Odkąd pamiętam byłam złotym dzieckiem. Złotym dzieckiem moich rodziców, złotym dzieckiem nauczycieli, złotym dzieckiem absolutnie każdego, kto akurat tego potrzebował. Nienaganne zachowanie, dobra średnia, wysokie ambicje, aktywność w najróżniejszych szkolnych i pozaszkolnych przedsięwzięciach, dobra reputacja w każdej szkole i w sąsiedztwie, wianuszek doskonałych przyjaciół gdziekolwiek tylko poszłam… Ciężko pracowałam na to, żeby być idealna zawsze, wszędzie i dla każdego. Starałam się nie tylko zaspakajać, ale nawet przewyższać oczekiwania, jakie mieli wobec mnie wszyscy wokół.
Tylko że nie do końca wiedziałam, dlaczego. Robiłam to wszystko przez całe życie, ale w pewnym momencie w końcu zaczęłam się zastanawiać, po co tak właściwie te wszystkie starania. Jaki był cel całej tej pracy na nieskazitelną reputację i co tak właściwie z niej miałam. Fakt, może i rodzice byli ze mnie niezwykle dumni, może i byłam ideałem dziecka w oczach wszystkich nauczycieli, przyjaciół moich rodziców i każdej osiedlowej babci, może i miałam sporo znajomych, ale w pewnym momencie zaczęłam czuć coś na kształt wypalenia.
Chodziłam do szkoły, wkładałam mnóstwo czasu w naukę, robiłam mnóstwo innych rzeczy na rzecz szkoły i miasta, a poza tym wszystkim nie było w sumie niczego. Nie chodziłam na żadne imprezy, bo po pierwsze nie miałam aż tyle czasu, a po drugie moi rodzice wierzyli w to, że imprezy mogłyby źle płynąć na moją reputację. Nie piłam alkoholu, nie paliłam papierosów, nie wagarowałam, nie robiłam po prostu nic, co mogłoby jakkolwiek negatywnie wpłynąć na to, jak postrzegali mnie wszyscy wokół.
Tylko że to stało się… nudne. Czułam się osaczona tymi wszystkimi wymaganiami, tą idealnością, tą etykietką złotego dziecka. Dlatego też postanowiłam, że po liceum wszystko się zmieni. Złożyłam papiery na uniwersytet położony z dala od mojej rodzinnej miejscowości, aplikowałam o akademik, który dostałam i postanowiłam, że to będzie nowy rozdział mojego życia. Że w końcu przestanę być panną idealną i zacznę robić to, czego chcę, a nie to, czego chcą ode mnie wszyscy inni. W nowym mieście, gdzie nikt mnie nie znał i gdzie mogłam zacząć wszystko od nowa, z czystą kartą.
Cóż, nie wyszło.
Po pierwsze, okazało się, że całkowita zmiana nie jest tak prosta, jak przypuszczałam. Nie potrafiłam się nie uczyć, nie potrafiłam olewać zajęć i nie potrafiłam dostawać złych ocen. Więc w kwestii nauki nic się nie zmieniło, byłam na bieżąco z materiałem i nie opuściłam żadnych zajęć. Nie potrafiłam też nie być dobrą dziewczynką. Nie byłam w stanie palić, pić ani robić gorszych rzeczy. Miałam wewnętrzny opór przed sięgnięciem po nie. Jedyne, czego udało mi się pozbyć, to wszystkie nadprogramowe zajęcia, których nie brałam. Więc prawie nic się nie zmieniło. Byłam pilną, miłą, uczynną dziewczyną. Tyle że mniej zabieganą, przez co nie wiedziałam czasami, co zrobić z nadmiarem czasu.
Był powód, dla którego wszystko potoczyło się właśnie w taki sposób. Powód, przez który nie potrafiłam przestać być złotą dziewczynką, który cały czas tkwił obok mnie, przypominając mi o tym, skąd jestem i o wszystkich tych oczekiwaniach i standardach, którym musiałam podołać. Powód, przez który czułam, że nie mogę tak do końca zacząć na nowo.
Tym powodem była moja współlokatorka, Skye.
