Popioły

    terefer
    terefer
    Tempter

    Punkty : 670
    Liczba postów : 138

    Popioły  Empty Popioły

    Pisanie by terefer Sro 20 Lip 2022, 01:36

    Pompeje, 17 sierpnia 79 roku naszej ery
    Siedem dni do kataklizmu



    — Wszystko w świecie będzie się zmieniać, ja się zestarzałem, ty dorosłeś i wóz mamy zupełnie inny, niż lata temu, ale to miasto, na bogów, to miasto nie zmienia się nic a nic! Patrz tylko, Amenmose, Porta Neptunis taka sama, jak dawniej!
    Amenmose wcale nie miał ochoty patrzeć, ale zdjął z głowy okrywającą go chustę, pod którą próbował drzemać w rytm stukotu końskich kopyt, łypnął ciemnym okiem na to, nad czym jego ojciec tak się zachwycał, i zaraz skomentował to tylko świstem powietrza wypuszczanego z ust. Miejska brama zwana Porta Neptunis nie miała w sobie absolutnie nic wyjątkowego, a już na pewnie niewiele różniła się od dziesiątek innych bram, które Mose widział w życiu, a na które nie zwracał szczególnej uwagi. Jeśli coś w mieście miało go interesować, to na pewno nie jego ponure, masywne mury, przysadziste wieżyce i jakieś bramy, a przecież tych bram — mamrotał dalej ojciec — bram było w tym mieście aż osiem, każda wybiegająca w inną stronę świata! Absurd. To tak, jakby zachwycać się pomarszczoną, siną skórką figi, zamiast przejść od razu do odsłonięcia jej słodkiego wnętrza. Tak pomyślał, ale nie powiedział tego na głos. Bąknął tylko:
    — Nie pamiętam.
    Bo w istocie — w przeciwieństwie do swojego ojca, który aż ściskał mocniej lejce z ekscytacji i żywo kierował załadowany wóz w stronę szerokiego, sklepionego łukiem przejazdu, nie potrafił ocenić, czy to miasto zmieniło się przez wszystkie lata czy też nie. Kiedy był tu ostatnim razem? Dziesięć lat temu? W umyśle małego chłopca zapisywały się raczej odgrywane w fontannach bitwy morskie, za które dostawało się ostre cięgi od zagniewanych matek, smak nowych potraw mało znanych w jego ojczystej ziemi, wielkie marmurowe kolumny, tak ogromne, że zdawało się, jak gdyby stawiali je sami bogowie. I koledzy, z którymi biegało się po doskonałych rzymskich drogach — to też warte było zapamiętania. Nie zaś jakieś ponure obwarowania.
    Ale chociaż próbował zignorować to, co wydawało mu się nudne, nie naciągnął chusty z powrotem na twarz i nie poddał się drzemce. Wjeżdżali do miasta, a tego nie chciał przegapić, więc zwinnie przeskoczył z tyłu powozu na jego przód, siadł obok ojca, pomógł mu wyciągnąć z podróżnej torby papier do pokazania żołnierzowi w czerwonej tunice i z równie czerwonym pióropuszem na lśniącym srebrem hełmie. Przy samym wjeździe tempo jazdy się spowolniło, zdawało się bowiem, że ten upalny, sierpniowy dzień ściągnął na rzymską prowincję wielu przyjezdnych. Być może wielu innych kupców, takich samych, jak stary Siese i jego znudzony podróżą syn.
    Żołnierz z cohortes urbanae czytał przez chwilę podsunięty mu glejt, a Amenmose wykorzystał to, żeby przyjrzeć się jego twarzy. Zawsze uważał, że Rzymianie sami wykuci się z tego marmuru, w którym się tak kochają, a żołnierz był tego doskonałym przykładem: grube brwi, które ściągał nad orlim nosem, nie drgnęły ani odrobinę i było to zrozumiałe, bo marmur nie drży.
    — Wieziecie tkaniny aż z Aleksandrii, panie?
    — Len najwyższej jakości, bielony na słońcu a przyjemny w dotyku niby kocie futerko, prawdziwy skarb znad Nilu prosto do domów tych, którzy na niego zasługują!
    — I których na niego stać, jak mniemam. — Żołnierz uśmiechnął się krzywo, burząc marmurową teorię Amenmosego. Gdy oddawał papier, jego silne ramię zadzwoniło śpiewem pancerza. — Skoro wiecie, komu ten towar wieziecie, to i wiecie zapewne, jak tam trafić. Witamy w Pompejach.
    Kupiec Siese ukłonił się tak nisko, jak nie kłaniał się nawet posągowi Izydy, jego syn przestał leniwie przewiercać wzrokiem rzymskiego żołnierza i wóz wtoczył się wreszcie do miasta — dokładnie tam, gdzie zaczynały się prawdziwie ciekawe widoki.
