Gdzie nie spojrzeć, trąbili o tym, że rok dwutysięczny przyniesie koniec świata – wieszczono klątwy i apokalipsy, odczytywano ostatnie wole, spisywano testamenty, wybierano pieniądze z lokat, odbierali procent sprzedawali ziemie – koniec świata, zawodzili filozofowie i naukowcy, i, cholera, tym razem okazało się, że mieli rację.
Nie przyszła jednak żadna apokalipsa, nie spadł deszcz żab, woda nie przemieniła się w wino; nie ginęły dzieci i psy nie szczekały dupami, ale zmarł jego brat, Albert i Damien był cholernie smutny, ponieważ stracił ostatniego członka swojej zawszonej rodziny.
No, może nie ostatniego, ale z tym gównem wiązała się jeszcze gorsza historia – siedząc w przydrożnym barze i zapijając się do nieprzytomności tanią whisky, wciąż nie mógł przyjąć do wiadomości, że ten stary skurwiel musiał mu przypierdolić taką… atrakcją. Jakby sama jego śmierć, to było za mało.
Gabriel Adam Cave, siedemnastoletni syn zmarłego Alberta i równie zmarłej Ellie, według ostatniej woli, spisanej przez swojego bezdennie głupiego ojca, miał stać się wraz z nadejściem dnia pogrzebu podopiecznym Damiena Cave’a, bezdzietnego, czterdziestoletniego kawalera, który swoje wygodne życie ułożył tak, by nikt nie śmiał się do niego wpierdalać bardziej, niż było to potrzebne.
Bogowie, jak bardzo był wściekły, jak okropnie był zły, gdy przybył do niego ten durny prawnik, odczytując durny testament i każąc podpisać jeszcze durniejsze dokumenty – miał ochotę rozsadzić mu ten przemądrzały pysk, porwać kartki, spalić trumnę, w której spoczywały zwłoki tego durnego idioty, jego brata.
Ale nie potrafił mu odmówić, oczywiście, że nie – nie chodziło nawet o fakt, że ciężko było się zapewne kłócić ze zmarłym, ale o to, że Gabriel, ta nieporadna cipa, rozpieszczona księżniczka – nie poradziłby sobie w świecie, gdzie spotkałby się z brakiem swych ukochanych rzeczy. Przyzwyczajony do wysokiego poziomu życia, przeżyłby zapewne załamanie nerwowe, zmuszony do dzielenia pokoju z jakimś zawszonym, patologicznym obwiesiem, podczas gdy w swym dawnym domu miał do wyłącznej dyspozycji aż dwie sypialnie.
No i dobra, trzeba było przyznać, że Damien dwóch sypialni nie zamierzał mu ofiarować, ale potrafił mu skombinować pokój z własną łazianką i to miało gnojowi wystarczyć.
Na pogrzeb przybył z kacem-mordercą, tabunem czarnych myśli i szoferem, który miał mu pomóc z przeładowaniem wszystkich rzeczy bratanka. Ceremonia, krótka i treściwa, mieściła w sobie wszystko to, za co ludzie tak bardzo uwielbiali Alberta – jego dobro i elegancję, jego skłonność do nadmiernej dobroczynności i nieskończoną naiwność.
Właściwie czuł się trochę tak, jakby go tam nie było - jakby wszystko odbywało się gdzieś obok, zza grubej, pancernej szyby, nie przepuszczającej obrazów i dźwięków.
Nie słuchał słów duchownych, nie skupiał się na kondolencjach – głowę zapełniały mu wciąż słowa „zaraz się zacznie” i rzeczywiście, już po chwili zaczęło się naprawdę.
Nie widzieli się z dobrych pięć lat, ale uświadomił to sobie dopiero, gdy stanęli przed sobą – on i Gabriel – twarzą w twarz. Dzieciak… cóż, zmienił się nieco, ale nie tak, jak to sobie wyobrażał. Jego buźkę wciąż można było przypisać do takiej, którą chwaliłaby się młodociana modelka, wiotka sylwetka nadawała się idealnie do udziału w szermierce, lub jeździe konnej. I te niepoważnie długie włosy, splecione w warkocz.
Co za dziwak. Niewydarzona roszpunka.
