It's a New York, baby!
Pan Vincent
Pomieszczenie wypełniło jednocześnie wiele odgłosów - pierwszym z nich był paskudnie krzykliwy, elektroniczny pisk budzika - tak głośny i irytujący, że z pewnością można go było wziąć za alarm pożarowy albo zwiastun końca świata.
Drugi i trzeci, jednocześnie, stanowiły zgrzyt podciąganych automatycznie rolet i specyficzna melodyjka odpalanego telewizora - uzupełniały się wzajemnie, tworząc z wolna prawdziwą kakofonię, ale na tym wcale się nie skończyło; już po chwili dołączyła do tego melodyjka zwiastująca poranne wiadomości, odgłos powiadomień, lejących się strumieniem w świeżo odciszony telefon i wreszcie, niby zwieńczenie tego koncertu elektroniki, udręczony jęk jej właściciela - Solasa, trzydziestotrzyletniego malarza, który od zawsze miał ogromne problemy z porannym wstawaniem.
O, ironio losu - nie robił tego jednak, ponieważ miał się spóźnić na jakieś bardzo ważne spotkanie, albo ze względu na zamówienie porannego sprzątania, którego za nic w życiu nie wypadało mu przegapić. Nie, chodziło o zwyczajną jogę, którą według statystyk dla największych korzyści powinno się uprawiać koło piątej, szóstej rano, około dwie godziny przed rozpoczęciem "życia codziennego". Pan Lawrence uwielbiał sztukę medytacji i uważał, że gdyby nie wiązała się ona tylko z porannym wstawaniem, byłaby najlepszą rzeczą na całym świecie.
Ale wiązała się, była więc tylko drugą.
Pierwszą stanowiła kawa - napój bogów, złoty nektar, jego osobiste paliwo, które pozwalało mu na otwarcie oczu, pomimo skąpych pięciu godzin snu.
Jak lunatyk we śnie, wyciągnął przed siebie obie dłonie i sięgnął po telefon, zsuwając z twarzy zaplątane prześcieradło. Odczytując powiadomienia, uświadomił sobie, że czekał go naprawdę ciężki dzień - spotkanie z dyrektorem wystawy, kolacja z jej organizatorką, a nawet jakiś wywiad z dziennikarką magazynu modowego. Kiedy on się na to właściwie zgodził?
To pewnie Ethan i jego durne pomysły... cóż, teraz już nie było odwrotu.
Ale najpierw kawa - już po chwili stał w kuchni przed wzorowanym na staromodny model ekspresu i odprowadzał wzrokiem każdą kroplę mleka sojowego, kłócącego się swoją bielą z czarnym espresso.
Pierwszy łyk zawsze smakował okropnie, ale następne uświadamiały mu, że powoli budził się do życia. Oparł się o wysoki barek, zerkając wreszcie w kierunku telewizora.
― To absolutnie fascynujące, Allen! ― Kate Jones, jego ulubiona prezenterka paskudnie wczesnych wiadomości, uśmiechnęła się wprost do kamery, a Solas odpowiedział jej tym samym, choć kobieta nie mogła tego przecież zobaczyć. ― Coraz więcej najróżniejszych środowisk, grup etnicznych i religijnych miesza się tu, w samym centrum Nowego Jorku, pokazując nam, że coś takiego, jak ograniczenia, absolutnie nie istnieje! To cudowne wiadomości, naprawdę. Dziękuję ci za tę rozmowę. Pozytywna dawka energii z samego rana przyda się każdemu z nas, prawda? Przejdźmy teraz do jednej z najnowszych nowinek, jakie dotarły do nas z mroźnej Islandii. Nowy sposób na odmłodzenie skóry! Wydawałoby się, że to niemożliwe, ale jednak! Przedstawiamy wam najno...
― Bogowie ― nie potrafił się powstrzymać od przerzucenia oczami, gdy z naprawdę istotnego tematu, wszyscy ci speakerzy tak po prostu przechodzili do jakiejś totalnej głupoty. Doprawdy, gdzie znajdowało się porównanie perspektywy pokoju na świecie z kosmetykiem pielęgnującym skórę ― Ana, wyłącz telewizor ― wydał polecenie programowi, kierując się leniwym krokiem do łazienki.
Wciąż z filiżanką kawy, przysiadł na brzegu wanny, spoglądając przez przeszkloną ścianę na panoramę miasta. Odkąd zamieszkał w swoim apartamencie, uwielbiał siadać tu każdego ranka, choćby i na pięć minut, cieszą oczy budzącym się do życia Nowym Jorkiem.
Świt zdążył na dobre rozjaśnić niebo swym różanym blaskiem, wlewając do pomieszczenia swoje złote światło - minimalistyczna, pokryta tylko i wyłącznie bielą przestrzeń, odbijała je wiernie, tworząc wokół magiczną atmosferę. Wieżowce wznosiły się ponad morzem kamienic, piętrząc się nad nimi dumnie, zupełnie tak, jakby chciały sięgnąć swymi dachami do samych gwiazd. Solas pamiętał, że jako mały chłopiec głęboko wierzył, że stając na szycie jednego z nich, był zdolny dotknąć księżyca. Myśli o tamtych dniach zawsze wprawiały go w melancholię.
Wkrótce wszystko popsuł jednak odgłos jego dzwoniącego telefonu - nie potrafił ukryć swego zdziwienia, gdy okazało się, że to, co brał za pięć minut, w rzeczywistości było połową pieprzonej godziny.
Cudownie. Jogę mógł już sobie wybić z głowy.
