Blood is red and your eyes are blue.

    Koss Moss
    Koss Moss
    Minor Vampire

    Punkty : 11735
    Liczba postów : 2431
    Skąd : z Kosmosu
    Wiek : 105

    Blood is red and your eyes are blue. Empty Blood is red and your eyes are blue.

    Pisanie by Koss Moss Sro 11 Mar 2020, 20:48

    Panicz Bealford zagarnia za kształtne ucho niesforne pasmo włosów i wyskakuje zgrabnie z powozu, zanim jeszcze ten zatrzymuje się w pałacowych ogrodach. Poprawia na głowie czarny, przekrzywiony zawadiacko beret, i rusza w stronę wrót posiadłości, gdzie już od jakiegoś czasu oczekuje go stęskniona matka.
    Nie jest mu śpieszno, choć nie widzieli się od sześciu miesięcy. Choć brzmi to okrutnie, nigdy nie był z nią zżyty nawet w połowie tak bardzo jak z ojcem.
    Krocząc po wysypanej żwirem dróżce, rozgląda się po ogrodach, które pamięta z dzieciństwa. Na tamto drzewo uwielbiał się wspinać – ku zgrozie Alexandra. Siadał tam z tekstami Blakeʼa i zaczytywał się w nich na długie godziny, ignorując nawet sugestie służby, że wypadałoby udać się już na posiłek.
    Każdy krok niesie za sobą wspomnienia, zarówno te dobre, jak i te, które wywołują tylko cierpki uśmiech. Życie Bealfordów ma słodko-gorzki smak, równie uzależniający, jak w ostatecznym rozrachunku zabójczy.
    Tuż za paniczem, który z rozkoszą wystawia pogodną, godną porcelanowej laleczki twarz ku słońcu, kroczy inny młody człowiek, ubrany zdecydowanie bardziej grzecznie, klasycznie. Włosy ma ciemne i skórę również ciemniejszą niż Louis, w dłoni zaś niesie walizkę – sprawia wrażenie służącego.
      ― Lou, skarbie… Spójrz na siebie, gdzie się podziało moje maleństwo? ― wydusza piękna Elise, wychodząc mu w końcu na spotkanie. Choć na jej twarzy gości uśmiech, oczy ma smutne. Młodzieniec nie musi pytać o przyczynę, by wiedzieć, że życie z Alexandrem przez ostatnie lata było dla niej bardzo trudne.
      ― Poszło na bardzo długi spacer ― odpowiada jej z rozbawieniem, przekornie pragnąc wnieść w te ponure mury odrobinę francuskiej świeżości, młodości i piękna. ― Jest ze mną przyjaciel. ― Odsuwa się nieznacznie i gestem zaprasza swojego onieśmielonego towarzysza bliżej. ― Poznaj Willa Grahama. To jest moja matka, Willu, Elise.
    Wycofany młodzieniec unika jej kontaktu wzrokowego, ale grzecznie sięga po wyciągniętą dłoń kobiety i krótko ją ściska.
      ― Miło mi panią poznać, pani Bealford.
      ― Will. Willy ― Elise uśmiecha się, ale dość sztucznie. Zapewne oczyma wybujałej wyobraźni już widzi reakcję Alexandra na niezapowiedzianą wizytę. Krople potu perlą się na jej czole. Zgorzkniały drań to na niej od lat wyładowuje swoją wściekłość. Ilekroć coś pójdzie inaczej niż tego zapragnął, to ją spotyka kara. Jest więc w jej oczach okrutnym tyranem, od którego nie może za żadne skarby uciec. Skurwysynem, który zniszczył jej idealne życie. ― Witaj w Bealford Manor. Wejdźcie, moi słodcy. Jest kilka minut do obiadu. Akurat, byście mogli się odświeżyć. Willy, mój drogi…
    Louis śmieje się pogodnie, dopiero teraz zauważając walizkę w jego dłoni, i wpada matce w słowo.
      ― Zostaw ją tutaj, służba zabierze ― zapewnia ciepło i obejmuje swojego drogiego gościa w pasie. ― Chodź. Nie krępuj się ani trochę. Masz się czuć jak u siebie, to rozkaz.


    Ostatnio zmieniony przez Koss Moss dnia Sro 11 Mar 2020, 22:15, w całości zmieniany 1 raz
    Pan Vincent
    Pan Vincent
    Tempter

    Punkty : 2244
    Liczba postów : 102
    Wiek : 30

    Blood is red and your eyes are blue. Empty Re: Blood is red and your eyes are blue.

