Smok najchętniej zebrałby po jednej fiolce i każdą z nich rozłożył na części pierwsze. Jeśli przed tym złośliwy roztwór swoimi toksycznymi oparami nie wypaliłby mu oczu. Każdy wiedział, że w duszy Yakhar'a uznanie względem sławnych chemików rosło wprost proporcjonalnie, do liczby wynalezionych przez nich trucizn. W czasie wykładu często omijali mniej istotne tematy, aby profesor z wypiekami na twarzy mógł w końcu opowiedzieć o kolejnym upiornym w skutkach eksperymencie.
A potem o tym, jak zabezpieczyć się przed podobnymi efektami na przyszłość, ale tego już nikt nie słuchał.
— Dzięki, ale nie mam zamiaru gotować maści na siniaki. I nie, nie muszę — odparł, wbijając wzrok w fiolkę z płynem tak czarnym, że jego zawartość sprawiała wrażenie bezdennej dziury. — Ale chcę, bo uwarzenie tego, co potrzebuję, zajmie mi pół roku.
Być może któryś eliksir rozpoznałby po zapachu, ale woń miliona substancji mieszała mu w głowie. O ile na początku uznał takie doświadczenie za przyjemne, tak teraz nachalny aromat osadzał się gorzko na gardle.
Palcami, na które zaciągnął rękaw bluzy, przesunął po jakiejś tabliczce, ścierając zeń gromadzony latami kurz.
— Nie posiadam też niezbędnych składników, bo jak zdążyłeś zauważyć — tłumaczył dalej, nie zwracając uwagi na dzieciaka. — Stara Higgs nie umie się dzielić z potrzebującymi.
W końcu znalazł to, czego potrzebował; miniaturową ampułkę z silnie połyskującym płynem. I chociaż buteleczka z czarnym roztworem kusiła go równie mocno, to z ociąganiem odstawił ją na półkę.
— A poza tym... nie chce mi się — odparł ostatecznie, chowając jedną buteleczkę do kieszeni bluzy. Kusiło go, aby zabrać więcej i pewnie podjąłby takie ryzyko, gdyby młody Rose uprzednio nie pozbawił go cennego czasu i pozwolił skupić się na zadaniu. Przetarł oczy, które od nadmiaru kurzu zapiekły go nieprzyjemnie i odwrócił się w stronę drzwi. Dostrzegł, jak Charlott zapiera się nogami o podłogę i z całej siły próbuje uchylić wrota, zabawnie przy tym ślizgając się po posadzce.
— Chyba nigdy nie miałeś do czynienia z wkurwionym Yakharem, co? — parsknął. Przyznać się. Właśnie dlatego Morgan nie wyleciał jeszcze ze szkoły, bo przyznawał się do każdego wyskoku. Idiotyzm.
Chętnie pomógłby chłopczykowi z drzwiami, ale najpierw musieli wyjaśnić sobie to, co najistotniejsze. Nie mógł pozwolić, aby rudzielec ich wydał, a to wiązało się ze zburzeniem bezpiecznej wieży, w której siedział Charlott. Stres szkodził zdrowiu, ale za jego pomocą Morgan rozwiązał już wiele problemów.
No i wciąż miał się dobrze.
Charlott musiał poczuć zapach perfum, który nagle przytłumił mglistą woń eliksirów, a kiedy się odwrócił, Łowca oparty dłonią o drewniane wrota wisiał tuż nad nim. Nawet migające po jego sylwetce światełka nie zmieniały faktu, że teraz Everett prezentował jak dzika bestia, gotowa do rozszarpania ofiary, jeśli ona wykona zbyt gwałtowny ruch. Otaksował go wilczym spojrzeniem i zostawiwszy swoje realne intencje wobec medyka w niepokojącym niedopowiedzeniu, zablokował mu drogę ucieczki.
— Wiesz, co byłoby bardziej romantyczne? — zapytał. — Gdyby któryś z nas przypadkiem zszedł w wieku dwudziestu lat. A skoro braciszek nie opowiadał ci jeszcze, jakie metody wychowawcze stosujemy wobec nieposłusznych Smoków, to może ja to zrobię, co?
Uśmiechnął się kątem ust, kiedy dostrzegł zagubiony wyraz na twarzy chłopaka. Jeśli Charlott dalej sądził, że Morgan jest tylko bezpiecznym introwertykiem, obawiającym się kontaktów międzyludzkich (jak te przystojne wampiry z filmów dla nastolatek) to powinien jeszcze raz zrewidować swoje przekonania. W trosce o własne interesy nie stosował półśrodków.