W celi unosił się metaliczny, szpitalny zapach. Jedynym dźwiękiem była przygniatająca cisza, przerywana tylko jego oddechem i miarowym biciem serca. Cisza towarzyszyła mu przez ostatnie dwa lata, podobnie jak samotność i skrępowane dłonie. Poruszył nimi leniwie, prostując palce i zaciskając je jakby pragnął chwycić coś bardzo delikatnego i kruchego. Nawet stalowe łóżko nie zaskrzeczało, gdy zmienił lekko pozycję siedzącą, oparty plecami o zimną ścianę pomieszczenia.
Długie, czarne włosy nie pamiętały już ostrza nożyczek, opadając kaskadą na smukłą, bladą twarz, nadal przystojną pomimo wyraźnego zmęczenia i lekko zapadniętych policzków. Oczy mężczyzny były równie ciemne, raczej niechętnie spoglądające na skromne urządzoną celę. Było tu tylko łóżko dla jednej osoby, sterylna pościel i łańcuchy doczepione do ściany, wprawiające więźnia w nieprzyjemne mdłości.
Ponownie poruszył palcami. Czuł jak wewnątrz kumuluje się energia, jak rozpiera jego żyły chłodem i przenika do każdej, nawet najmniejszej komórki. Opuszki palców zamrowiły go, zapiekły, jednak energia nie znalazła ujścia, zaczynając zanikać.
Cholerne dwa lata. Dwa lata bez widoku nieba, bez rozmowy, bez jedzenia, które nie byłoby pozbawioną smaku papką w kolorze przypominającym niemowlęce gówno. Dwa lata za niewinność, za wykroczenie, którego nie popełnił, za przypadkowe pojawienie się w niewłaściwym miejscu i o niewłaściwej porze. Kłamliwy świadek, który pogrążył go na dobre kilka lat. Ile mu jeszcze zostało? Pięć, sześć? Wystarczająco, by całkowicie tu zwariował. By bezpowrotnie zatracił siebie.
Nicolas Sanders nie był święty. Miał swoje za skórą, od rabunków po krwawe bijatyki. Swojego czasu był znany ze skutecznego ściągania długów od wierzycieli, nie raz i nie dwa nagrabił sobie u nieodpowiednich ludzi.
Podobnie jak mniejsza grupa ludzi zamieszkująca miasto, posiadał nadnaturalne moce. Tacy jak on wiecznie byli na świeczniku, chętnie też znajdowali miejsce w szeregach licznych mafijnych głów, dążących do zagarnięcia jak największego terytorium. Nie mieli nazwy. Ludzie nazywali ich dziwolągami, kreaturami. Straszyli nimi dzieci i omijali ich szerokim łukiem. Nigdy nie przeszkadzało to Nicolasowi, który i tak stronił od towarzystwa. Przyjemniaczek też z niego nie był, jeśli chodziło o chłodny i zdystansowany charakter. Kontrola nad zimnem i lodem, tylko dopełniała jego rozkoszny wizerunek.
Można mu było zarzucić wiele, ale na pewno nie morderstwo, za które siedział.
Jedyną rozrywką, jaka go tu spotykała były wizyty strażnika, który przynosił jedzenie. Wiedział, kiedy jest ósma, piętnasta i dziewiętnasta. Nigdy nie rozmawiali; czarnoskory, rosły mężczyzna po prostu wchodził, stawiał tacę na ziemi i wychodził, uprzednio sprawdzając jeszcze wszystkie zabezpieczenia. Nicolas w głowie nazywał go Tedem, bo wyglądał na Teda, który mógłby mieć rodzinę, dzieciaki i mały dom z ogrodem do którego wracał, gdy tylko zdejmował ten obrzydliwy uniform.
Ted jednak tego dnia przyszedł tylko dwa razy. Czas w celi płynął wolno i opacznie, jednak dla osoby, która jak na zbawienie oczekiwała znajomej twarzy, każde spóźnienie czy odbieg od normy, był niezmierną udręką. Nicolas spojrzał na drzwi, jakby te w magiczny sposób miały się zaraz tworzyć. Odczekał chwilę, dwie, osiem, by ostatecznie stwierdzić, że czekanie nie miało większego sensu. On nigdzie nie ucieknie, a kto wie? Może właśnie teraz inny więzień właśnie się wykrwawiał.
Przymknął powieki i odetchnął głęboko.
(...)
