Dostać się na taką imprezę w prywatnej willi zdobywcy Oscara nie było prosto – piękny uśmiech to zdecydowanie za mało – początkujący artysta znany z pomniejszych ról drugoplanowych nie mógł jednak czekać na cud, jeśli chciał się przebić. Świat Hollywood był bezwzględny i otwierał drzwi tylko przed wybranymi, niekoniecznie najlepszymi, i czasem (zazwyczaj) zamiast czekać na zaproszenie trzeba było wepchnąć się przez te drzwi, czy to z wykorzystaniem podstępu, czy wpływów, czy bezczelności – czy może wszystkiego po trochu. Byleby tylko zalśnić wśród gwiazd; byleby tylko zagarnąć trochę światła reflektorów dla siebie, przyciągnąć spojrzenia właściwych osób, zrobić wrażenie, na kim trzeba.
— Bramwell! — Na Lindę Houston, koleżankę ze szkoły aktorskiej, Bramwell wpadł niemal od razu po przebrnięciu przez wszystkie formalności związane z weryfikacją z tak wielkim trudem zdobytej wejściówki. — Ty tutaj? Nie spodziewałam się!
Zmierzyła go z góry na dół, ale do niczego nie mogła się przyczepić. Komplet od Dolce&Gabbany leżał idealnie i podkreślał rdzawy odcień pieczołowicie ułożonych loków. Bramwell wyglądał jak młody gwiazdor. Nawet uśmiechał się do niej sztucznie jak młody gwiazdor, nie poświęcając jej większej uwagi – zbyt skupiony na lustrowaniu otoczenia w poszukiwaniu znanych – sobie lub z pierwszych stron gazet – twarzy.
Było raczej oczywiste, że nie przyszedł tu w roli kelnera, jak ona. Rozpieszczony gówniarz zawsze wiedział, jak się ustawić. Pewnie był kuzynem syna znajomego kogoś ważnego. Albo raczej komuś obciągnął. Ale komu?
— Jak się tu dostałeś? — dopytywała, kiedy Du Champbell pozbywał się okrycia wierzchniego. — No, Bramwell! Jesteś czyimś plus jeden?
— Tak. Mojego nowego menadżera — odrzekł jej z pełnym politowania rozbawieniem, zgarniając z trzymanej przez niej tacy kieliszek. — Dzięki, Houston. Uważaj tylko, żeby nie oblać kogoś ważnego.
Potrącił ją, gdy przechodził obok, udając się w głąb willi – na tyle, by ciśnienie jej podskoczyło, gdy kieliszki zakołysały się niebezpiecznie.
— Dupek… — syknęła, ale tego już nie słyszał, dumnym krokiem przecinając sam środek wielkiego holu.
Jakby coś znaczył, a przecież nie liczył się w ogóle – nawet, jeśli jego śliczniutka buźka widoczna była na kilku klatkach filmu w kinie.
— Bramwell! — Na Lindę Houston, koleżankę ze szkoły aktorskiej, Bramwell wpadł niemal od razu po przebrnięciu przez wszystkie formalności związane z weryfikacją z tak wielkim trudem zdobytej wejściówki. — Ty tutaj? Nie spodziewałam się!
Zmierzyła go z góry na dół, ale do niczego nie mogła się przyczepić. Komplet od Dolce&Gabbany leżał idealnie i podkreślał rdzawy odcień pieczołowicie ułożonych loków. Bramwell wyglądał jak młody gwiazdor. Nawet uśmiechał się do niej sztucznie jak młody gwiazdor, nie poświęcając jej większej uwagi – zbyt skupiony na lustrowaniu otoczenia w poszukiwaniu znanych – sobie lub z pierwszych stron gazet – twarzy.
Było raczej oczywiste, że nie przyszedł tu w roli kelnera, jak ona. Rozpieszczony gówniarz zawsze wiedział, jak się ustawić. Pewnie był kuzynem syna znajomego kogoś ważnego. Albo raczej komuś obciągnął. Ale komu?
— Jak się tu dostałeś? — dopytywała, kiedy Du Champbell pozbywał się okrycia wierzchniego. — No, Bramwell! Jesteś czyimś plus jeden?
— Tak. Mojego nowego menadżera — odrzekł jej z pełnym politowania rozbawieniem, zgarniając z trzymanej przez niej tacy kieliszek. — Dzięki, Houston. Uważaj tylko, żeby nie oblać kogoś ważnego.
Potrącił ją, gdy przechodził obok, udając się w głąb willi – na tyle, by ciśnienie jej podskoczyło, gdy kieliszki zakołysały się niebezpiecznie.
— Dupek… — syknęła, ale tego już nie słyszał, dumnym krokiem przecinając sam środek wielkiego holu.
Jakby coś znaczył, a przecież nie liczył się w ogóle – nawet, jeśli jego śliczniutka buźka widoczna była na kilku klatkach filmu w kinie.