Mgła unosiła się nad polami, eterycznym szalem przykrywając świeżo wzeszłe zboża. Schowane za drzewami słońce błyskało jeszcze między smukłymi pniami i lśniło na pokrytej rosą łące i rozpiętych tu i ówdzie pajęczych niciach. Zbliżała się noc. Trzodę i ptactwo dawno zagoniono już do obór i kurników, w izbach zasiadano do kolacji, a w niektórych już gaszono świece. Stachowice Dolne powoli kładły się do snu po kolejnym pracowitym dniu.
W powietrzu nieruchomym i ciężkim, lepkim od niedawno spadłego deszczu, czuć było przyjemną woń rozgrzanej ziemi. Było cicho. Wczesnoletni bezruch przerywało tylko odległe szczekanie jakiegoś burka i gra świerszczy, od czasu do czasu wzbogacona ptasim trelem. Wioska była ospała i na swój sposób tajemnicza, jak wszystkie jej podobne o tej porze dnia. Okryta całunem ześlizgującej się z pól mgły wydawała się bliższa duchom i zjawom niż ludziom.
I właśnie w ten bezruch, w tę tajemnicę wdarł się stukot kół i końskich kopyt. Gniadosze zarżały, puściły nosem parę i przeżuły wędzidła zanim zatrzymały się na rozmiękłej od deszczu drodze.
- Paniczu Antoni, jesteśmy na miejscu! - zawołał woźnica bez wahania zeskakując w błoto. Poszedł na tył, gdzie do półki przymocowany był bagaż szlachcica.
W tym czasie drzwiczki powozu otworzyły się pchnięte smukłą, męską dłonią. Zaraz za nią pojawiła się głowa otulona nieco rozwichrzonymi przez podróż blond włosami i cała reszta panicza Brzezińskiego, który już na pierwszy rzut oka wyglądał na bardzo niezadowolonego. Jego usta, nieco zbyt pełne, wygięte były w odrazie, a wypielęgnowane brwi nad dużymi, jasnymi oczami, ściągnięte w zafrasowaniu. Z wielką niechęcią spojrzał w dół, na breję poznaczoną koleinami i śladami kopyt, a potem z przesadną ostrożnością postawił w niej stopę obutą skórzanym, barwionym na czerwono butem. I ledwie zdążył dostawić drugą, kiedy nagle skrzynia z jego bagażem wylądowała z plaskiem tuż obok niego, ochlapując i buty i nogawki i nawet brzeg drogiego, uszytego z grubego aksamitu kontusza.
- Do jasnej... - zmełł w ustach przekleństwo wznosząc oczy do nieba, prosząc w duchu świętą panienkę o cierpliwość do hołoty. - Boguś, czy ty oczu nie masz?
Woźnica uśmiechnął się przepraszająco.
- Panicz wybaczy, ciemno jest.
- Ano jest - przyznał z przekąsem. - Gdybyś się tak nie kramarzył z tym kołem, nie zastałaby nas noc w tej zapomnianej przez boga i ludzi wiosze.
- Panicz wybaczy - powtórzył woźnica uniżonym tonem, wypracowanym przez lata pracy dla Brzezińskich i usługiwania ich pyszałkowatemu synowi. Ale dzisiaj jego praca się kończyła, dzisiaj miał uwolnić się od wiecznie niezadowolonego Tośka i jego nadętej miny, nawet jeśli tylko do końca lata. A kto wie, może pan Brzeziński dobrze postanowił, że syna na przeszkolenie chłopom dał? Jak go z pługiem przeciągną przez pola, może nabierze trochę szacunku do tego, co mu się od losu dostało.
Żeby nie narazić się na kolejne złośliwe docinki czy utyskiwania, naraz wskoczył na kozioł wozu, pożegnał się zdawkowo i pognał klacze zostawiając za sobą Antoniego na brzegu drogi, samiutkiego i pasującego do otoczenia jak pięść do nosa.
Młody Brzeziński spojrzał za oddalającym się wozem, który mknął w stronę drewnianego kościółka jakoś tak zbyt szybko, jakby się paliło. Wstyd było przyznać, bo nawet nie lubił Bogusia, ale kiedy został sam pośród skradającej się ciemności i ciszy jaka rzadko gościła w mieście, zatęsknił za towarzystwem. Nawet jego by się nadało.
- No nic to - zamruczał do siebie. Ojciec myśli, że go złamie, ale on ojcu nie da satysfakcji. Choćby miał tu siedzieć i do następnego lata, nie zgodzi się na żaden ożenek z żadną Chmielakówną, a tym bardziej nie zmężnieje, cokolwiek to miało dla ojca znaczyć. Zmężnieć to mogli mali chłopcy, co to im pod nosem jeszcze żaden meszek nie wyrósł, on był mężczyzną z krwi i kości. Wszak nie było nic bardziej męskiego od męskiej miłości, a w tej akurat był nad wyraz biegły.
Z godnością obciągnął kontusz, uśmiechnął się do siebie zarozumiale i z tymże zarozumiałym uśmiechem ruszył do drzwi dużej chaty o bielonych ścianach i okiennicach malowanych na niebiesko. Skrzynię zostawił na brzegu drogi. Przecież się nie godziło żeby on, panicz Brzeziński, taszczył za sobą pakunki.
Ignorując (z największym trudem) mlaskanie błota pod butami, przebył drogę do drzwi, a potem zastukał w nie zdecydowanie. Odruchowo przeczesał palcami jasne pukle i gdy tylko drzwi stanęły otworem, spojrzał z wyższością na chłopa.
- Niech ktoś zajmie się skrzynią, nie może stać w błocie - powiedział na przywitanie. - Gdzie moja izba?
