Zbliżała się burza. Powietrze było lepkie i naelektryzowane, a czarne chmury nadciągały od wschodu wychodząc naprzeciw zapadającemu powoli zmierzchowi. Grzmoty rodzące się w oddali mieszały się z odgłosem śmieciarki opróżniającej pobliskie kontenery, w którejś bramie irytująco szczekał bezpański kundel. Z okna nad głową roznosiły się odgłosy awantury. Kwintesencja tego miasta, zgniłe serce ukrywane pod kolorowymi banerami i zdjęciami zachęcającymi do wycieczek turystycznych.
Wysoki, szczupły chłopak, właściwie młody mężczyzna, choć jego wiek ciężko było określić poprzez kaptur razem z włosami zakrywający twarz; przemykał pustymi uliczkami próbując zdążyć przed burzą.
Od mieszkania dzieliło go jeszcze kilka dobrych przecznic, więc nie miał złudzeń co do powodzenia swojego zamiaru, ale zamierzał pozostawać wystawiony na siły przyrody jak najkrócej się dało. Ruchliwe zazwyczaj ulice pozostawały puste, nawet szczury zazwyczaj licznie przebiegające pod nogami, gdzieś się pochowały.
Cisza przed burzą.
Coś było nienaturalnego w dzisiejszym dniu; od chwili gdy otworzył oczy, nie potrafił wyzbyć się wrażenia, że wciąż śnił. Wszystko robił automatycznie. Prysznic, kawa, praca, kawa, praca, praca, kilka drinków i powrót do domu. Do dziury, którą nazywał domem – niewielkiej klitki, praktycznie bez mebli, z materacem na podłodze spełniającym wymogi łóżka. Już dawno wyzbył się pragnień przekształcenia tych czterech ścian w coś bardziej przyjaznego. Tym bardziej, jeśli tak rzadko nocował u siebie i nigdy nie wiedział, czy wychodząc rankiem nie widzi tej klitki po raz ostatni.
Zagrzmiało, tym razem gdzieś nad głową Tristana, więc naciągnął kaptur głębiej i przyspieszył kroku. Nie tylko w obawie przed nadchodzącą burzą, ale bardziej przed wychodzącymi z mroku postaciami, których aura nie przerażała. Ćpuni, alkoholicy, kurwy i dealerzy. Połowę z nich znał z imion, reszta wywoływała w nim ciarki. Był już odporny na ich zaczepki. Mimo to prawie biegł.
Miał wrażenie, że droga tylko się wydłuża. Robiło się ciemniej, z chwili na chwilę, latarnie jeszcze się nie zapaliły, co sprawiało, że co kilka kroków nerwowo oglądał się za siebie.
— Tristan. Nie zaglądasz do nas ostatnio.
Drgnął na dźwięk głębokiego, niskiego głosu. Odwrócił się i zmierzył pogardliwym spojrzeniem nienaturalnie niebieskich oczu wysokiego, postawnego mężczyznę, który przez kilka miesięcy był dla niego kimś więcej niż zaprzyjaźniony dealer. Przynajmniej dopóki Tristan nie zorientował się, że takich jak on miał na pęczki, że każdemu mydlił oczy, i że nikomu, poza nim to nie przeszkadzało, bo był jebanym romantykiem, który chciał dawać dupy tylko jednej osobie, nawet jeśli za kasę. Życie nigdy nie było proste.
— Mam pracę, nie mam czasu — odparł wymijająco obawiając się, że sprzeciw może znów skutkować kilkoma gojącymi się tygodniami siniakami. — Ale wpadnę, jak tylko dostanę urlop. — Dodał, bynajmniej nie mając najmniejszego zamiaru spełniać tej obietnicy. Obaj doskonale o tym wiedzieli.
— Przepracowujesz się. A gdybyś został u mnie, przynajmniej dni miałbyś wolne. I mógłbyś się wynieść z tej klitki na Dwudziestej.
Tristan poczuł jak jego żołądek skręca się w supeł, ale jego twarz ani drgnęła.
Skąd ten skurwiel wiedział, gdzie mieszkał?
— Mówiłem, że się zastanowię.
— A ja mówiłem, że to nie jest propozycja. — Mężczyzna zrobił krok w jego kierunku. Tristan zawahał się. Jedyne o czym marzył, to drink, prysznic i łóżko. Koleś dość brutalnie zaburzał jego plany i wiedział, że nieistotne czy mu ulegnie czy mu się postawi – rezultat i tak pozostanie ten sam. Skończy między jego nogami, w zależności od swego wyboru mniej lub bardziej poturbowany. Wybrał więc jedyną, dostępną sobie w tej chwili opcję, choć wiążącą się z nadłożeniem drogi i wejściem w jeszcze bardziej parszywą i pozornie opustoszałą dzielnicę.
Przestał biec dopiero, kiedy upewnił się, że nikt go nie gonił, a płuca zaczęły palić go żywym ogniem.
