Niektórzy nazywali wyjścia poza Kopułę wyzwaniami. Inni misjami albo nawet poświęceniem. Jeszcze inni samobójstwem. Jarvis nazywał je po prostu wycieczkami. Starał się nie myśleć o nich pod kątem śmiertelności ani obowiązku, jaki na nim ciążył. Wiedział, że ktoś to musiał robić, był do tego szkolony od małego, a to, że któregoś dnia mógł wyjść poza Kopułę i już nigdy pod nią nie wrócić… Uważał to za ryzyko zawodowe. Każda profesja miała w sobie pewne ryzyko, takie były czasy. W pewien sposób nawet czerpał przyjemność z tych, jak to nazywał, wycieczek.
Wychowywanemu przez parę poszukiwaczy Jarvisowi od małego wpajane były cechy dla nich typowe — odwaga, ciekawość, nawet pewnego rodzaju wścibstwo. Każde wyjście było dla niego przygodą. Uwielbiał odkrywać nowe miejsca, rzeczy, stworzenia. Uwielbiał po powrocie zaszywać się u siebie i skrobać mapy i notatki na skrawkach papieru, które udało mu się czasem znaleźć w ruinach. I które pewnie powinien był pokazywać Zarządowi zaraz po powrocie, ale tego nie robił. Posiadał bowiem jedną z cech, które nie pozwalały mu zasłużyć na miano dobrego poszukiwacza. Miał tendencję do chowania rzeczy, które uważał za niezwykle interesujące, a których, w jego osobistym przeświadczeniu, Zarząd nie potraktowałby z odpowiednią uwagą. Z czasem nauczył się ukrywać je coraz lepiej, co pozwoliło mu na gromadzenie coraz większej ilości znalezisk i coraz mniejszej ilości kar.
Niektórzy nazywali go nierozważnym. Nie tylko ze względu na chowanie rzeczy, które powinny być jawne dla każdego, ale też przez wzgląd na to, że zdarzało mu się zapuszczać w nieodpowiednie tereny i znacznie nadużywać szczęścia, którego najwidoczniej miał za dużo. Jarvis jednak uważał, że to właśnie ryzyko pozwala mu znajdować coraz to ciekawsze rzeczy i coraz to pożyteczniejsze przyrządy. Dumnie obnosił się z tym, że to właśnie jego ekspedycja doprowadziła do odnalezienia ruin dawnej biblioteki, w której udało się odnaleźć więcej książek niż kiedykolwiek wcześniej. Szczegółem było, że nie stał nawet na czele tej ekspedycji, a jedynie w odpowiednim momencie zasugerował, że mogliby iść trochę bardziej na zachód niż na północ.
Cała ta uparta ciekawość Jarvisa rodziła się głównie z przekonania, że pewnego dnia odnajdzie coś kompletnie wyjątkowego. Coś, czego nikt wcześniej nie znalazł, bo zamiast ryzykować chodzeniem w mniej bezpieczne tereny, cały czas przekopywali miejsca, które były może i bezpieczne, ale przeszukane centymetr po centymetrze już kilkadziesiąt razy. Jarvis zawsze stawiał wszystko na jedną kartę. Werbował do swoich ekspedycji młodych zapaleńców takich jak on sam, którzy nie bali się chodzić w miejsca, o których inni, bardziej doświadczeni poszukiwacze mówili „zbyt niebezpieczne”, „zbyt ryzykowane”, „zbyt niepewne”. Czasami kończyło się to tragedią. Nie raz oberwało mu się za to, że jego chore ambicje zabiły kolejnego cennego poszukiwacza.
Ale czasami to ryzyko było tego warte. Bo czasami Jarvisowi udawało się znaleźć skarb, o jakim nawet on sam nie odważyłby się pomyśleć.
Jarvis i jego ekipa jak zawsze opuścili Kopułę wraz z zapadnięciem nocy. Za dnia nikt o zdrowych zmysłach (nawet Jarvis) nie odważyłby się wyjść. Noc była niebezpieczna ze względu na wszystkie stworzenia, które mogły rozszarpać ludzi. Ale dzień był nawet bardziej niebezpieczny z powodu morderczego słońca, które w mniej niż godzinę było w stanie przedrzeć się przez kombinezony i spalić człowieka żywcem. Łatwiej było się wyposażyć w walkę ze zwierzęciem, bo na chociażby próby walki ze słońcem nie mieli ani wiedzy ani nawet materiałów.
To miała być rutynowa ekspedycja. Dostali jasne wytyczne odnośnie miejsca, w które mieli się udać i całkowity zakaz schodzenia z wytyczonej trasy. Zakaz ten, rzecz jasna, Jarvis postanowił puścić mimo uszu. Nie miał zamiaru po raz kolejny przeszukiwać tego samego miejsca. Już ostanie trzy ekspedycje wróciły z pustymi rękami, nie zamierzał być tą czwartą. Zamiast tego poprowadził swoich ludzi w stronę ruin, na które natknęli się ostatnio. Co prawda ledwo uszli z życiem zaatakowani przez grupę czegoś, co Jarvis widział pierwszy raz w życiu, a co przypominało mu jakąś dziwną krzyżówkę węża i wysuszonego krokodyla. Ale Jarvis mógłby przysiąc, że było tam coś niezwykłego. Coś, co mógłby nazwać… śladami życia. Życia bardziej zaawansowanego niż te wszystkie potwory. Musiał sprawdzić, co to jest.
Ruiny były w takim samym stanie, w jakim zostawili je kilka dni temu. Może tylko bardziej zwichrowanie przez wężo-krokodylo-cosie. Gdyby Jarvis miał strzelać, powiedziałby, że to pozostałości po czymś, co kiedyś mogło być szkołą. Liczył na to, że uda im się znaleźć jakieś książki. Może nawet notatki i jakieś przyrządy. Ale zdecydowanie ostatnie, co spodziewał się tam zobaczyć, to… człowiek.
I był to człowiek bardzo osobliwy. Nie wyglądał jak ktoś, kto mógł tam przyjść spod Kopuły. Nie miał na sobie charakterystycznego kombinezonu, jaki zakładali wszyscy poszukiwacze, żeby chronić się przed szkodliwymi promieniami i toksynami. Nie miał żadnego ekwipunku, a w każdym razie Jarvis niczego przy nim nie zauważył. No i był sam. Nikt o zdrowych zmysłach nie wychodził na zewnątrz sam. To było zbyt ryzykowne. Nawet dla ludzi takich jak Jarvis.
Jarvis wymienił spojrzenia ze swoimi towarzyszami na tyle, na ile pozwalały im na to maski. To nie były halucynacje. Inni też to widzieli. Też go widzieli. Bo wyglądał jak mężczyzna. Chociaż Jarvis nie mógł być pewien. W przypadku tego znaleziska nic nie było pewne.
Zrobił kilka kroków w kierunku nieznajomego, unosząc ręce w geście bezbronności. Znalezisko wyglądało na niegroźne, ale nie mógł być niczego pewien. Musiał zachować ostrożność.
— Eee… Witaj. Jesteśmy niegroźni — zaczął podniesionym głosem w typowym dla ludzi odruchu, że mówienie głośno i powoli potrafi pokonać wszelkie bariery językowe. — Mam na imię Jarvis. Rozumiesz, co do ciebie mówię?