Ellis William Russo
Często nawiedzał go ten sam sen, chociaż to określenie było dalekie od prawdy. Koszmar, senna mara, która systematycznie co kilka nocy budziła go zlanego potem, z przyśpieszonym, szaleńczym tętnem, jakby w nieświadomości przebiegł maraton, była tajemnicą, która ciążyła mu na barkach, na której wspomnienie przechodził go nieprzyjemny dreszcz.
Nie pamiętał, kiedy to się zaczęło. Był jeszcze chłopcem, gdy po raz pierwszy ocknął się z niemym krzykiem, nie będąc w stanie opisać snu, a jedynie przedstawić emocje, jakie w nim wywołał. Strach. Okropny, przenikający na wskroś strach i ból, który chwytał jego serce, krtań i obezwładniał umysł. Z czasem, przez dni, miesiące i lata, koszmar ewoluował, zmieniał się, dodając coraz to nowe, niewyraźne elementy, budując czarny, aksamitny świat, w którym unosił się zawsze jeden i ten sam zapach. Zapach ciała, które znał tak dobrze, że był niemal pewien, iż z zamkniętymi oczami mógłby namalować jego właściciela. Aromat perfum, lekko drażniących nos, ale ani nie za słodkich, ani nie mdłych. Dym, jak obłok z dogaszanego kominka.
Był też smak. Metaliczny jak krew i cierpki, nieprzyjazny, złowrogi, zostający jeszcze długo po przebudzeniu.
Ellis, gdy tylko dojrzał, pomyślał, że to trauma. Nierzadko oblepione krwią, marmurowe posadzki domu, nie sprzyjały dorastaniu chłopca, którego głównymi przyjaciółmi byli barczyści, rzadko uśmiechający się ochroniarze. Odgłos przeładowywanej broni, podniesione głosy pełne siarczystych przekleństw, trzymający władzę twardą ręką ojciec i wiecznie płacząca matka. Nie brzmiało to jak cudowne dzieciństwo.
Nawet teraz, będąc o wiele bliżej trzydziestu lat niż dwudziestu, bagatelizował sen, ot, traktując go jak nieodłączny element jego istnienia, czasami zastanawiając się, czy rozmazane twarze staną się kiedyś wyraźne i rozpoznawalne. Czy usta, gorący oddech, niewyraźny krzyk należą do jednego bohatera swoich snów, czy do kilku.
I najważniejsze. Czy kiedykolwiek przestanie czuć taką bezradność?
Młody Russo wpatrywał się w ciemny krajobraz miasta, oblizując spierzchnięte wargi. Jasne włosy, mokrymi kosmykami otuliły jego twarz, a on liczył oddechy, starając się uspokoić oddech. Dochodziła trzecia i wiedział już, że do rana i tak nie zaśnie. Jak zawsze, kiedy s e n się powtarzał.
Niespełna setka pięknych, wystrojonych ludzi kłębiła się w Metropolitan Museum of Art, podczas corocznego balu charytatywnego. Był to swoisty, neutralny grunt w mieście pełnym rywalizujących o terytoria mafii, gdzie pod osłoną masek każdy uczestnik mógł czuć się pewnie i bezpiecznie. Przede wszystkim trzeba napomknąć, że nawet najstraszniejsi, najbardziej niebezpieczni mafiozi szanowali tego typu akcje, oraz często przekazywali spore sumy na szczytne cele. Ta niepisana zasada obejmowała chyba każdego, więc i tym razem, Ellis nie myślał zbyt długo nad uczestnictwem. Tego typu imprezy były świetnym sposobem na spędzenie wolnego czasu, na świeżą rozmowę o wszystkim i o niczym ( Russo uwielbiał small talki) oraz, co najważniejsze, na oderwanie się od bycia...Sobą.
Ellis William Russo, jedyny syn Williama Russo, młody, ambitny, przyszła głowa mafijnej, prężnie rozwijającej się rodziny.
Teraz natomiast był kolejnym, młodym mężczyzną, w idealnie skrojonym garniturze, którego twarz przesłaniała czarna maska, uwydatniająca tylko jasne, niebieskie oczy, ładnie komponujące się z rozwichrzonymi, odrobinę łobuzerskimi blond kosmykami.
Dryfował pomiędzy gośćmi, od czasu do czasu wdając się w rozmowę, którą przepijał lampką szampana, kłaniając się kobietom oraz dotrzymując w konwersacji kroku starszym od niego mężczyzną. Gdy jednak obwieszczono początek pierwszej licytacji, skierował swoje kroki w stronę lekko oświetlonego tarasu, chcąc odetchnąć i zapalić papierosa, zanim ponownie dołączy do pozostałych uczestników.