Draco
Przynajmniej raz w tygodniu Isella spotykała się z swoimi przyjaciółkami na śniadaniach. Nierzadko spędzała z nimi znacznie więcej czasu, ale nawet jeśli prądy życia porywały je w różne miejsca, ten jeden zwyczaj był nieśmiertelny.
Przy stole jednej z restauracji na Manhattanie siedziały więc zawsze cztery piękne kobiety.
Josephine Montilyet była dwudziestoczteroletnią brunetką o śniadej skórze, pochodzącą z Francji. Część swojego życia spędziła, wraz z rodziną, w Paryżu. Przyszedł jednak moment, w którym chciała doświadczyć czegoś nowego i spełnić swoje marzenie pojechania do Nowego Jorku. Tak też się stało. Od tamtej pory, zakochana w mieście, które nigdy nie śpi raczej nie wraca zbyt często wspomnieniami do przeszłości.
Jako artystyczna dusza, Jose prowadziła jedną z większych galerii w mieście, Eden Fine Art na Madison Ave 437. Czasem zupełnie niezrozumiała nawet przez przyjaciółki przez bujanie w obłokach, Jose była zdecydowanie tą z idealistycznym planem na życie i związek. Pomimo tego, że rodzice Jose wciąż mieszkali w Paryżu, ich wpływ wciąż oddziaływał na córkę, która brała pod uwagę aranżowane małżeństwo, które byłoby ich spełnieniem marzeń.
Cassandra Pentaghast to gorąca, hiszpańska krew, ale tylko z pozoru. Całe swoje dwadzieścia osiem lat mieszkała w Nowym Jorku, tak więc była z nim bardzo dobrze zaznajomiona, a pewna fascynacja nigdy nie minęła. Brązowowłosa kobieta była nieco cyniczna w stosunku do życia przez wzgląd na swoje doświadczenia w pracy - w końcu bycie prawniczką to nie byle zabawa. Zawsze stylowa, nieco złośliwa gdy sytuacja tego wymagała.
Ognistowłosa Variel Seville była przedstawicielką niewielkiej ilości elfów na świecie. Było ich może kilka procent, zaledwie, więc sam fakt, że dwie takie osoby spotkały się na całym globie - to dość zabawny zbieg okoliczności. Jako trzydziestoletnia kobieta, Variel mogła szokować wszystkich swoją otwartością w niemalże każdym aspekcie życia, a w szczególności jeśli mówimy o seksualności. Niezaprzeczalna zwolenniczka związków na jedną noc, posiadająca swoją własną agencję PR bizneswoman.
Isella Lavellan. Druga przedstawicielka elfickiej rasy w tej wąskiej grupie towarzyskiej, freelancerka, ostatnimi czasy pisząca częściej dla Vouge'a, niż można by się tego spodziewać. Kolumna "Elf w wielkim mieście" to prawdopodobnie największy dotychczasowy sukces młodej, bo dwudziestoośmioletniej dziewczyny. Posiadaczka długich, blond włosów.
Jak co tydzień, Isella wkroczyła więc do znanej im wszystkich restauracji, zdejmując w wejściu okulary przeciwsłoneczne. Uśmiechnęła się do machającej jej już Variel.
- Wybaczcie spóźnienie. Od rana wydzwania do mnie redaktorka Vouge'a, upewniając się, czy wiem o co mam zapytać tego malarza i tak dalej... - Isella przewróciła oczami, aż w końcu usiadła na krześle i przewiesiła dopiero co zsuniętą z ramion skórzaną kurtkę.
- Mówiłaś jej, że przecież pytałaś mnie? Przygotowałam cię do tej rozmowy najlepiej, jak potrafiłam. Nie zgubiłaś wszystkich notatek, prawda?! - Jose zmrużyła powieki, spoglądając na Isellę niby groźnie, choć efekt był zgoła odmienny.
- Nie zgubiłam. Po prostu nie o wszystko mogę go zapytać, jeśli chodzi o twoje suge...
- Nie chcę tego słuchać! - Josephine obruszyła się, skupiając swój wzrok na rogaliku.
Chwilę później podszedł kelner, pozwalając mi zamówić posiłek.
- W porządku, znamy moje plany i wiemy, że Josie się na mnie obraziła. Co macie w planach, dziewczyny? - Jasnowłosa zwróciła się do przyjaciółek, uśmiechając się lekko.
- Kilka spotkań, a później, mam nadzieję, niezła zabawa z jakimś ogierem. Wczoraj poznałam naprawdę interesującego faceta. A przynajmniej, jego interes mnie ciekawił.
Isella nie mogła nie parsknąć śmiechem. Variel była, doprawdy, niereformowalna.
- Nie mów o tym tak głośno! - zbeształa ją Francuzka, tym razem jej posyłając swoje złowieszcze spojrzenie.
- No co? Seks jest całkowicie normalną rzeczą! Nie wszyscy są tak pruderyjni, jak ty, skarbie. Mam zamiar się pieprzyć i niech go jasna cholera, ma być to naprawdę wspaniały seks.
Isella, uzbrojona w telefon komórkowy z dyktafonem, zagubionymi gdzieś w torbie notatkami i cappucino z czekoladowym ciastkiem czekała w kawiarni, siedząc przy stoliku przed wejściem, spoglądając na zielone przestrzenie przed sobą, należące już do Central Parku.
Zdała sobie sprawę z tego, że zamyśliła się dopiero w momencie, w którym ktoś usiadł obok niej. Podskoczyła delikatnie, spłoszonym spojrzeniem rejestrując, że to był nikt inny, jak jej rozmówca - osoba, z którą się tu umówiła.
Uśmiechnęła się lekko.