- Cześć – przywitał się z nim krótko, ściskając za gładką, smukłą dłoń. – Chodź do auta, załadowali tam już twoje rzeczy. Czeka nas długa podróż, pogadamy po drodze.
Nie przyszła jednak żadna apokalipsa, nie spadł deszcz żab, woda nie przemieniła się w wino; nie ginęły dzieci i psy nie szczekały dupami, ale zmarł jego brat, Albert i Damien był cholernie smutny, ponieważ stracił ostatniego członka swojej zawszonej rodziny.
No, może nie ostatniego, ale z tym gównem wiązała się jeszcze gorsza historia – siedząc w przydrożnym barze i zapijając się do nieprzytomności tanią whisky, wciąż nie mógł przyjąć do wiadomości, że ten stary skurwiel musiał mu przypierdolić taką… atrakcją. Jakby sama jego śmierć, to było za mało.
Gabriel Adam Cave, siedemnastoletni syn zmarłego Alberta i równie zmarłej Ellie, według ostatniej woli, spisanej przez swojego bezdennie głupiego ojca, miał stać się wraz z nadejściem dnia pogrzebu podopiecznym Damiena Cave’a, bezdzietnego, czterdziestoletniego kawalera, który swoje wygodne życie ułożył tak, by nikt nie śmiał się do niego wpierdalać bardziej, niż było to potrzebne.
Bogowie, jak bardzo był wściekły, jak okropnie był zły, gdy przybył do niego ten durny prawnik, odczytując durny testament i każąc podpisać jeszcze durniejsze dokumenty – miał ochotę rozsadzić mu ten przemądrzały pysk, porwać kartki, spalić trumnę, w której spoczywały zwłoki tego durnego idioty, jego brata.
Ale nie potrafił mu odmówić, oczywiście, że nie – nie chodziło nawet o fakt, że ciężko było się zapewne kłócić ze zmarłym, ale o to, że Gabriel, ta nieporadna cipa, rozpieszczona księżniczka – nie poradziłby sobie w świecie, gdzie spotkałby się z brakiem swych ukochanych rzeczy. Przyzwyczajony do wysokiego poziomu życia, przeżyłby zapewne załamanie nerwowe, zmuszony do dzielenia pokoju z jakimś zawszonym, patologicznym obwiesiem, podczas gdy w swym dawnym domu miał do wyłącznej dyspozycji aż dwie sypialnie.
No i dobra, trzeba było przyznać, że Damien dwóch sypialni nie zamierzał mu ofiarować, ale potrafił mu skombinować pokój z własną łazianką i to miało gnojowi wystarczyć.
Na pogrzeb przybył z kacem-mordercą, tabunem czarnych myśli i szoferem, który miał mu pomóc z przeładowaniem wszystkich rzeczy bratanka. Ceremonia, krótka i treściwa, mieściła w sobie wszystko to, za co ludzie tak bardzo uwielbiali Alberta – jego dobro i elegancję, jego skłonność do nadmiernej dobroczynności i nieskończoną naiwność.
Właściwie czuł się trochę tak, jakby go tam nie było - jakby wszystko odbywało się gdzieś obok, zza grubej, pancernej szyby, nie przepuszczającej obrazów i dźwięków.
Nie słuchał słów duchownych, nie skupiał się na kondolencjach – głowę zapełniały mu wciąż słowa „zaraz się zacznie” i rzeczywiście, już po chwili zaczęło się naprawdę.
Nie widzieli się z dobrych pięć lat, ale uświadomił to sobie dopiero, gdy stanęli przed sobą – on i Gabriel – twarzą w twarz. Dzieciak… cóż, zmienił się nieco, ale nie tak, jak to sobie wyobrażał. Jego buźkę wciąż można było przypisać do takiej, którą chwaliłaby się młodociana modelka, wiotka sylwetka nadawała się idealnie do udziału w szermierce, lub jeździe konnej. I te niepoważnie długie włosy, splecione w warkocz.
Co za dziwak. Niewydarzona roszpunka.
- Cześć – przywitał się z nim krótko, ściskając za gładką, smukłą dłoń. – Chodź do auta, załadowali tam już twoje rzeczy. Czeka nas długa podróż, pogadamy po drodze.
Ostatnio zmieniony przez Pan Vincent dnia Nie 07 Lip 2019, 21:56, w całości zmieniany 1 raz