Ze snu wyrwał go znajomy dźwięk odbezpieczanych drzwi. Jasne światło zmieniło kolor na czerwony, oświetlając metaliczne ściany pomieszczenia. Sanders spodziewał się odgłosu ciężkich buciorów strażnika lub też dwóch, jeśli naszłoby ich ponownie na serię niezliczonych badań. Wtedy jednak towarzyszył im też specjalistyczny wózek, po którym nie było teraz żadnego dźwięku. Podobnie jak po strażnikach.
Z zaciekawieniem więc skupił ciemne oczy na drzwiach, które uchyliły się lekko, wpuszczając do środka powiew świeżego powietrza. Coś zaklekotało i wydało ciche piknięcie. Zabezpieczenia na jego nadgarstkach puściły, uwalniając skrępowane dłonie. Na początku nawet nimi nie poruszył, trwając w otępieniu i wyraźnym zaskoczeniu.
Najpierw poruszył jedną dłonią, potem drugą, pozwalając by łańcuchy zsunęły się i spłynęły z głośnym hałasem na posadzkę. Sam dźwięk był tak przeszywający, że Nicolas aż się skrzywił, czując jak świdruje mu w uszach.
- Halo? - Rzucił w przestrzeń. Głos miał zachrypnięty, niski, dawno nie używany. Odkaszlnął i oblizał spierzchnięte wargi, bacznie obserwując drzwi.
- Ted? - Upewnił się, doskonale wiedząc, że strażnik prawdopodobnie ma bardziej wyrafinowane imię niż to przypominające głównego bohatera jakiegoś kiepskiego sitcomu.
Westchnął, prostując obolałe, zastygnięte kości. Wstał, masując skórę na nadgarstkach i bardzo wolno podchodząc do otworzonych drzwi.
Dźwiękoszczelne ściany nie chroniły go już od odgłosów z zewnątrz. Trzaskanie drzwiami, hałas stukanych krat, jakieś krzyki z oddali, należące najprawdopodobniej do bardzo znudzonego więźnia.
Wychylił się, zerkając na pusty, pogrążony w mroku korytarz. Jedynym źródłem światła były stare lampy na ścianach, raczej słabo pełniące swoją funkcję.
Uniósł kąciki ust w uśmiechu, gdy tylko stopy stanęły na korytarzu. Och, jak cudownie było się przeciągnąć! Cóż za wspaniałym uczuciem było nie posiadania tych ciężkich łańcuchów, które krępowały jego ruchy!
A przede wszystkim, dobrze było czuć pełen chłód na dłoniach, kiedy tylko zaabsorbował odrobinę wilgoci z powietrza.
Długie, czarne włosy nie pamiętały już ostrza nożyczek, opadając kaskadą na smukłą, bladą twarz, nadal przystojną pomimo wyraźnego zmęczenia i lekko zapadniętych policzków. Oczy mężczyzny były równie ciemne, raczej niechętnie spoglądające na skromne urządzoną celę. Było tu tylko łóżko dla jednej osoby, sterylna pościel i łańcuchy doczepione do ściany, wprawiające więźnia w nieprzyjemne mdłości.
Ponownie poruszył palcami. Czuł jak wewnątrz kumuluje się energia, jak rozpiera jego żyły chłodem i przenika do każdej, nawet najmniejszej komórki. Opuszki palców zamrowiły go, zapiekły, jednak energia nie znalazła ujścia, zaczynając zanikać.
Cholerne dwa lata. Dwa lata bez widoku nieba, bez rozmowy, bez jedzenia, które nie byłoby pozbawioną smaku papką w kolorze przypominającym niemowlęce gówno. Dwa lata za niewinność, za wykroczenie, którego nie popełnił, za przypadkowe pojawienie się w niewłaściwym miejscu i o niewłaściwej porze. Kłamliwy świadek, który pogrążył go na dobre kilka lat. Ile mu jeszcze zostało? Pięć, sześć? Wystarczająco, by całkowicie tu zwariował. By bezpowrotnie zatracił siebie.
Nicolas Sanders nie był święty. Miał swoje za skórą, od rabunków po krwawe bijatyki. Swojego czasu był znany ze skutecznego ściągania długów od wierzycieli, nie raz i nie dwa nagrabił sobie u nieodpowiednich ludzi.