- Och, przepraszam. Zamyśliłam się. Witaj, jestem Isella. Isella Lavellan z Vouge i sekcji "Elf w wielkim mieście". Miałam z tobą przeprowadzić wywiad, ale może najpierw... kawa? Ciastko?
Jasnowłosa chciała rozluźnić siebie, ale także swojego rozmówce. Isella nie przeprowadzała raczej wywiadów, jej znajomość sztuki była nikła, ale została do tego wyznaczona przez wzgląd na to, że zarówno ona, jak i Solas byli elfami.
Pan Vincent
Docierał do rogu piątej alei, kiedy znowu rozdzwonił się jego upierdliwy telefon - mógł go zignorować, oczywiście, ale było by to co najmniej niemądre - wiedział bowiem, że o takiej godzinie mógł dzwonić do niego tylko i wyłącznie Cole. Reszta ludzkości zdawała sobie sprawę z tego, jak bardzo był zajęty, ale jego młodszy brat... Cóż, on żył w swoim własnym świecie, rządzonym przez prawa pozbawione większej logiki.
― Cześć ― przywitał się z nim pośpiesznie, zerkając na zegarek. Cholera, już teraz był spóźniony - idealne pierwsze wrażenie powiewało za nim smętnie, niby biała flaga. ― Jestem trochę zajęty, mam spotkanie i...
― Statek ― usłyszał tylko to jedno słowo, ale nie potrzebował niczego więcej. Uśmiechnął się lekko, lawirując zręcznie między mijającymi go przechodniami.
― Dobrze. Kupię, wracając z...
― Kupisz dwa?
― Zrobiłeś się strasznie chciwy ― mężczyzna roześmiał się krótko, kręcąc głową. Słońce prażyło niemiłosiernie i w duchu dziękował bogom za to, że zdecydował ubrać się w białą marynarkę. Już teraz czuł, co działoby się z jego plecami, gdyby zdecydował się jednak na czerń.
― Kupisz? ― Cole powtórzył swoje pytanie i już teraz Solas wiedział, że przyciskał swoje wargi mocno do słuchawki, oczekując w napięciu jego odpowiedzi.
― Kupię. Czytałeś dzisiaj książki?
― Czytałem ― coś stuknęło cicho i gdzieś w tle dała się słyszeć melodyjka wyłączanego komputera. Mały kłamca czuł wyraźnie wyrzuty sumienia, co rozczulało go tylko bardziej.
― Nie włączaj już dzisiaj komputera ― wymruczał, mrużąc oczy, by dojrzeć pośród stolików swoją potencjalną rozmówczynię. ― Poczytaj książkę i... cholera.
― Brzydko! ― Cole roześmiał się radośnie w słuchawkę, jak zwykle, gdy Solasowi wymykało się jakieś przekleństwo. ― Mówisz brzydko!
― Przepraszam ― westchnął ciężko, nie odrywając spojrzenia od drobnej blondynki, pochylonej nad filiżanką kawy i talerzem z ciastkiem. Jasne pasma zaczesane były na szpiczaste uszy.
Oczywiście, że mogła to być absolutnie przypadkowa osoba, ale nie była - resztę stolików zajmowały w większości pary, albo samotni przedsiębiorcy, grzebiący od niechcenia w swoich laptopach - niepozorna istotka musiała więc być tą, której szukał.
― Zadzwonię później, dobrze? Nie włączaj już komputera ― poprosił cicho i rozłączył się, chowając telefon do kieszeni. W taki oto sposób znalazł się przy właściwym stoliku i osobie, witając się z dziewczyną lekkim skinieniem głowy.
Przedstawiła mu się krótko (zdążył tylko pomyśleć o tym, że miała ładne imię) i usiedli na swoich miejscach, wymieniając się grzecznymi uśmiechami.
― Solas Lawrence ― on także zdecydował się podać swoje nazwisko, mimo faktu, że oczywistym było, że jego rozmówczyni musiała je doskonale znać. Przecież robiła z nim wywiad.
Poprawił się nieco, zamawiając sobie espresso (nie przepadał za słodyczami) i szklankę wody. Jego wzrok przywodziły małe dłonie, błądzące nerwowo po stole - smukłe palce przesuwały się to po uchu filiżanki, to po brzegu talerzyka, telefonu. Skłamałby, gdyby powiedział, że w pewien sposób go to nie bawiło.
― Przepraszam za swoje spóźnienie ― pochylił się nieco, odpinając dyskretnie guzik koszuli - tego dnia temperatura musiała osiągać rekordową sumę, gorąc był niemalże nie do zniesienia. ― Po drodze minąłem piątą i musiałem zawracać ― roześmiał się subtelnie z własnej głupoty. ― To nie zdarza mi się często.
Draco
Isella próbowała uspokoić się, podejmując z mężczyzną rozmowę. Wiedziała, jak będzie on wyglądał, a przygotowując się do tego wywiadu musiała poczytać inne wypowiedzi mężczyzny, by dowiedzieć się maksymalnie jak najwięcej - głównie przez wzgląd na to, że malarstwo naprawdę nie było jej bajką.
Spięte w wysoki kok włosy nie grzały karku, co przyjmowała z ulgą. Technicznie rzecz biorąc nie było jeszcze lata, ale od kilku dni słońce smażyło niemiłosiernie. Biała, dość krótka sukienka ukazywała sporo nagiego ciała, przede wszystkim długie nogi i zgrabne ramiona. Dzięki temu, prawdopodobnie, jeszcze nie zwariowała, siedząc tu, gdzie słońce często oświetlało jej twarz.