    Pisanie by Pan Vincent Sro 11 Mar 2020, 22:12

    Świeże powietrze wślizguje się do pomieszczenia przez powstałą w oknie szczelinę; jego chłodny podmuch wznosi łagodnie szeleszczące papiery, rozsiewa wokół woń schnącego jeszcze atramentu.
    Blada dłoń wspiera się łagodnie na dębowym blacie, mnie podarte szczątki, przesuwa porcelanowe skorupy. Krople herbaty wsiąkają w papier, mieszają się ze słabnącym już aromatem Courvoisiera.
    Alexander przechyla głowę i pozwala sobie na ciężkie westchnienie; jasne włosy, złapane w czarną wstążkę opadają mu na twarz w nieregularnych splotach – za chwilę będzie musiał się doprowadzić do porządku, ale teraz jeszcze o tym nie myśli, nie chce myśleć – w tej chwili jego rozpacz odgrywa pierwsze skrzypce i to na niej skupia się najmocniej. Może sobie jeszcze na to pozwolić, to jego chwila, ostatnia. Potem przyjdzie spokój – ustanie drżenie rąk, guziki koszuli staną w równym rzędzie, żabot udekoruje szeroką pierś swymi regularnymi splotami.
    Pełne wargi krzywią się lekko, w ich kącikach widnieje pojedyncza zmarszczka. Jasne brwi spotykają się niemalże ze sobą, połączone linią żłobienia, tak typową dla człowieka, którym targają niezdrowe wyrzuty sumienia.
    I lęk, paraliżujący i pierwotny w swej formie.
    Dlaczego posłałeś go tak daleko od domu, ty potworze?! Nie widziałeś jak na ciebie patrzył? Jak bardzo pragnął żebyś rzucił mu choć jedno ciepłe słowo na pożegnanie? To nasz syn, nasz, a ty go…
    Ale co miał zrobić, co mógł zrobić wobec… Tego wszystkiego? Jak miał się zachować, jak miał spojrzeć swojemu dziecku w oczy, po tym jak…
    Nie umiał dokończyć, wciąż nie potrafił. Minęło pięć długich lat, które niczego nie zmieniły. To zdarzenie wciąż powraca do niego w snach, zaciska długie szpony, miażdżąc krtań, wyrywa z ust suche, drażniące szlochy.
    Zrobiłeś to, zrobiłeś. Ty podły człowieku, bestio. Własnemu dziecku.
    Jedynemu. Najdroższemu.
    Wiatr przynosi ze sobą odległe echo śmiechu – pięknego i sztucznego jak sznur podrabianych pereł – jego zwodliwa nuta jest bezpiecznie znajoma, to tylko Elise. Dobry bóg wie, z czego się tak zaśmiewa – to jej naturalna broń, którą ciska mu w twarz, ilekroć nie ma już w sobie siły na wylewanie łez.
    Bardzo powoli zbliża się do okna; wiatr nasila się, wzdymając poły białej koszuli, niby żagle – przystaje przy szybie, drżąc (czy na pewno?) z zimna, szare oczy prześlizgują się w stalowym spojrzeniu przez wysokie krzewy i szumiącą fontannę – od strony gabinetu nie ma szans ujrzeć żwirowanej ścieżki podjazdu, ale może…
    Może mógłby go poczuć, zwietrzyć delikatną, kwiatową woń. Czy bardzo urósł? Czy się zmienił? Nosił wciąż długie włosy? A jego oczy, czy wciąż były tak mocno błękitne, tak okrągłe i niewinne?
    Czy bardzo go nienawidził? Za każde słowo, a potem za milczenie, za brak listów i znaku życia? Kim stał się Louis Abelard Bealford?
    Obraca się gwałtownie, zachłystując powietrzem; idealny profil rzuca swój cień na świeżo wytapetowaną ścianę; wysokie czoło, prosty nos i pełne wargi, mocny podbródek, znakomity zarys szczęk, zaciskających się drżąco, gdy mężczyzna sięga po szklaneczkę z brandy.
    — Paniczu Bealford — delikatne pukanie niemalże wyrywa mu naczynie z palców; refleks pozwala mu w porę uchwycić je mocniej, przyciskając szkło do skrytego pod piersią serca. — Obiad już gotowy. Pański syn dojechał cały i zdro…
    — Spóźnię się — odpowiada drżąco, przecierając napięte skronie. — Odejdź.
    — Oczywiście, panie Bealford — głos Marthy wydaje się smutny. Zgaszony. — Przekażę.