Z pewnością pana na włościach (w pewnym sensie tak było, bowiem jego ojciec zawiadywał ziemiami począwszy od Mierzanowa aż do małych wiosek na wschodzie, takich jak ta) ruszył do środka nie bacząc na zaproszenie. W końcu skoro to jego ziemia, to i jego chłopi.
W powietrzu nieruchomym i ciężkim, lepkim od niedawno spadłego deszczu, czuć było przyjemną woń rozgrzanej ziemi. Było cicho. Wczesnoletni bezruch przerywało tylko odległe szczekanie jakiegoś burka i gra świerszczy, od czasu do czasu wzbogacona ptasim trelem. Wioska była ospała i na swój sposób tajemnicza, jak wszystkie jej podobne o tej porze dnia. Okryta całunem ześlizgującej się z pól mgły wydawała się bliższa duchom i zjawom niż ludziom.
I właśnie w ten bezruch, w tę tajemnicę wdarł się stukot kół i końskich kopyt. Gniadosze zarżały, puściły nosem parę i przeżuły wędzidła zanim zatrzymały się na rozmiękłej od deszczu drodze.
- Paniczu Antoni, jesteśmy na miejscu! - zawołał woźnica bez wahania zeskakując w błoto. Poszedł na tył, gdzie do półki przymocowany był bagaż szlachcica.
W tym czasie drzwiczki powozu otworzyły się pchnięte smukłą, męską dłonią. Zaraz za nią pojawiła się głowa otulona nieco rozwichrzonymi przez podróż blond włosami i cała reszta panicza Brzezińskiego, który już na pierwszy rzut oka wyglądał na bardzo niezadowolonego. Jego usta, nieco zbyt pełne, wygięte były w odrazie, a wypielęgnowane brwi nad dużymi, jasnymi oczami, ściągnięte w zafrasowaniu. Z wielką niechęcią spojrzał w dół, na breję poznaczoną koleinami i śladami kopyt, a potem z przesadną ostrożnością postawił w niej stopę obutą skórzanym, barwionym na czerwono butem. I ledwie zdążył dostawić drugą, kiedy nagle skrzynia z jego bagażem wylądowała z plaskiem tuż obok niego, ochlapując i buty i nogawki i nawet brzeg drogiego, uszytego z grubego aksamitu kontusza.
- Do jasnej... - zmełł w ustach przekleństwo wznosząc oczy do nieba, prosząc w duchu świętą panienkę o cierpliwość do hołoty. - Boguś, czy ty oczu nie masz?
Woźnica uśmiechnął się przepraszająco.
- Panicz wybaczy, ciemno jest.
- Ano jest - przyznał z przekąsem. - Gdybyś się tak nie kramarzył z tym kołem, nie zastałaby nas noc w tej zapomnianej przez boga i ludzi wiosze.
- Panicz wybaczy - powtórzył woźnica uniżonym tonem, wypracowanym przez lata pracy dla Brzezińskich i usługiwania ich pyszałkowatemu synowi. Ale dzisiaj jego praca się kończyła, dzisiaj miał uwolnić się od wiecznie niezadowolonego Tośka i jego nadętej miny, nawet jeśli tylko do końca lata. A kto wie, może pan Brzeziński dobrze postanowił, że syna na przeszkolenie chłopom dał? Jak go z pługiem przeciągną przez pola, może nabierze trochę szacunku do tego, co mu się od losu dostało.
Żeby nie narazić się na kolejne złośliwe docinki czy utyskiwania, naraz wskoczył na kozioł wozu, pożegnał się zdawkowo i pognał klacze zostawiając za sobą Antoniego na brzegu drogi, samiutkiego i pasującego do otoczenia jak pięść do nosa.
Młody Brzeziński spojrzał za oddalającym się wozem, który mknął w stronę drewnianego kościółka jakoś tak zbyt szybko, jakby się paliło. Wstyd było przyznać, bo nawet nie lubił Bogusia, ale kiedy został sam pośród skradającej się ciemności i ciszy jaka rzadko gościła w mieście, zatęsknił za towarzystwem. Nawet jego by się nadało.
- No nic to - zamruczał do siebie. Ojciec myśli, że go złamie, ale on ojcu nie da satysfakcji. Choćby miał tu siedzieć i do następnego lata, nie zgodzi się na żaden ożenek z żadną Chmielakówną, a tym bardziej nie zmężnieje, cokolwiek to miało dla ojca znaczyć. Zmężnieć to mogli mali chłopcy, co to im pod nosem jeszcze żaden meszek nie wyrósł, on był mężczyzną z krwi i kości. Wszak nie było nic bardziej męskiego od męskiej miłości, a w tej akurat był nad wyraz biegły.
Z godnością obciągnął kontusz, uśmiechnął się do siebie zarozumiale i z tymże zarozumiałym uśmiechem ruszył do drzwi dużej chaty o bielonych ścianach i okiennicach malowanych na niebiesko. Skrzynię zostawił na brzegu drogi. Przecież się nie godziło żeby on, panicz Brzeziński, taszczył za sobą pakunki.
Ignorując (z największym trudem) mlaskanie błota pod butami, przebył drogę do drzwi, a potem zastukał w nie zdecydowanie. Odruchowo przeczesał palcami jasne pukle i gdy tylko drzwi stanęły otworem, spojrzał z wyższością na chłopa.
- Niech ktoś zajmie się skrzynią, nie może stać w błocie - powiedział na przywitanie. - Gdzie moja izba?
Z pewnością pana na włościach (w pewnym sensie tak było, bowiem jego ojciec zawiadywał ziemiami począwszy od Mierzanowa aż do małych wiosek na wschodzie, takich jak ta) ruszył do środka nie bacząc na zaproszenie. W końcu skoro to jego ziemia, to i jego chłopi.