- Nie przejmuj się, chyba przyszłam za wcześnie... Mogę mówić ci na "ty", prawda?
Uśmiech jej rozmówcy poszerzył się nieco i skinął twierdząco głową, co Isella przyjęła z ukrytą ulgą. Byłoby zupełnie niegrzecznie i nieprzyjemnie, gdyby zagalopowała się aż nadto. Nic nie mogła poradzić na to, że jedyne jak mogła sobie pomóc w sprawie zestresowania, była w miarę luźna rozmowa. Ach, no i ciągła mantra, którą sobie powtarzała.
Nie mam powodów, żeby się stresować. Bez przesady, piszę do gazety o modzie, piszę do gazety o elfach i seksie, a kto lepiej zna się na elfach? Na seksie - pewnie by się ktoś znalazł, ale elfy! Elfy to mój konik. Jestem elfem. Wszystko będzie w porządku.
Isella upiła dwa łyki kawy i odstawiła filiżankę, oblizując pianę znad górnej wargi.
- Dobrze. Tak w gwoli wyjaśnienia, nie sądzę, żeby to był... typowy wywiad, którego zwykle udzielasz. Piszę dla Vouge i "New York Star". Są rzeczy, o które moja przyjaciółka błagała mnie, abym cię zapytała, ale które nie są interesujące dla mojej redaktorki. - Dziewczyna wzruszyła ramionami, uśmiechając się subtelnie. - Nic na to nie poradzę. Ale postaram się, żeby wyglądało to naprawdę dobrze, masz moje słowo.
Ugryzła szybko ciastko i włączyła wyświetlacz w telefonie.
- Będę nagrywała. Tak łatwiej będzie mi stworzyć z tego tekst, nie chcę niczego przeinaczyć. - Smukły palec stuknął w ekran telefonu. - Okej. Solas... Czym jest dla ciebie malarstwo? Jak myślisz, w jaki inny sposób, niż reszta postrzegasz malarstwo?
Pan Vincent
Nie miał pojęcia, ile mogła mieć lat, ale w tej chwili jego rozmówczyni wydawała mu się niezwykle młoda - z typowo dziewczęcym urokiem, nastoletnim zawstydzeniem i lekkim roztrzepaniem, Solas był pewien, że nie dałby jej więcej, niż dwadzieścia, może dwadzieścia dwie wiosny.
Nie umiał powstrzymać zdradliwego uśmiechu, gdy pani Lavellan tak po prostu przeszła z nim na "ty". Sam wolał utrzymywać oficjalny ton rozmowy z nieznajomymi, ale wiedział, że byłoby niegrzecznym, gdyby odpowiedział swej rozmówczyni inaczej. Poza tym - znajdowali się przecież w Nowym Jorku - jednym z najbardziej "wyluzowanych miejsc" według rankingów światowych.
Natomiast wieść o tym, że ich rozmowa miała być nagrywana, wprawiła go już w lekkie zakłopotanie - czym innym było bowiem udzielanie komuś wywiadu w rozmowie, a czymś innym było jej nagrywanie.
Świadomość, że później, gdy ich drogi już się rozejdą, dziennikarka będzie mogła wrócić do tej rozmowy każdej chwili, napawała go dziwnym... cóż, lęk był być może zbyt dużym słowem, ale...
Gdzieś w tyle jego głowy zapaliła się pojedyncza lampka.
― Czym jest dla mnie malarstwo ― powtórzył wolno, nieświadomie zmuszając dziewczynę do tego, by spojrzała mu w oczy. W swoim życiu słyszał już to pytanie, ale gdy teraz o tym pomyślał, uważał, że powtórzenie wyćwiczonej formułki, byłoby wyprane z iskier, nudne. Wywiady nie powinny być nudne. Ethan powtarzał mu wiecznie te słowa, doprowadzając go nimi do szału. Wywiady miały być ciekawe i sprawiać, by osoba czytająca artykuł, chciała dowiedzieć się jak najwięcej o udzielajacej ich osobie. Odchrząknął więc i już miał zaczynać, gdy przerwała im jedna z kelnerek, stawiająca na stoliku tacę z jego zamówieniem. ― Dziękuję ― zwrócił się do niej krótko, wracając spojrzeniem do drobnej buzi pani Lavellan. A może panny?
Dyskretnie przyjrzał się znów smukłym palcom, rejestrując na nich brak obrączki.
A jednak, panna.
― Kiedyś uważałem, że to tylko sposób na rozładowanie emocji ― wyznał szczerze, upijając łyk gorącego espresso. ― Później, z czasem, odkryłem, że to nie tylko rodzaj terapii, pozwalającej mi radzić sobie ze swoimi emocjami, ale coś znacznie więcej. Możliwość przelania, zmaterializowania moich wizji i pragnień ― zupełnie odruchowo ściszył głos, przybierając ton marzyciela (to często zdarzało mu się, gdy opowiadał o swoich pasjach). ― To moje ćwiczenie, które pozwala mi oczyścić umysł i napełnić go spokojem. Malując, zapominam o wszystkim innym, co mnie otacza. Są tylko sztalugi, farby i ja. To bardzo przyjemne uczucie ― zakończył, śmiejąc się lekko. Zdał sobie sprawę z tego, że mógł się odrobinę zagalopować i czuł się tą myślą lekko zawstydzony.
― A pani? ― Zapytał nagle, uśmiechając się znów, gdy elfka drgnęła, wyraźnie nie spodziewając się tego, ze on sam też będzie ją o cokolwiek pytał. ― Ma pani w swoim życiu coś, co sprawia, że przestaje się liczyć cały świat?