Podobnie jak mniejsza grupa ludzi zamieszkująca miasto, posiadał nadnaturalne moce. Tacy jak on wiecznie byli na świeczniku, chętnie też znajdowali miejsce w szeregach licznych mafijnych głów, dążących do zagarnięcia jak największego terytorium. Nie mieli nazwy. Ludzie nazywali ich dziwolągami, kreaturami. Straszyli nimi dzieci i omijali ich szerokim łukiem. Nigdy nie przeszkadzało to Nicolasowi, który i tak stronił od towarzystwa. Przyjemniaczek też z niego nie był, jeśli chodziło o chłodny i zdystansowany charakter. Kontrola nad zimnem i lodem, tylko dopełniała jego rozkoszny wizerunek.
Można mu było zarzucić wiele, ale na pewno nie morderstwo, za które siedział.
Jedyną rozrywką, jaka go tu spotykała były wizyty strażnika, który przynosił jedzenie. Wiedział, kiedy jest ósma, piętnasta i dziewiętnasta. Nigdy nie rozmawiali; czarnoskory, rosły mężczyzna po prostu wchodził, stawiał tacę na ziemi i wychodził, uprzednio sprawdzając jeszcze wszystkie zabezpieczenia. Nicolas w głowie nazywał go Tedem, bo wyglądał na Teda, który mógłby mieć rodzinę, dzieciaki i mały dom z ogrodem do którego wracał, gdy tylko zdejmował ten obrzydliwy uniform.
Ted jednak tego dnia przyszedł tylko dwa razy. Czas w celi płynął wolno i opacznie, jednak dla osoby, która jak na zbawienie oczekiwała znajomej twarzy, każde spóźnienie czy odbieg od normy, był niezmierną udręką. Nicolas spojrzał na drzwi, jakby te w magiczny sposób miały się zaraz tworzyć. Odczekał chwilę, dwie, osiem, by ostatecznie stwierdzić, że czekanie nie miało większego sensu. On nigdzie nie ucieknie, a kto wie? Może właśnie teraz inny więzień właśnie się wykrwawiał.
Przymknął powieki i odetchnął głęboko.
(...)
Ze snu wyrwał go znajomy dźwięk odbezpieczanych drzwi. Jasne światło zmieniło kolor na czerwony, oświetlając metaliczne ściany pomieszczenia. Sanders spodziewał się odgłosu ciężkich buciorów strażnika lub też dwóch, jeśli naszłoby ich ponownie na serię niezliczonych badań. Wtedy jednak towarzyszył im też specjalistyczny wózek, po którym nie było teraz żadnego dźwięku. Podobnie jak po strażnikach.
Z zaciekawieniem więc skupił ciemne oczy na drzwiach, które uchyliły się lekko, wpuszczając do środka powiew świeżego powietrza. Coś zaklekotało i wydało ciche piknięcie. Zabezpieczenia na jego nadgarstkach puściły, uwalniając skrępowane dłonie. Na początku nawet nimi nie poruszył, trwając w otępieniu i wyraźnym zaskoczeniu.
Najpierw poruszył jedną dłonią, potem drugą, pozwalając by łańcuchy zsunęły się i spłynęły z głośnym hałasem na posadzkę. Sam dźwięk był tak przeszywający, że Nicolas aż się skrzywił, czując jak świdruje mu w uszach.
- Halo? - Rzucił w przestrzeń. Głos miał zachrypnięty, niski, dawno nie używany. Odkaszlnął i oblizał spierzchnięte wargi, bacznie obserwując drzwi.
- Ted? - Upewnił się, doskonale wiedząc, że strażnik prawdopodobnie ma bardziej wyrafinowane imię niż to przypominające głównego bohatera jakiegoś kiepskiego sitcomu.
Westchnął, prostując obolałe, zastygnięte kości. Wstał, masując skórę na nadgarstkach i bardzo wolno podchodząc do otworzonych drzwi.
Dźwiękoszczelne ściany nie chroniły go już od odgłosów z zewnątrz. Trzaskanie drzwiami, hałas stukanych krat, jakieś krzyki z oddali, należące najprawdopodobniej do bardzo znudzonego więźnia.
Wychylił się, zerkając na pusty, pogrążony w mroku korytarz. Jedynym źródłem światła były stare lampy na ścianach, raczej słabo pełniące swoją funkcję.
Uniósł kąciki ust w uśmiechu, gdy tylko stopy stanęły na korytarzu. Och, jak cudownie było się przeciągnąć! Cóż za wspaniałym uczuciem było nie posiadania tych ciężkich łańcuchów, które krępowały jego ruchy!
A przede wszystkim, dobrze było czuć pełen chłód na dłoniach, kiedy tylko zaabsorbował odrobinę wilgoci z powietrza.