    Amenmose może i nie pamiętał wszystkiego, ale skłamałby mówiąc, że nie poznaje niektórych budowli. Wóz powlókł się przez szeroką Via Marina i niemal od razu po lewej stronie wyrósł potężny fronton świątyni Wenus i bazyliki, po prawej zaś mniejsza świątynka Apollina, tuż za nimi zaś otwierało się forum i to właśnie ono momentalnie sprawiło, że udający dotąd obojętność młody mężczyzna po prostu szeroko się uśmiechnął.
    Pamiętał figurki koni stojące na forum, pamiętał złote litery układające się w napis biegnący nad kolumnadami otaczającymi plac z obu stron, pamiętał gwar straganów i różnobarwne stroje mieszkańców miasta — kobiety w barwnych stolach, wachlujące się pawimi piórami, mężczyzn w tunikach i sandałach z barwionej skóry, senatorów owiniętych szczelnie i wedle reguły w wełniane togi. Gdy tak jechali, zdawało mu się nawet, że przypomina też sobie niektóre zapachy — świeżych owoców albo mięsiw z rusztu, kadzideł i przypraw z odległych stron. Obejrzał się długo za jednym straganem, na którym łysy mężczyzna o ciemnej karnacji sprzedawał czernidło do oczu; rozpoznał w nim Egipcjanina, swojego rodaka.
    — Gdzieś w tamtą stronę były łaźnie — przyznał wreszcie, zdradzając, że wcale nie ma aż takich luk w pamięci. Wóz przejechał przez tłoczne forum i sunął teraz przez Via Stabiana, w kierunku najbogatszej dzielnicy miasta. — Wiele bym teraz dał za wizytę w łaźni, jak oni na to tutaj mówią? Termy, tak. Wiesz, ojcze, Pompeje są ciekawsze, niż mi się wydawało. Aleksandria zdecydowanie zdążyła mi się znudzić.
    — Tobie wszystko tak szybko się nudzi, Mose — westchnął stary kupiec. Amenmose zmrużył po kociemu migdałowe oczy, dwa szlifowane onyksy, i tylko uśmiechnął się na tę uwagę. Tak, pewne rzeczy szybko mu się nudziły. Gdyby nie to, zapewne nie zdecydowałby się ruszyć z ojcem w tak daleką podróż w interesach.
    Były niegdyś czasy, w których kupiec Siese często podróżował do Pompei i sąsiedniego Herkulanum. Zabierał na statek całą swoją rodzinę i potężną ilość białego lnu, wypływał z portu w egipsko-rzymskiej Aleksandrii i podążając za majaczącą na horyzoncie górą Wezuwiusz przybywał tutaj, gdzie zawsze mógł zatrzymać się pod dachem zaufanego przyjaciela. Patrycjuszowski dom stawał się na kilka dni jak gdyby elitarnym straganem, znajomi pompejanie schodzili się ze swych willi, żeby podziwiać szlachetne tkaniny i nabywać duże ich ilości. Siese się bogacił, gospodarz zyskiwał towarzysko i politycznie… i gdzieś w tym wszystkim bywał wówczas również mały Amenmose. I wcale nie bywał sam.
    Nazywali się Tullia — przypomniał sobie, gdy przez bramy otaczających ich willi zaglądał do ogrodów, do świata przystrzyżonych równo cyprysików i chlupoczących przyjemnie fontann. Rodzina nosiła nazwisko Tullia, a na najmłodszego spośród nich wołali Julius Tullius. Amenmosemu zawsze zdawało się, że to śmieszne imię, bo się tak rymuje, ale potem jego własnemu imieniu dobrze obrywało się od rzymskich dzieciaków nieprzyzwyczajonych do surowego dźwięku egipskich zgłosek, więc byli kwita. Ale tak — w Villa Tullia miał przyjaciela i nagle zdał sobie sprawę, że zastanawia się, jak ten przyjaciel może teraz wyglądać. Kim jest. Jak wiele cech zaczęło ich różnic od czasu, gdy ostatnio bawili się razem w Spartan i Persów.
    Ojciec miał może rację — Pompeje, gwarne i pełne życia, nie zmieniały się prawie w ogóle. Zmieniali się jednak ci, którzy zamieszkiwali pompejańskie domy.
    I zdawało się, że jedno z tych ludzi, cieni z przeszłości, a więc głowa rodziny Tullia, właśnie w tej chwili wychodził przed mur swojej pokaźnej willi, by z otwartymi ramionami wskazać staremu przyjacielowi drogę wjazdu na teren posiadłości. Amenmose już z daleka dostrzegł błysk pierścieni na machającej im dłoni — i zamiast myśli o tym, by zrobić dobre pierwsze (wtórne) wrażenie), w jego głowie zapaliło się natychmiastowe postanowienie, że nie wyjedzie stąd, dopóki i jego dłoń o szczupłych palcach nie stanie się dokładnie tak samo ciężka od złota i drogich kamieni.

      Obecny czas to Pon 20 Maj 2024, 14:33