Pan Vincent
Pomieszczenie wypełniło jednocześnie wiele odgłosów - pierwszym z nich był paskudnie krzykliwy, elektroniczny pisk budzika - tak głośny i irytujący, że z pewnością można go było wziąć za alarm pożarowy albo zwiastun końca świata.
Drugi i trzeci, jednocześnie, stanowiły zgrzyt podciąganych automatycznie rolet i specyficzna melodyjka odpalanego telewizora - uzupełniały się wzajemnie, tworząc z wolna prawdziwą kakofonię, ale na tym wcale się nie skończyło; już po chwili dołączyła do tego melodyjka zwiastująca poranne wiadomości, odgłos powiadomień, lejących się strumieniem w świeżo odciszony telefon i wreszcie, niby zwieńczenie tego koncertu elektroniki, udręczony jęk jej właściciela - Solasa, trzydziestotrzyletniego malarza, który od zawsze miał ogromne problemy z porannym wstawaniem.
O, ironio losu - nie robił tego jednak, ponieważ miał się spóźnić na jakieś bardzo ważne spotkanie, albo ze względu na zamówienie porannego sprzątania, którego za nic w życiu nie wypadało mu przegapić. Nie, chodziło o zwyczajną jogę, którą według statystyk dla największych korzyści powinno się uprawiać koło piątej, szóstej rano, około dwie godziny przed rozpoczęciem "życia codziennego". Pan Lawrence uwielbiał sztukę medytacji i uważał, że gdyby nie wiązała się ona tylko z porannym wstawaniem, byłaby najlepszą rzeczą na całym świecie.
Ale wiązała się, była więc tylko drugą.
Pierwszą stanowiła kawa - napój bogów, złoty nektar, jego osobiste paliwo, które pozwalało mu na otwarcie oczu, pomimo skąpych pięciu godzin snu.
Jak lunatyk we śnie, wyciągnął przed siebie obie dłonie i sięgnął po telefon, zsuwając z twarzy zaplątane prześcieradło. Odczytując powiadomienia, uświadomił sobie, że czekał go naprawdę ciężki dzień - spotkanie z dyrektorem wystawy, kolacja z jej organizatorką, a nawet jakiś wywiad z dziennikarką magazynu modowego. Kiedy on się na to właściwie zgodził?
To pewnie Ethan i jego durne pomysły... cóż, teraz już nie było odwrotu.
Ale najpierw kawa - już po chwili stał w kuchni przed wzorowanym na staromodny model ekspresu i odprowadzał wzrokiem każdą kroplę mleka sojowego, kłócącego się swoją bielą z czarnym espresso.
Pierwszy łyk zawsze smakował okropnie, ale następne uświadamiały mu, że powoli budził się do życia. Oparł się o wysoki barek, zerkając wreszcie w kierunku telewizora.
― To absolutnie fascynujące, Allen! ― Kate Jones, jego ulubiona prezenterka paskudnie wczesnych wiadomości, uśmiechnęła się wprost do kamery, a Solas odpowiedział jej tym samym, choć kobieta nie mogła tego przecież zobaczyć. ― Coraz więcej najróżniejszych środowisk, grup etnicznych i religijnych miesza się tu, w samym centrum Nowego Jorku, pokazując nam, że coś takiego, jak ograniczenia, absolutnie nie istnieje! To cudowne wiadomości, naprawdę. Dziękuję ci za tę rozmowę. Pozytywna dawka energii z samego rana przyda się każdemu z nas, prawda? Przejdźmy teraz do jednej z najnowszych nowinek, jakie dotarły do nas z mroźnej Islandii. Nowy sposób na odmłodzenie skóry! Wydawałoby się, że to niemożliwe, ale jednak! Przedstawiamy wam najno...
― Bogowie ― nie potrafił się powstrzymać od przerzucenia oczami, gdy z naprawdę istotnego tematu, wszyscy ci speakerzy tak po prostu przechodzili do jakiejś totalnej głupoty. Doprawdy, gdzie znajdowało się porównanie perspektywy pokoju na świecie z kosmetykiem pielęgnującym skórę ― Ana, wyłącz telewizor ― wydał polecenie programowi, kierując się leniwym krokiem do łazienki.
Wciąż z filiżanką kawy, przysiadł na brzegu wanny, spoglądając przez przeszkloną ścianę na panoramę miasta. Odkąd zamieszkał w swoim apartamencie, uwielbiał siadać tu każdego ranka, choćby i na pięć minut, cieszą oczy budzącym się do życia Nowym Jorkiem.
Świt zdążył na dobre rozjaśnić niebo swym różanym blaskiem, wlewając do pomieszczenia swoje złote światło - minimalistyczna, pokryta tylko i wyłącznie bielą przestrzeń, odbijała je wiernie, tworząc wokół magiczną atmosferę. Wieżowce wznosiły się ponad morzem kamienic, piętrząc się nad nimi dumnie, zupełnie tak, jakby chciały sięgnąć swymi dachami do samych gwiazd. Solas pamiętał, że jako mały chłopiec głęboko wierzył, że stając na szycie jednego z nich, był zdolny dotknąć księżyca. Myśli o tamtych dniach zawsze wprawiały go w melancholię.
Wkrótce wszystko popsuł jednak odgłos jego dzwoniącego telefonu - nie potrafił ukryć swego zdziwienia, gdy okazało się, że to, co brał za pięć minut, w rzeczywistości było połową pieprzonej godziny.
Cudownie. Jogę mógł już sobie wybić z głowy.
