Pierwszy to niewiara w ich istnienie.
Drugi – to wierzyć, obdarzając je przy tym nadmiernym, obsesyjnym wręcz zainteresowaniem.
C. S. Lewis, The Screwtape Letters
— Był tutaj ― mruknął Mercutio, przesunąwszy końcówką języka po opuszkach własnych palców unurzanych w winie. — Niedawno. Kielich został napełniony nie później niż godzinę temu, aromaty nie uleciały jeszcze.
— Godzina to dużo czasu — odezwała się Heresia.
— Godzina to bardzo mało czasu.
Mercutio osunął się na drewnianą posadzkę i zajrzał pod długi stół. Rdzawe, splecione w kilka luźnych warkoczy włosy skłębiły się na sfatygowanych deskach jak węże. Heresia przeszła wzdłuż stołu, postukując wysokimi obcasami. Z powątpiewaniem wyjrzała przez okno na skąpane w mroku ogrody, a wówczas jej długi, gładki ogon zakołysał się nerwowo.
— To krew.
— Hm? — Odwróciła się i spojrzała na Mercutio, który schował się gdzieś pod długim nakryciem.
— Krew anioła. Jeszcze ciepła.
— Są w ogrodzie, skarbie.
— Co? — Mercutio wyjrzał spod obrusu, rozchylając jego poły, i popatrzył na partnerkę, jakby zobaczył ją pierwszy raz w życiu.
— Ktoś jest w ogrodzie.
Mężczyzna wyczołgał się spod stołu, poderwał się i przypadł do zakratowanego, wąskiego okna.
— Ach. Ciekawe.
— To on?
— Nie wiem.
— Nie wiesz, kogo ścigasz? — Heresia uśmiechnęła się krzywo. — Zaraz ci zwieje.
— Otwórz mi.
Kobieta pokręciła z politowaniem głową, a potem nagle uderzyła pięścią w ścianę. W zderzeniu z nadludzką mocą mur pękł i rozstąpił się, i wystarczyło już tylko, by Mercutio prześliznął się przez wyrwę, porywając za sobą kilka kamiennych cegieł.
Na środku ogrodu rzeczywiście stała jakaś istota.
Przerażony Anioł z zaszytymi czarną nicią ustami.