Skye była ostatnią osobą, z którą mogłabym chcieć być w jednym pokoju w akademiku. Więc naturalnie, Skye była tą, z którą dzieliłam ten pokój. Nie wiem, jak to się stało, że na tyle osób, do których mogli mnie dobrać, wylądowałam akurat z nią w pokoju, ale stało się. I nie mogłam nic z tym zrobić, bo gdybym poszła i zgłosiła, że chcę zmienić osobę, z którą jestem w pokoju, bo „nie lubimy się od czasów liceum”, pewnie spojrzano by na mnie jak na kompletną idiotkę.
Tak więc będąc w pokoju z osobą, która samym swoim byciem obok przypominała mi o tym, skąd jestem i jaka powinnam być, nie byłam w stanie uczynić żadnej większej zmiany w swoim życiu. Bo za każdym razem, kiedy chciałam zrobić coś szalonego, widziałam przed oczami Skye i to, jak rozpowiada wszystkim z mojej rodzinnej miejscowości o tym, że wcale nie jestem taka, na jaką wyglądałam. I to mnie absolutnie przerażało. To, jak rozczarowani mogliby być moi rodzice, moi dawni znajomi, generalnie wszyscy, którzy mnie znali. To przerażało mnie na tyle, że nie byłam w stanie nic zmienić.
Tym sposobem do długiej listy powodów, dla których nienawidziłam Skye mogłam dopisać to, że prześladowała mnie nawet na drugim końcu kraju i że przez nią nie mogłam spełniać marzeń. Nawet jeśli to była dość słaba wymówka na mój własny brak pewności siebie.
Na moją pierwszą w życiu imprezę studencką poszłam trochę z impulsu, a trochę przez złość i irytację. Po pierwszym zaliczeniu, jakie miałam na studiach, byłam trzecia. Miałam trzecią najwyższą ocenę z całej grupy, co trochę mnie podłamało. Odkąd pamiętam byłam na szczytach list. Zawsze wszystko zaliczałam na najlepsze oceny i zawsze byłam tą najlepszą. A tu nagle nie byłam. Mimo całej tej ciężkiej pracy i systematyczności, podwinęła mi się noga i wylądowałam trzecia. Odebrałam to jako pewnego rodzaju upokorzenie, które ciężko mi było przyjąć.
Stąd też ta impreza. Kiedy jedna z moich znajomych z grupy powiedziała, że jej znajomy z innego kierunku urządza domówkę i spytała, czy mam czas, żeby się wybrać, z całej tej irytacji i złości, nawet nie do końca rozumiejąc, o czym do mnie mówi, po prostu się zgodziłam. A potem głupio było mi odmówić. I kiedy już znalazłam się na wspomnianej domówce i odkryłam, że jest tam też Skye, niewiele myśląc sięgnęłam po alkohol.
Oczywiście, była to wina Skye. Jak wszystko, co szło nie tak w moim życiu. Gdyby nie Skye, bawiłabym się dobrze na imprezie, a tymczasem bawiłam się średnio, bo nie potrafiłam się skupić. Bo jej obecność biła na głowę każdą inną obecność, bo… im więcej piłam, tym bardziej nie potrafiłam oderwać od niej wzroku.
To był mój kolejny problem ze Skye. Mimo że była najbardziej denerwującą osobą, jaką w całym swoim życiu spotkałam, i mimo że od lat szczerze jej nie znosiłam, to jednak miała w sobie coś, co w jakiś pokręcony sposób sprawiało, że nie mogłam oderwać od niej wzroku. Zazwyczaj kryłam się z tym jak tylko mogłam albo przynajmniej starałam się, żeby mój wzrok był w miarę jak najbardziej przepełniony niechęcią, ale w tamtym momencie, trochę już otumaniona alkoholem, nie potrafiłam się kontrolować i po prostu patrzyłam. Patrzyłam na sposób, w jaki się porusza, na to, jak dobrze leżą na niej jej ubrania, na wszystko, co tylko mogłam objąć wzrokiem…
I wtedy ona spojrzała na mnie. Spojrzała na mnie tymi swoimi oczami, przez które trochę miękły mi kolana i to sprawiło, że od razu odwróciłam wzrok, karcąc się za własną głupotę. Ostatnie, czego potrzebowałam, to żeby Skye wiedziała, że potrafię na nią patrzeć inaczej niż z pogardą i zniesmaczeniem.
Ostatnio zmieniony przez Kannika dnia Wto 06 Sie 2019, 12:06, w całości zmieniany 2 razy