Draco
Przynajmniej raz w tygodniu Isella spotykała się z swoimi przyjaciółkami na śniadaniach. Nierzadko spędzała z nimi znacznie więcej czasu, ale nawet jeśli prądy życia porywały je w różne miejsca, ten jeden zwyczaj był nieśmiertelny.
Przy stole jednej z restauracji na Manhattanie siedziały więc zawsze cztery piękne kobiety.
Josephine Montilyet była dwudziestoczteroletnią brunetką o śniadej skórze, pochodzącą z Francji. Część swojego życia spędziła, wraz z rodziną, w Paryżu. Przyszedł jednak moment, w którym chciała doświadczyć czegoś nowego i spełnić swoje marzenie pojechania do Nowego Jorku. Tak też się stało. Od tamtej pory, zakochana w mieście, które nigdy nie śpi raczej nie wraca zbyt często wspomnieniami do przeszłości.
Jako artystyczna dusza, Jose prowadziła jedną z większych galerii w mieście, Eden Fine Art na Madison Ave 437. Czasem zupełnie niezrozumiała nawet przez przyjaciółki przez bujanie w obłokach, Jose była zdecydowanie tą z idealistycznym planem na życie i związek. Pomimo tego, że rodzice Jose wciąż mieszkali w Paryżu, ich wpływ wciąż oddziaływał na córkę, która brała pod uwagę aranżowane małżeństwo, które byłoby ich spełnieniem marzeń.
Cassandra Pentaghast to gorąca, hiszpańska krew, ale tylko z pozoru. Całe swoje dwadzieścia osiem lat mieszkała w Nowym Jorku, tak więc była z nim bardzo dobrze zaznajomiona, a pewna fascynacja nigdy nie minęła. Brązowowłosa kobieta była nieco cyniczna w stosunku do życia przez wzgląd na swoje doświadczenia w pracy - w końcu bycie prawniczką to nie byle zabawa. Zawsze stylowa, nieco złośliwa gdy sytuacja tego wymagała.
Ognistowłosa Variel Seville była przedstawicielką niewielkiej ilości elfów na świecie. Było ich może kilka procent, zaledwie, więc sam fakt, że dwie takie osoby spotkały się na całym globie - to dość zabawny zbieg okoliczności. Jako trzydziestoletnia kobieta, Variel mogła szokować wszystkich swoją otwartością w niemalże każdym aspekcie życia, a w szczególności jeśli mówimy o seksualności. Niezaprzeczalna zwolenniczka związków na jedną noc, posiadająca swoją własną agencję PR bizneswoman.
Isella Lavellan. Druga przedstawicielka elfickiej rasy w tej wąskiej grupie towarzyskiej, freelancerka, ostatnimi czasy pisząca częściej dla Vouge'a, niż można by się tego spodziewać. Kolumna "Elf w wielkim mieście" to prawdopodobnie największy dotychczasowy sukces młodej, bo dwudziestoośmioletniej dziewczyny. Posiadaczka długich, blond włosów.
Jak co tydzień, Isella wkroczyła więc do znanej im wszystkich restauracji, zdejmując w wejściu okulary przeciwsłoneczne. Uśmiechnęła się do machającej jej już Variel.
- Wybaczcie spóźnienie. Od rana wydzwania do mnie redaktorka Vouge'a, upewniając się, czy wiem o co mam zapytać tego malarza i tak dalej... - Isella przewróciła oczami, aż w końcu usiadła na krześle i przewiesiła dopiero co zsuniętą z ramion skórzaną kurtkę.
- Mówiłaś jej, że przecież pytałaś mnie? Przygotowałam cię do tej rozmowy najlepiej, jak potrafiłam. Nie zgubiłaś wszystkich notatek, prawda?! - Jose zmrużyła powieki, spoglądając na Isellę niby groźnie, choć efekt był zgoła odmienny.
- Nie zgubiłam. Po prostu nie o wszystko mogę go zapytać, jeśli chodzi o twoje suge...
- Nie chcę tego słuchać! - Josephine obruszyła się, skupiając swój wzrok na rogaliku.
Chwilę później podszedł kelner, pozwalając mi zamówić posiłek.
- W porządku, znamy moje plany i wiemy, że Josie się na mnie obraziła. Co macie w planach, dziewczyny? - Jasnowłosa zwróciła się do przyjaciółek, uśmiechając się lekko.
- Kilka spotkań, a później, mam nadzieję, niezła zabawa z jakimś ogierem. Wczoraj poznałam naprawdę interesującego faceta. A przynajmniej, jego interes mnie ciekawił.
Isella nie mogła nie parsknąć śmiechem. Variel była, doprawdy, niereformowalna.
- Nie mów o tym tak głośno! - zbeształa ją Francuzka, tym razem jej posyłając swoje złowieszcze spojrzenie.
- No co? Seks jest całkowicie normalną rzeczą! Nie wszyscy są tak pruderyjni, jak ty, skarbie. Mam zamiar się pieprzyć i niech go jasna cholera, ma być to naprawdę wspaniały seks.
Isella, uzbrojona w telefon komórkowy z dyktafonem, zagubionymi gdzieś w torbie notatkami i cappucino z czekoladowym ciastkiem czekała w kawiarni, siedząc przy stoliku przed wejściem, spoglądając na zielone przestrzenie przed sobą, należące już do Central Parku.
Zdała sobie sprawę z tego, że zamyśliła się dopiero w momencie, w którym ktoś usiadł obok niej. Podskoczyła delikatnie, spłoszonym spojrzeniem rejestrując, że to był nikt inny, jak jej rozmówca - osoba, z którą się tu umówiła.
Uśmiechnęła się lekko.
