✷✷✷
Sine, nocne światło wdzierało się do ciemnego wnętrza przez rozbite szyby. Wydobywało na wierzch pyłki kurzu: wirowały i migotały, opadając na zasypaną już podłogę. Ostrożnie. Łagodnie. Jakby chciały przedłużać moment lotu w nieskończoność, jakby nigdzie im się nie spieszyło. A może właśnie raczej tak, jakby nie chciały dotknąć tego, co zalegało na podłodze? O co mogło chodzić? O roztrzaskane w drzazgi meble czy porwane plakaty? Może fragmenty zarwanego stropu – tynk, gips, drewniane belki, zęby balustrad, strzaskane lampy niemożliwe do poskładania już nigdy. A może ciała. Martwe ciała o wyciągniętych nogach, otwartych pusto oczach bez tlącej się w nich iskry życia. Ciała oznaczone bliznami podobnymi do splątanych gałęzi drzew, do piorunów, czarnych, żyłkowanych. Szare twarze i włosy okopcone jak u starych lalek. Miały w sobie teraz tyle samo życia, co sczerniałe ściany. W tym domu nie mieszkała nawet śmierć. Już nikt tu nie mieszkał. Nikt nigdy nie miał tu z powrotem zamieszkać. Wszystko było takie spokojne, tak okropnie spokojne. Bezczelnie. Niewłaściwie. Jak śmiały, te wszystkie martwe, zimne, beznadziejne przedmioty, jak śmiały zachowywać spokój w obliczu tego… tego wszystkiego, co się stało?
Nie docierały tu nawet dźwięki z ulicy. Nie było słychać automobilów, wozów strażackich, nawoływań ludzi, którzy uznawali to za kolejny wybuch gazu i czekali na pomoc. Jedynym odgłosem, jaki wypełniał ponure wnętrze - tę zapadlinę, ruinę dawnego przybytku dla zbłąkanych, jakże zbłąkanych dusz! – było łkanie. Ciche łkanie, przestraszone samego siebie, nie dość głośne, żeby odbijać się jakimkolwiek echem. Podobne do wycia zranionego zwierzęcia. Czyli jednak ktoś tu był. Tak?
Ach, tak. Zawsze był. Zawsze tu był, a nikt tego nie zauważał. Nikt nie rozumiał, nikt nie chciał widzieć – te same oczy, które nie dostrzegały go przedtem, wpatrywały się teraz martwo w lodowatą nicość, zamknięte dla świata raz na zawsze. Leżał wciśnięty w najciemniejszy kąt, przyciskał chude kolana do piersi, boleśnie łapał oddech w przerwach od duszącego płaczu. Chciał odpychać od siebie tę bolesną świadomość, jaka na niego spadła, ale nie mógł. Ilekroć otwierał oczy, widział przez mgłę łez to wszystko, się to stało.
Wszystko, co zrobił.
Widział ciało Mary Lou i znowu zaciskał powieki, znowu wstrząsał nim dreszcz przerażenia. Był taki słaby. Taki samotny. Niezrozumiany, wzgardzony, opluty i zbity, odrzucony i skrzywdzony. Wydawało mu się, że to wszystko trwa wieczność – że zna już na pamięć szorstki materiał spodni, do którego przyciskał wilgotny policzek, kuląc się w sobie coraz bardziej. Momentami się gniewał, ale od razu po tym przypominał sobie, do czego taki gniew musi prowadzić. I znowu się hamował, dusił, znowu cierpiał. Czy kiedykolwiek zresztą przestawał cierpieć?
A więc czuł, jak mija cała wieczność, zanim wreszcie wyciągnął drżącą, białą dłoń, wsunął ją za pazuchę marynarki i dotknął metalowego medalika. Ostrożnie zdjął go z szyi razem z łańcuszkiem. Dziwny symbol podobny do trójkątnego oka błysnął w mdłym świetle, zanim zniknął zupełnie zduszony przez nagle pewniejsze palce. To musi zadziałać. Musi. Nie ma innej drogi, nie ma ucieczki, może przyjść tylko pomoc, w którą tak bardzo teraz wierzył, w którą chciał wierzyć. Ta sama dłoń, która została kiedyś uleczona przez jednego człowieka, ściskała aż do bólu jego symbol, żeby go przywołać.
Obiecał, że przyjdzie. Że mu pomoże. Obiecał.
Minęła kolejna wieczność – i wreszcie gdzieś w innej części zrujnowanego budynku rozległ się suchy trzask. A potem kroki, ostrożne, coraz bliższe.
Zdołał podnieść głowę tylko na chwilę, zobaczyć znajomą sylwetkę – i znowu zalał się łzami. Nie okłamał go. Naprawdę tu był, naprawdę szedł w jego stronę, klękał, a w ciemnych oczach odmalowywała się jakaś trudna do przejrzenia determinacja. Jakieś współczucie. Och, tak bardzo potrzebował…
Niewiele do niego teraz docierało, ale usłyszał swoje imię: Credence, Credence, tak się nazywał, tym był. W odpowiedzi umiał poprosić tylko o jedno.
- Pomóż mi.
Wargi mu drżały, głos był jękliwy i niewiele głośniejszy od westchnienia, ale włożył całą siłę w to, żeby podnieść głowę. Utkwił rozpaczliwie, błagalne spojrzenie w twarzy jedynego człowieka, któremu mógł choć trochę zaufać: w surowej twarzy Percivala Gravesa. Z trudem przełknął ślinę.
- Pomóż.