Życie bywa przewrotne. Każdy potrafi mieć większe lub mniejsze szczęście. Raz się układa po naszej myśli, innym razem kompletnie przeciwnie. Carl miał to "szczęście", że zazwyczaj wszystko leciało mu z rąk, przewracał się na prostej drodze, a kiedy kupił nowe, wymarzone spodnie, potrafił je rozedrzeć podczas pierwszego założenia.
Już od małego inne dzieci śmiały się z niego, kiedy po raz kolejny wywracał się o własne nogi, biegając z nimi po podwórku. Ile razy ubrudził się, ślizgając na błocie i wpadając w niego całą długością ciała? Albo oblał się, pijąc z butelki jakikolwiek napój czy sok?
Nie można było powiedzieć, aby albinos miał zawsze całkowitego pecha. Był raczej typem ciamajdy, który chociaż próbował stale i stale znaleźć przyjaciół, pozostawał sam, jak palec. Nie mógł się dziwić innym. Wielokrotnie przecież zdarzyło mu się "użyczyć" swojego pecha innym, przez co, jak można się spodziewać, nie byli specjalnie szczęśliwy i nie przysparzało to Carlowi znajomych.
Jak zatem się dziwić, że ostatecznie skończył jako wyobcowany dzieciak, próbujący śmiać się sam z siebie, za każdym razem, kiedy coś mu nie wychodziło?Ale nawet, kiedy sam próbował śmiać się z tego raz po raz, wciąż od niego stroniono. Wciąż nie chciano przebywać w jego towarzystwie.
***
Kolejna lekcja matmy była równie nudna, jak każda inna. Przynajmniej tyle wnioskowałem po minach otaczających mnie uczniów. Sam niewiele słuchałem. Notowałem równania z tablicy, rozwiązując część samemu, bardziej z czystej nudy, niż własnych chęci. Raz po raz spoglądałem za okno, chcąc wreszcie wyrwać się z tych dusznych czterech ścian, myślami błądząc już znacznie dalej. Pierw po parku, którego alejkami wracałem codziennie ze szkoły, a następnie do własnego pokoju, gdzie czekała konsola i kolejna część "The Legend of Zelda", której nie mogłem doczekać się w ostatnich dniach.
Zerknąłem ukradkiem na komórkę, spoglądając na zegarek. Ledwie godzinę temu dostałem SMSa, że paczka już przyszła, czeka na mnie, a ja... Będę mógł się zatopić w zniszczonym świecie Hyrule po raz kolejny.
Co innego miałem do roboty?
W szkole i tak nikt nie lubił przebywać obok mnie. Nawet od mojej ławki każdy przesuwał się, na ile mógł, byle moje "cudowne szczęście" nie przylgnęło i do nich. Co mogłem poradzić? Od zawsze byłem trochę roztrzepany i zwyczajnie zdarzało mi się chociażby przewrócić szklankę ręką, sięgając po długopis, czy ołówek. Albo uderzyć się o któryś mebel, kiedy przechodziłem. Każdemu się zdarza!
No... Może mi nieco częściej, ale... Dlaczego był to problem?
Syknąłem cicho, kiedy drapiąc się po ręce, uderzyłem łokciem w blat. Momentalnie się przykuliłem, starając ścierpieć w milczeniu ból i nieprzyjemne doznanie cierpnięcia całej ręki. Nie musiałem widzieć min pozostałych, aby wiedzieć, jak ich to rozbawiło. Słyszałem ten cichy chichot.
Idioci - pomyślałem z goryczą, mając już od dawna serdecznie dość takiego zachowania. Wiele lat poświęciłem, próbując się z kimś zaprzyjaźnić, ale durne łatki, przyklejane nam w szkołach, ciągnęły się za mną cały czas. Tyle wystarczyło. No... Wyzwiska również "pomogły".
- Niech was Piekło pochłonie - syknąłem pod nosem, zrywając się, jak tylko zadzwonił dzwonek na korytarzu.
Chwyciłem niedbale swój plecak kostkę, naciągnąłem na uszy muszle słuchawek i ruszyłem czym prędzej do domu, myśląc już tylko o cudownym weekendzie, jaki mnie czeka.
Nawet specjalnie nie spoglądałem na elektroniczne wyświetlacze, jakie po drodze mijałem. Jak zwykle były na nich zapewne bezsensowne informacje, które mi do niczego się nie przydadzą.
- Walić pracę domową - mruknąłem do siebie, uśmiechając szerzej na samą myśl.