- Och, przepraszam. Zamyśliłam się. Witaj, jestem Isella. Isella Lavellan z Vouge i sekcji "Elf w wielkim mieście". Miałam z tobą przeprowadzić wywiad, ale może najpierw... kawa? Ciastko?
Jasnowłosa chciała rozluźnić siebie, ale także swojego rozmówce. Isella nie przeprowadzała raczej wywiadów, jej znajomość sztuki była nikła, ale została do tego wyznaczona przez wzgląd na to, że zarówno ona, jak i Solas byli elfami.
Pan Vincent
Docierał do rogu piątej alei, kiedy znowu rozdzwonił się jego upierdliwy telefon - mógł go zignorować, oczywiście, ale było by to co najmniej niemądre - wiedział bowiem, że o takiej godzinie mógł dzwonić do niego tylko i wyłącznie Cole. Reszta ludzkości zdawała sobie sprawę z tego, jak bardzo był zajęty, ale jego młodszy brat... Cóż, on żył w swoim własnym świecie, rządzonym przez prawa pozbawione większej logiki.
― Cześć ― przywitał się z nim pośpiesznie, zerkając na zegarek. Cholera, już teraz był spóźniony - idealne pierwsze wrażenie powiewało za nim smętnie, niby biała flaga. ― Jestem trochę zajęty, mam spotkanie i...
― Statek ― usłyszał tylko to jedno słowo, ale nie potrzebował niczego więcej. Uśmiechnął się lekko, lawirując zręcznie między mijającymi go przechodniami.
― Dobrze. Kupię, wracając z...
― Kupisz dwa?
― Zrobiłeś się strasznie chciwy ― mężczyzna roześmiał się krótko, kręcąc głową. Słońce prażyło niemiłosiernie i w duchu dziękował bogom za to, że zdecydował ubrać się w białą marynarkę. Już teraz czuł, co działoby się z jego plecami, gdyby zdecydował się jednak na czerń.
― Kupisz? ― Cole powtórzył swoje pytanie i już teraz Solas wiedział, że przyciskał swoje wargi mocno do słuchawki, oczekując w napięciu jego odpowiedzi.
― Kupię. Czytałeś dzisiaj książki?
― Czytałem ― coś stuknęło cicho i gdzieś w tle dała się słyszeć melodyjka wyłączanego komputera. Mały kłamca czuł wyraźnie wyrzuty sumienia, co rozczulało go tylko bardziej.
― Nie włączaj już dzisiaj komputera ― wymruczał, mrużąc oczy, by dojrzeć pośród stolików swoją potencjalną rozmówczynię. ― Poczytaj książkę i... cholera.
― Brzydko! ― Cole roześmiał się radośnie w słuchawkę, jak zwykle, gdy Solasowi wymykało się jakieś przekleństwo. ― Mówisz brzydko!
― Przepraszam ― westchnął ciężko, nie odrywając spojrzenia od drobnej blondynki, pochylonej nad filiżanką kawy i talerzem z ciastkiem. Jasne pasma zaczesane były na szpiczaste uszy.
Oczywiście, że mogła to być absolutnie przypadkowa osoba, ale nie była - resztę stolików zajmowały w większości pary, albo samotni przedsiębiorcy, grzebiący od niechcenia w swoich laptopach - niepozorna istotka musiała więc być tą, której szukał.
― Zadzwonię później, dobrze? Nie włączaj już komputera ― poprosił cicho i rozłączył się, chowając telefon do kieszeni. W taki oto sposób znalazł się przy właściwym stoliku i osobie, witając się z dziewczyną lekkim skinieniem głowy.
Przedstawiła mu się krótko (zdążył tylko pomyśleć o tym, że miała ładne imię) i usiedli na swoich miejscach, wymieniając się grzecznymi uśmiechami.
― Solas Lawrence ― on także zdecydował się podać swoje nazwisko, mimo faktu, że oczywistym było, że jego rozmówczyni musiała je doskonale znać. Przecież robiła z nim wywiad.
Poprawił się nieco, zamawiając sobie espresso (nie przepadał za słodyczami) i szklankę wody. Jego wzrok przywodziły małe dłonie, błądzące nerwowo po stole - smukłe palce przesuwały się to po uchu filiżanki, to po brzegu talerzyka, telefonu. Skłamałby, gdyby powiedział, że w pewien sposób go to nie bawiło.
― Przepraszam za swoje spóźnienie ― pochylił się nieco, odpinając dyskretnie guzik koszuli - tego dnia temperatura musiała osiągać rekordową sumę, gorąc był niemalże nie do zniesienia. ― Po drodze minąłem piątą i musiałem zawracać ― roześmiał się subtelnie z własnej głupoty. ― To nie zdarza mi się często.
Draco
Isella próbowała uspokoić się, podejmując z mężczyzną rozmowę. Wiedziała, jak będzie on wyglądał, a przygotowując się do tego wywiadu musiała poczytać inne wypowiedzi mężczyzny, by dowiedzieć się maksymalnie jak najwięcej - głównie przez wzgląd na to, że malarstwo naprawdę nie było jej bajką.
Spięte w wysoki kok włosy nie grzały karku, co przyjmowała z ulgą. Technicznie rzecz biorąc nie było jeszcze lata, ale od kilku dni słońce smażyło niemiłosiernie. Biała, dość krótka sukienka ukazywała sporo nagiego ciała, przede wszystkim długie nogi i zgrabne ramiona. Dzięki temu, prawdopodobnie, jeszcze nie zwariowała, siedząc tu, gdzie słońce często oświetlało jej twarz.
