Królestwo od lat cieszyło się pokojem, a chłopi dalecy od intryg pałacowych, mieli niewiele zmartwień, jednak jeśli już coś ich trapiło, siało trwogę w całej społeczności. Tym razem groza przyszła spośród drzew, gdzie coraz częściej znajdowano rozszarpane ciała zwierząt, a po którejś pełni również człowieka.
– Ślady zębisk jak wilcze, ale większe, kawały mięsa wyszarpane, na palcach krew, jakby się bronił, bo on to waleczny był, panie. To Papko, tak na niego mówiliśmy, rosły chłop i nie w ciemię bity. On przy drewnie robił, tam koło pola. Wieczorem wrócił po siekierę i już, nie ma Papko... ino wycie i ryk po polu się poniósł, później krzyk...! i cisza – opowiadał jeden z wioskowych.
Od tamtej pory nikt nie chciał pracować na roli. Poza wieś wybierały się tylko grupy mężczyzn z widłami i nożami, i to właśnie oni, prowadzeni przez osiodłanego, ale samotnego konia, w trawach na skraju lasu znaleźli kolejne ciało... Tak przynajmniej sądzili, dopóki trup charcząc nie zaczerpnął powietrza i nie zatrząsł się w malignie. Znalezienie żywej ofiary potwora z lasu było niemałą sensacją, tym bardziej, że okazał się nią być białowłosy elf, uzbrojony i odziany jak najemny wojownik. Zaniesiono go do wioskowego medyka, ale na wieści trzeba było poczekać – elfisko lewą pierś, bok, bark i przedramię rozerwane miał pazurami, trawiła go gorączka i przez pierwszą dobę ledwo dychał.
Odzyskanie przytomności zajęło mu trzy dni, odkąd go znaleziono, ale swój powrót do świata żywych obwieścił dość dosadnie.
– Na psa urok... – zaklął otwierając oczy. Dotknął prawą ręką lewego barku i spojrzał tam wciąż lekko nieprzytomnie. – A to skurwysyn, dorwał mnie.