Targ, krawiec, sprzedawca garnków, świec, złotnik, bednarz, balwierz... Za dnia miasto Winethouse tętniło życiem, utrzymywało swój znajomy dla mieszkańców rytm, który dla Wilhelma był co najmniej odświeżający. Dwudziestoczteroletni mężczyzna przyjechał z rodzicami i młodszą siostrą cztery dni temu, ale czas ten przeznaczył na załatwienie pozwoleń na prowadzenie rodzinnego interesu, zapoznanie się z konkurencją, potencjalnymi wspólnikami, organizację pracowni i pokojów mieszkalnych.
Dziś od rana pomagał ojcu w nudnych obowiązkach, dlatego nadchodzący wieczór przyjął z wdzięcznością. Na zewnątrz o tej porze roku nawet nocą robiło się cieplej, dlatego na czystą, białą koszulę nie narzucił płaszcza, spodnie założył cienkie, a buty eleganckie, nie bojąc się, że zabrudzi je śniegiem czy błotem z kałuż. Gdy wyszedł, odetchnął wolno i głęboko, na moment przymykając oczy. Wiosna. Czuł kwitnące nieopodal jabłonie, trawę, ciepło parujące z wybrukowanej drogi i lekki wietrzyk od strony rzeki. Zamierzał się tam udać, ruszył spacerem, łowiąc wzrokiem przechodniów, pozdrawiając skinieniem głowy sprzedawców, którzy zwijali swoje stragany. Na jednym z nich kupił kilka ostatnich słodkich bułek, zabrał je ze sobą – w końcu nic tak nie zjednywało ludzi, jak dobre jedzenie. Prócz alkoholu, oczywiście, ale o to zatroszczy się później.
Zachód słońca obserwował z mostu, a gdy na niebie pozostała tylko pomarańczowa łuna, ruszył do młodych mężczyzn pijących piwo nad wyłożonym kamieniami brzegiem rzeki. Tak jak się domyślił, byli to żacy, którzy ośmieleni procentami, obgadywali swoich profesorów. Niewiele starszy Wilhelm szybko złapał z nimi nić porozumienia, opowiedział co nieco sobie, czasach nauki i skorzystał z okazji, aby zareklamować warsztat. Jeśli uczniowie będą potrzebowali coś przepisać, nie muszą tego robić własnoręcznie, on osobiście zatroszczy się o notatki, a do tego po znajomości weźmie od nich mniej pieniędzy. Wiadomo, że u młodych zawsze biednie, atrament i piwo drożeją, a nie idzie się obejść bez pierwszego, a tym bardziej bez drugiego.
Czas płynął, Wilhelm dostał wypełniony po brzegi kufel z piwem, sam poczęstował nowych znajomych bułkami. Kończył właśnie jeść jedną, gdy ze słodkim zapachem suszonych owoców i miodu do jego nozdrzy doleciała inna woń: kadzidło. Nadeszła noc, kapłani boga snu rozpalali wonności, aby odegnać mary, zapewniając mieszkańcom spokojny sen i dotrwanie do poranka. Sen, coś tak naturalnego, a oni musieli zrobić z tego część swojej doktryny! Nigdy nie podobał mu się ten zwyczaj, uważał go za marnotrawstwo, nawet podzielił się swoim spostrzeżeniem ze studentami. Zioła przydałyby się bardziej do leczenia chorych, a kapłani mogliby zająć się robieniem chociażby maści, za sprzedaż których daliby radę się utrzymać, nie prosząc więcej o wygórowaną zapłatę za swoje sakramenty i porady. Puszczali pieniądze z dymem, wiatr rozwiewał to, co mogło zostać wykorzystane w znacznie bardziej przyciemnych, ale i życiowych celach.
Zdawał sobie sprawę, że to niepopularna teoria i wypowiedziana w nieodpowiednim towarzystwie pewnie mogłaby sprowadzić na niego kłopoty, a co najmniej zgorszenie, ale nie wydawał się przejmować, rozmawiał głośno i swobodnie. Doceniał otwartość umysłów młodych mężczyzn, którzy podjęli filozoficzno-teologiczną rozmowę. Chciał zapaść znajomym w pamięć, zaimponować im, dać upust szczerym przemyśleniom. Zresztą i tak był pewny, że wyprowadzi się stąd na tyle szybko, że ktokolwiek z władz nie zacznie się nim poważnie interesować. Odejdzie, jak wiele razy wcześniej, zabierając ze sobą rodzinną tajemnicę.