- Nie przejmuj się, chyba przyszłam za wcześnie... Mogę mówić ci na "ty", prawda?
Uśmiech jej rozmówcy poszerzył się nieco i skinął twierdząco głową, co Isella przyjęła z ukrytą ulgą. Byłoby zupełnie niegrzecznie i nieprzyjemnie, gdyby zagalopowała się aż nadto. Nic nie mogła poradzić na to, że jedyne jak mogła sobie pomóc w sprawie zestresowania, była w miarę luźna rozmowa. Ach, no i ciągła mantra, którą sobie powtarzała.
Nie mam powodów, żeby się stresować. Bez przesady, piszę do gazety o modzie, piszę do gazety o elfach i seksie, a kto lepiej zna się na elfach? Na seksie - pewnie by się ktoś znalazł, ale elfy! Elfy to mój konik. Jestem elfem. Wszystko będzie w porządku.
Isella upiła dwa łyki kawy i odstawiła filiżankę, oblizując pianę znad górnej wargi.
- Dobrze. Tak w gwoli wyjaśnienia, nie sądzę, żeby to był... typowy wywiad, którego zwykle udzielasz. Piszę dla Vouge i "New York Star". Są rzeczy, o które moja przyjaciółka błagała mnie, abym cię zapytała, ale które nie są interesujące dla mojej redaktorki. - Dziewczyna wzruszyła ramionami, uśmiechając się subtelnie. - Nic na to nie poradzę. Ale postaram się, żeby wyglądało to naprawdę dobrze, masz moje słowo.
Ugryzła szybko ciastko i włączyła wyświetlacz w telefonie.
- Będę nagrywała. Tak łatwiej będzie mi stworzyć z tego tekst, nie chcę niczego przeinaczyć. - Smukły palec stuknął w ekran telefonu. - Okej. Solas... Czym jest dla ciebie malarstwo? Jak myślisz, w jaki inny sposób, niż reszta postrzegasz malarstwo?
Pan Vincent
Nie miał pojęcia, ile mogła mieć lat, ale w tej chwili jego rozmówczyni wydawała mu się niezwykle młoda - z typowo dziewczęcym urokiem, nastoletnim zawstydzeniem i lekkim roztrzepaniem, Solas był pewien, że nie dałby jej więcej, niż dwadzieścia, może dwadzieścia dwie wiosny.
Nie umiał powstrzymać zdradliwego uśmiechu, gdy pani Lavellan tak po prostu przeszła z nim na "ty". Sam wolał utrzymywać oficjalny ton rozmowy z nieznajomymi, ale wiedział, że byłoby niegrzecznym, gdyby odpowiedział swej rozmówczyni inaczej. Poza tym - znajdowali się przecież w Nowym Jorku - jednym z najbardziej "wyluzowanych miejsc" według rankingów światowych.
Natomiast wieść o tym, że ich rozmowa miała być nagrywana, wprawiła go już w lekkie zakłopotanie - czym innym było bowiem udzielanie komuś wywiadu w rozmowie, a czymś innym było jej nagrywanie.
Świadomość, że później, gdy ich drogi już się rozejdą, dziennikarka będzie mogła wrócić do tej rozmowy każdej chwili, napawała go dziwnym... cóż, lęk był być może zbyt dużym słowem, ale...
Gdzieś w tyle jego głowy zapaliła się pojedyncza lampka.
― Czym jest dla mnie malarstwo ― powtórzył wolno, nieświadomie zmuszając dziewczynę do tego, by spojrzała mu w oczy. W swoim życiu słyszał już to pytanie, ale gdy teraz o tym pomyślał, uważał, że powtórzenie wyćwiczonej formułki, byłoby wyprane z iskier, nudne. Wywiady nie powinny być nudne. Ethan powtarzał mu wiecznie te słowa, doprowadzając go nimi do szału. Wywiady miały być ciekawe i sprawiać, by osoba czytająca artykuł, chciała dowiedzieć się jak najwięcej o udzielajacej ich osobie. Odchrząknął więc i już miał zaczynać, gdy przerwała im jedna z kelnerek, stawiająca na stoliku tacę z jego zamówieniem. ― Dziękuję ― zwrócił się do niej krótko, wracając spojrzeniem do drobnej buzi pani Lavellan. A może panny?
Dyskretnie przyjrzał się znów smukłym palcom, rejestrując na nich brak obrączki.
A jednak, panna.
― Kiedyś uważałem, że to tylko sposób na rozładowanie emocji ― wyznał szczerze, upijając łyk gorącego espresso. ― Później, z czasem, odkryłem, że to nie tylko rodzaj terapii, pozwalającej mi radzić sobie ze swoimi emocjami, ale coś znacznie więcej. Możliwość przelania, zmaterializowania moich wizji i pragnień ― zupełnie odruchowo ściszył głos, przybierając ton marzyciela (to często zdarzało mu się, gdy opowiadał o swoich pasjach). ― To moje ćwiczenie, które pozwala mi oczyścić umysł i napełnić go spokojem. Malując, zapominam o wszystkim innym, co mnie otacza. Są tylko sztalugi, farby i ja. To bardzo przyjemne uczucie ― zakończył, śmiejąc się lekko. Zdał sobie sprawę z tego, że mógł się odrobinę zagalopować i czuł się tą myślą lekko zawstydzony.
― A pani? ― Zapytał nagle, uśmiechając się znów, gdy elfka drgnęła, wyraźnie nie spodziewając się tego, ze on sam też będzie ją o cokolwiek pytał. ― Ma pani w swoim życiu coś, co sprawia, że przestaje się liczyć cały świat?