In the Black Sea
Fabuły, które zostały rozpoczęte na starej wersji forum, tutaj znajdują swoją kontynuację.
Początek tej fabuły znajduje się TUTAJ.
| Julian K. Wawrzyniak | kambion |
| 180 cm | 80 kg | XV w |
| kolor oczu: od turmalinowej czerni poprzez mlecznoczekoladowy brąz, na bursztynie kończąc |
| jasna karnacja, zazwyczaj lekko opalony | naturalna temperatura ciała – 42 stopnie|
| kasztanowe włosy, zazwyczaj zaczesane z pedantyczną dokładnością |
| zapach ogniska czasami zmieszany z drzewnymi nutami używanych perfum | garnitury z włókien czystej wełny z domieszkami jedwabiu |
| boleśnie pragmatyczny | maniakalny | brutalny | cyniczny | lubieżny |
| Instytut Bezpieczeństwa Wszelakiego | sekcja warunków atmosferycznych | członek rady nadzorczej | młodszy specjalista ds. zakłóceń w upływie czasu |
Julian nigdy nie chciał pracować w Polsce. Było mu dobrze w Anglii, całkiem nieźle czuł się w Szkocji. Z początku narzekał na Hiszpanię, bo dziwacznie czuł się w kraju, który skolonizował pół kuli ziemskiej, ale postanowił zostać na dłużej, kiedy odkrył pomidory. Tak. Pomidory były owocami, za które warto było znosić nadętych członków królewskiego dworu. Kiedy już się znudził, zadbał o to, aby jeden z marynarzy przywiózł pomidora w darze dla Elżbiety i po niedługim czasie i on mógł wrócić do domu. O ile mógł w ten sposób określić jakiekolwiek miejsce na świecie.
W przeciwieństwie do Merlina, którego – chwała Szatanowi – nie było już z nim na świecie, Julianowi nie zależało na tym, by zagrzać gdzieś miejsce. Zawsze był tam, gdzie akurat było mu wygodnie i robił to, na co miał ochotę. Z łatwością zdobywał sympatię szlachetnie urodzonych, a nawet jeśli ktoś okazał się wybitnie odporny na jego urok, uciekał się do swych licznych talentów, wcześniej czy później zdobywając to, na czym mu zależało.
Raz w życiu, w przypływie litości niewiadomego źródła, postanowił podzielić się swoją wiedzą z jednym ze śmiertelników. Była to chyba jedyna rzecz, której żałował, a należy wiedzieć, że przez wieki parał się niejednym ohydztwem. Problem polegał na tym, że pieprzonego Nostradamusa nawet polubił. Miał otwarty umysł i niemały potencjał. Był jak plastelina w dłoniach Juliana. Przynajmniej do momentu, w którym nie zapewnił sobie dożywotnich wakacji na stosie. Amba fatima, było i ni ma. Pomyślał ciemnowłosy. Mógł mu zaoszczędzić objawiania się jako demon, ale wtedy nie miałby z tego takiej frajdy.
— Jest robota – z zamyślenia wyrwał go znajomy głos. Płanetnik, którego Julian nie za bardzo darzył szacunkiem. Ogólnie darzył nim bardzo niewiele osób w tym kraju. Znał kilku cyganów, z którymi lubił rozmawiać. I lubił też przynosić im upominki do podwędzenia. Kiedy myśleli, że coś mu podebrali, tak bardzo się cieszyli. Jak urocze zwierzątka. W Instytucie zdarzyłoby się parę osób, które tolerował, zazwyczaj bez wzajemności. Naczelnym problemem był fakt jego pochodzenia. Istoty z tej części globu czuły do niego nie tylko odrazę, ale także – zresztą słusznie – się go bały. Nie był jednym z nich i chociaż nie przemierzał korytarzy z wielkim lizakiem informującym o jego odmienności, nie dało się nie dostrzec pewnych różnic.
Jako syn demona i czarownicy nie lepił się, nie śmierdział bagnem, nie pluł wężami (chociaż mógłby to robić), nie rozwiewał się na polach, nikogo z umiłowaniem nie topił, a cel jego egzystencji był trochę bogatszy niż duszenie wieśniaków lub porywanie dzieci z kołysek. Niestraszne mu były czerwone wstążki, czosnek, chociaż faktycznie żywił pewną niechęć do święconej wody i przesadnej cnotliwości.
— To się nią zajmij – odburknął, patrząc na niego gniewnie.
— To raczej coś, do czego potrzeba twoich umiejętności. Łucjan, utopiec. Będziecie pracować razem – oznajmił, zupełnie ignorując nastrój Juliana. Może to i lepiej.
— Pracuję sam. Wiesz o tym. Wszyscy wiedzą – mimo wszystko podniósł się z siedzenia i chwycił za teczkę. Myślał, że to informacje o jego nowym partnerze. Mylił się. Były to akta sprawy. Co ja mam do jakichś poziomów wody…
— Ponoć chodzi o coś więcej niż tylko rozszalałe jezioro – dodał spokojnie Płanetnik. Julian był już w połowie drogi. Zakręt, dwa pięterka i…
— Katarzyna – rzucił tak, jakby był zdziwiony, że asystentka jest na swoim miejscu. Stanął obok niej, odkładając akta na jej biurko. Była jedną z tych niewielu osób, które tolerował. O dziwo ona chyba nawet go lubiła. Być może nie wiedziała, że jest kambionem.
Jasny gwint, utopiec jak chuj! Zmierzył Łucjana stonowanym, nienachalnym spojrzeniem. Chociaż z istotami z Polski się nie lubili, Julian uważał je za fascynujące zjawiska. Niektóre części ich plugawych ciał były rzadkimi składnikami leczniczych dekoktów, inne nadawały się dla wzmocnienia rytuału. Czarownik nigdy nie miał utopca w słoiku. Może teraz będzie mógł to nadrobić?
— Łucjan – pozwolił jego imieniu wybrzmieć, aczkolwiek zanim ten cokolwiek powiedział, Julian pociągnął temat:
— Julian – przedstawił się. Przez cały czas zachowywał nieruchomą postawę, ciężko było nawet stwierdzić, czy mrugał. Dla zachowania pozorów wyciągnął prawicę w jego stronę.
— Musimy razem pracować, niestety. Mam nadzieję, że zapoznałeś się ze sprawą. Nie musiałeś po mnie tutaj przychodzić, chociaż doceniam ten akt dobrej woli. Jestem pewny, że nasza współpraca ułożyłaby się i bez tego, ale skoro już jesteś, to chodźmy – cedził słowo za słowem z chirurgiczną precyzją. Ledwo rozwierał szczęki. Podczas mowy to bardziej jego usta drgały i nadawały kształtu lekko zduszonym samogłoskom.