Dziś od rana pomagał ojcu w nudnych obowiązkach, dlatego nadchodzący wieczór przyjął z wdzięcznością. Na zewnątrz o tej porze roku nawet nocą robiło się cieplej, dlatego na czystą, białą koszulę nie narzucił płaszcza, spodnie założył cienkie, a buty eleganckie, nie bojąc się, że zabrudzi je śniegiem czy błotem z kałuż. Gdy wyszedł, odetchnął wolno i głęboko, na moment przymykając oczy. Wiosna. Czuł kwitnące nieopodal jabłonie, trawę, ciepło parujące z wybrukowanej drogi i lekki wietrzyk od strony rzeki. Zamierzał się tam udać, ruszył spacerem, łowiąc wzrokiem przechodniów, pozdrawiając skinieniem głowy sprzedawców, którzy zwijali swoje stragany. Na jednym z nich kupił kilka ostatnich słodkich bułek, zabrał je ze sobą – w końcu nic tak nie zjednywało ludzi, jak dobre jedzenie. Prócz alkoholu, oczywiście, ale o to zatroszczy się później.
Zachód słońca obserwował z mostu, a gdy na niebie pozostała tylko pomarańczowa łuna, ruszył do młodych mężczyzn pijących piwo nad wyłożonym kamieniami brzegiem rzeki. Tak jak się domyślił, byli to żacy, którzy ośmieleni procentami, obgadywali swoich profesorów. Niewiele starszy Wilhelm szybko złapał z nimi nić porozumienia, opowiedział co nieco sobie, czasach nauki i skorzystał z okazji, aby zareklamować warsztat. Jeśli uczniowie będą potrzebowali coś przepisać, nie muszą tego robić własnoręcznie, on osobiście zatroszczy się o notatki, a do tego po znajomości weźmie od nich mniej pieniędzy. Wiadomo, że u młodych zawsze biednie, atrament i piwo drożeją, a nie idzie się obejść bez pierwszego, a tym bardziej bez drugiego.
Czas płynął, Wilhelm dostał wypełniony po brzegi kufel z piwem, sam poczęstował nowych znajomych bułkami. Kończył właśnie jeść jedną, gdy ze słodkim zapachem suszonych owoców i miodu do jego nozdrzy doleciała inna woń: kadzidło. Nadeszła noc, kapłani boga snu rozpalali wonności, aby odegnać mary, zapewniając mieszkańcom spokojny sen i dotrwanie do poranka. Sen, coś tak naturalnego, a oni musieli zrobić z tego część swojej doktryny! Nigdy nie podobał mu się ten zwyczaj, uważał go za marnotrawstwo, nawet podzielił się swoim spostrzeżeniem ze studentami. Zioła przydałyby się bardziej do leczenia chorych, a kapłani mogliby zająć się robieniem chociażby maści, za sprzedaż których daliby radę się utrzymać, nie prosząc więcej o wygórowaną zapłatę za swoje sakramenty i porady. Puszczali pieniądze z dymem, wiatr rozwiewał to, co mogło zostać wykorzystane w znacznie bardziej przyciemnych, ale i życiowych celach.
Zdawał sobie sprawę, że to niepopularna teoria i wypowiedziana w nieodpowiednim towarzystwie pewnie mogłaby sprowadzić na niego kłopoty, a co najmniej zgorszenie, ale nie wydawał się przejmować, rozmawiał głośno i swobodnie. Doceniał otwartość umysłów młodych mężczyzn, którzy podjęli filozoficzno-teologiczną rozmowę. Chciał zapaść znajomym w pamięć, zaimponować im, dać upust szczerym przemyśleniom. Zresztą i tak był pewny, że wyprowadzi się stąd na tyle szybko, że ktokolwiek z władz nie zacznie się nim poważnie interesować. Odejdzie, jak wiele razy wcześniej, zabierając ze sobą rodzinną tajemnicę.