patrzę na ciebie
i patrzysz na mnie
z lustra
ty
i patrzysz na mnie
z lustra
ty
Alana Bloom wykrzywia szkarłatne wargi w chłodnym uśmiechu. Nie odpowiada na skąpe pożegnanie młodego mężczyzny, który ze zmarszczonymi brwiami i odrobinę rozbieganym wzrokiem opuszcza gabinet, przyciskając do piersi plik dokumentów.
Piękna Margot, jej sekretarka, spogląda na nią pytająco sarnimi oczami, odrywając pióro od wypełnianego właśnie formularza.
— Daję mu pół roku — oświadcza doktor Bloom — ponieważ jest inteligentny. Ostatni wytrwał dwa miesiące.
— Co masz na myśli?
— Hannibal Lecter go zabił.
Margot unosi leciutko swoją wyregulowaną brew.
— Był na tyle nierozsądny, by go wypuścić?
— Nie musiał tego robić — wzdycha Alana i stuka paznokciem o barwie zeschniętej krwi pustą, białą filiżankę z odciśniętą na krawędzi szminką. Jej kochanka odkłada pośpiesznie pióro, podnosząc się, by uzupełnić kawę. — Lecter zrobił mu z mózgu taką galaretę, że podciął sobie żyły pod jego celą.
— Był pan kiedyś na tym oddziale, panie Graham?
Gdy tydzień później Will wkracza w długi korytarz, po obu stronach którego znajdują się żelazne kraty, towarzyszy mu nieco starszy doktor Fredrick Chilton. Will od samego początku dostrzega jego lekceważący i arogancki stosunek, ale sam jest zdecydowanie poza tym. Interesuje go tylko nowy pacjent, ten owiany złą sławą, diabeł, którego widziała tylko niewielka część personelu i który czeka na niego już za…
— Nie miałem przyjem… ach!
— Proszę uważać!
Doktor Chilton z rozbawieniem ciągnie Grahama za ramię, wyszarpując go z łap więźnia, który przez kraty usiłuje zagarnąć do siebie świeże, nieskalane – zdawało się – przez obrzydliwość tego miejsca ciało.
— Nic się nie stało… — Will Graham odsuwa stanowczo ręce doktora i wygładza biały fartuch w miejscu, w którym dłonie więźnia pozostawiły na nim brud zaschniętej… krwi?
— To najbardziej agresywne przypadki. Trzeba chodzić środkiem — obwieścił Fredrick, jak gdyby odkrywał pilnie strzeżoną tajemnicę, i przystąpił do szybkiego powtórzenia procedur, niekiedy nieudolnie przekrzykując ryki i zaczepki pacjentów.
— …pod żadnym pozorem nie zbliżać się do szyby. Dwa metry przed nią znajduje się czerwona lina, której nie wolno panu przekraczać. Mogą to robić jedynie pracownicy ochrony. Proszę nie podawać Lecterowi żadnych obiektów, w szczególności ostrych, ale nie tylko – może wykorzystać jako broń przedmioty, o których nie pomyślałby pan, że się do tego nadają.
Stali już na końcu korytarza, nieco oddaleni od hałasów z cel, które wciąż jednak wdzierały się w uszy, mrożąc krew w żyłach, przenikając umysł i nie pozwalając spocząć ani na chwilę.
— Proszę pamiętać, z kim pan rozmawia, może wydać się panu doprawdy czarujący, ale zginęły już tutaj trzy osoby i…
Will kiwa tylko głową, przyglądając się ciężkim, żelaznym drzwiom z niewielką siatką, przez którą można dojrzeć jasno oświetlony, biały pokój – zaskakująco odmienny od skąpanego w półmroku korytarza o ścianach z odkruszającą się, bladozieloną farbą.
— …i, przede wszystkim… cóż, jest pan młody, niedoświadczony… Proszę pamiętać, kto jest w tej relacji na którym miejscu. W razie potrzeby naciska pan czerwony przycisk, taki sam jak ten.
Chilton wskazuje panel na ścianie; Will znów kiwa głową.
— Otwieramy? — pyta doktor, posyłając młodemu pracownikowi przesadnie miły uśmiech.
— Tak, proszę.
— Stresik jest?
Will opuszcza wzrok na trzymane w rękach dokumenty.
— Miejmy to już za sobą, doktorze Chilton.