do kolejnego spośród podobnych do siebie dni, ciepło wraz z pierwszymi promieniami słońca zaczynało się roznosić po świecie, a po niebie nawet jedna nie płynęła dziś chmurka. I z uwagi na to właśnie, gdy się Baśce udało wreszcie dobudzić, podniosła się na łóżku i plotąc złocisty warkocz zawołała radośnie:
— To ci będzie pogoda na świętego Jana!
— A bo to już na dniach — orientowała się matka, trochę z czegoś od rana niezadowolona. Zaraz stawiała przed chłopami chleb na stole, żeby pojedli przed pracowitym dniem. — Przypominał dobrodziej, że to teraz okres, kiedy na mszy święcił będzie zioła… Kiedy też ja zdążę nazbierać!
— Ja nazbieram chętnie — wtrącała Baśka, a Jasiek odwracał wzrok, coby się nie zaśmiać, wiedział bowiem dobrze, że gdy Baśka chadzała na łąkę, to po to głównie, ażeby świecić srebrzystymi ślepiami do chłopów wracających akurat z pól.
— Już ci dam, że nazbierasz! — fukała matka. — Takie zielsko przyniesłać ostatnio… Ani ty odróżnisz dziurawiec od mlecza, chyba jeno widzisz, że żółte jedno jak drugie. A idź!
— Wólczak dziś się z nami zabierze na pole — mruczał tymczasem spod wąsa ojciec, niby to mówiąc do Jaśka, ale nie podnosząc na niego wzroku. — Sam swojego wozu nie ma, a chce zbierać sałatę z tego kawałka ziemi, co mu się ostał.
— Ale żeby parobki jeszcze spały…? — zorientowała się naraz matka, i jak nie wyrwała rozeźlona z chałupy, wyrzucać śpiochów przebrzydłych z pościeli! Taki się rwetes zrobił w gospodarstwie, że nawet pies zaczął szczekać, a i w całej już wsi powoli budziło się życie. A Jasiek, ożywiony tym wszystkim, zapominał powoli o sprawach, które mu po nocach nie pozwalały spać i przez które wstawał wczesnym rankiem.
Bo też w świetle dnia nie sposób było poglądać ciekawsko na łunę od świecy bijącą z drugiej izby, ni dumać, co też się tam po nocach może dziać.