— Kurwa — Oparł się o murek i odpalił papierosa ściągając kaptur pomimo pierwszych kropli deszczu. Czarne, nieco przydługie włosy, opadły na twarz, więc odgarnął je niedbałym ruchem. Czy ten dzień mógł być jeszcze gorszy? Przeczesał kieszenie w poszukiwaniu kilku drobniaków, które pozwoliłyby mu zamówić taksówkę, bo droga do domu wydłużyła się co najmniej dwukrotnie, a on poczuł się bardziej zmęczony niż kiedykolwiek wcześniej.
Wysoki, szczupły chłopak, właściwie młody mężczyzna, choć jego wiek ciężko było określić poprzez kaptur razem z włosami zakrywający twarz; przemykał pustymi uliczkami próbując zdążyć przed burzą.
Od mieszkania dzieliło go jeszcze kilka dobrych przecznic, więc nie miał złudzeń co do powodzenia swojego zamiaru, ale zamierzał pozostawać wystawiony na siły przyrody jak najkrócej się dało. Ruchliwe zazwyczaj ulice pozostawały puste, nawet szczury zazwyczaj licznie przebiegające pod nogami, gdzieś się pochowały.
Cisza przed burzą.
Coś było nienaturalnego w dzisiejszym dniu; od chwili gdy otworzył oczy, nie potrafił wyzbyć się wrażenia, że wciąż śnił. Wszystko robił automatycznie. Prysznic, kawa, praca, kawa, praca, praca, kilka drinków i powrót do domu. Do dziury, którą nazywał domem – niewielkiej klitki, praktycznie bez mebli, z materacem na podłodze spełniającym wymogi łóżka. Już dawno wyzbył się pragnień przekształcenia tych czterech ścian w coś bardziej przyjaznego. Tym bardziej, jeśli tak rzadko nocował u siebie i nigdy nie wiedział, czy wychodząc rankiem nie widzi tej klitki po raz ostatni.
Zagrzmiało, tym razem gdzieś nad głową Tristana, więc naciągnął kaptur głębiej i przyspieszył kroku. Nie tylko w obawie przed nadchodzącą burzą, ale bardziej przed wychodzącymi z mroku postaciami, których aura nie przerażała. Ćpuni, alkoholicy, kurwy i dealerzy. Połowę z nich znał z imion, reszta wywoływała w nim ciarki. Był już odporny na ich zaczepki. Mimo to prawie biegł.
Miał wrażenie, że droga tylko się wydłuża. Robiło się ciemniej, z chwili na chwilę, latarnie jeszcze się nie zapaliły, co sprawiało, że co kilka kroków nerwowo oglądał się za siebie.
— Tristan. Nie zaglądasz do nas ostatnio.
Drgnął na dźwięk głębokiego, niskiego głosu. Odwrócił się i zmierzył pogardliwym spojrzeniem nienaturalnie niebieskich oczu wysokiego, postawnego mężczyznę, który przez kilka miesięcy był dla niego kimś więcej niż zaprzyjaźniony dealer. Przynajmniej dopóki Tristan nie zorientował się, że takich jak on miał na pęczki, że każdemu mydlił oczy, i że nikomu, poza nim to nie przeszkadzało, bo był jebanym romantykiem, który chciał dawać dupy tylko jednej osobie, nawet jeśli za kasę. Życie nigdy nie było proste.
— Mam pracę, nie mam czasu — odparł wymijająco obawiając się, że sprzeciw może znów skutkować kilkoma gojącymi się tygodniami siniakami. — Ale wpadnę, jak tylko dostanę urlop. — Dodał, bynajmniej nie mając najmniejszego zamiaru spełniać tej obietnicy. Obaj doskonale o tym wiedzieli.
— Przepracowujesz się. A gdybyś został u mnie, przynajmniej dni miałbyś wolne. I mógłbyś się wynieść z tej klitki na Dwudziestej.
Tristan poczuł jak jego żołądek skręca się w supeł, ale jego twarz ani drgnęła.
Skąd ten skurwiel wiedział, gdzie mieszkał?
— Mówiłem, że się zastanowię.
— A ja mówiłem, że to nie jest propozycja. — Mężczyzna zrobił krok w jego kierunku. Tristan zawahał się. Jedyne o czym marzył, to drink, prysznic i łóżko. Koleś dość brutalnie zaburzał jego plany i wiedział, że nieistotne czy mu ulegnie czy mu się postawi – rezultat i tak pozostanie ten sam. Skończy między jego nogami, w zależności od swego wyboru mniej lub bardziej poturbowany. Wybrał więc jedyną, dostępną sobie w tej chwili opcję, choć wiążącą się z nadłożeniem drogi i wejściem w jeszcze bardziej parszywą i pozornie opustoszałą dzielnicę.
Przestał biec dopiero, kiedy upewnił się, że nikt go nie gonił, a płuca zaczęły palić go żywym ogniem.
— Kurwa — Oparł się o murek i odpalił papierosa ściągając kaptur pomimo pierwszych kropli deszczu. Czarne, nieco przydługie włosy, opadły na twarz, więc odgarnął je niedbałym ruchem. Czy ten dzień mógł być jeszcze gorszy? Przeczesał kieszenie w poszukiwaniu kilku drobniaków, które pozwoliłyby mu zamówić taksówkę, bo droga do domu wydłużyła się co najmniej dwukrotnie, a on poczuł się bardziej zmęczony niż kiedykolwiek wcześniej.