    Spóźnia się, ale to wcale nie odbiera mu elegancji – przebrany i odświeżony (włosy doprowadzone do ładu, twarz gładko wygolona, kamienne oblicze zastygnięte w swym boleśnie obojętnym wyrazie) zjawia się w jadalni w chwili, w której jeden ze służących polewa wszystkim wina – wszystkie oczy zwracają się w jego stronę, ale zdaje sobie niewiele z tego robić.
    Najmocniej unika błękitnego spojrzenia, tego intensywniejszego – drugi młodzieniec przez krótką chwilę zostaje poddany nieskrępowanej ocenie, ponieważ Alexander nie spodziewał się gości. Wizyta chłopca o burzy ciemnych loków staje się cokolwiek zagadkowa, choć nie drażniąca.
    — Dzień dobry — wita się krótko, oszczędnie, zasiadając u szczytu długiego stołu. Ozdobiona rodowym sygnetem dłoń sięga po kielich, zostaje wzniesiony pierwszy toast. — Dobrze jest móc cię powitać z powrotem w domowych progach, synu — i wreszcie decyduje się na to; pojedyncze, krótkie (i płochliwe spojrzenie) rzucone na pojedynczą sekundę, czas nieobejmujący nawet uderzenia serca. — Wierzę, że miło spędziłeś swój czas i posiadłeś wiele wartościowych umiejętności. Jak twój francuski? I kim jest twój milczący towarzysz? — pyta chłodno, nie siląc się na zbędne umiejętności. Nie określiłby się nigdy niesprawiedliwym przydomkiem grubianina, daleko mu do bezczelnej powierzchowności, zdaje się jedynie nie przebierać w słowach.
    I w intencjach, choć te bywają nieznośnie kruche.
    Koss Moss
    Koss Moss
    Minor Vampire

    Punkty : 11735
    Liczba postów : 2431
    Skąd : z Kosmosu
    Wiek : 105

    Blood is red and your eyes are blue. Empty Re: Blood is red and your eyes are blue.

    Pisanie by Koss Moss Sro 11 Mar 2020, 22:50

    Ojciec każe na siebie czekać, ale jest w posiadłości, nie tak daleko. Nigdzie nie wyjechał. Oto nadszedł dzień, w którym wreszcie spojrzą sobie w oczy po pięciu latach uników. Dzień, na który Louis bardzo długo się przygotowywał, który zaplanował w najmniejszych szczegółach.
    Will Graham jest gwarantem bezpieczeństwa, ale nie tylko. Alexander Bealford nade wszystko ceni sobie nieposzlakowaną opinię, nie może więc nie stawić się na obiedzie, nie może zbyć syna, nie przy gościu, który uważnie wsłuchuje się w każde słowo, gotów donieść o wszelkich niepokojących zajściach światu zewnętrznemu.
    Naprawdę jest zmuszony do nich dołączyć i – czy mu się to podoba, czy nie – przekonać się, ile zmieniło się w osobie tak mu drogiej i obcej zarazem.
      ― Dzień dobry, mój drogi ojcze ― odpowiada ciepło Louis, piękniejszy niż kiedykolwiek wcześniej, wyginając pełne, różowe wargi w ciepłym uśmiechu, za którym czai się coś dziwnego, trudnego do sprecyzowania. ― Wspaniale jest cię wreszcie zobaczyć. Mój wyjazd do Francji rzeczywiście obfitował w przygody. Nie mogę się doczekać, aż opowiem ci o wszystkich. Po francusku.
    Uśmiech panicza poszerza się, a smukła dłoń ozdobiona bezcennym sygnetem spoczywa na ramieniu Willa Grahama, który od zajęcia miejsca wpatruje się jedynie w swe uda. Młody Bealford nie odrywa jednak intensywnie błękitnych oczu od dojrzałej, surowej twarzy ojca. Alexander Bealford wygląda dokładnie tak, jak go zapamiętał. Lodowaty, beznamiętny, lecz swą doskonałością zapierający dech w piersiach posąg.
    Wszystkie ciepłe uczucia, które kiedyś ten człowiek nosił w sercu i karmił nimi szczodrze swe jedyne dziecko, dziś skryły się głęboko, ale Louis nigdy, ani na chwilę nie zwątpił w to, że żyją w nim nadal.
    Trzeba tylko znaleźć klucz, który otworzy tę klatkę.
      ― Will ― podejmuje z entuzjazmem ― to mój drogi przyjaciel, a zarazem jedna z najbardziej inteligentnych osób, jakie było mi dane poznać w Paryżu. Geniusz, ojcze, choć trochę nieśmiały. Nie zrażaj się, proszę jego milczeniem.
    Jego serdeczny uśmiech i sarnie, pełne zapału spojrzenie potrafiły stopić najtwardszy lód, ale nie ten.
      ― Miło mi pana poznać, lordzie Bealford. Słyszałem o panu wiele dobrego ― odzywa się cicho Will, z wolna podnosząc spojrzenie dziwnie pociemniałych oczu na pana domu. Jest w tym młodzieńcu coś niepokojącego, co upodabnia go odrobinę do groźnego gada, który po prostu nie wystawił jeszcze kłów. ― To zaszczyt.
    Louis śmieje się dźwięcznie.
      ― Nawet nie wiesz, jak się ekscytował, kiedy tu jechaliśmy. ― Bardzo poufale otacza ramieniem szyję swego przyjaciela i muska perfekcyjnie prostym nosem ciemnobrązowe loki. ― Całą drogę mnie o ciebie wypytywał. Można byłoby pomyśleć, że się zakochał.
    Will ponownie spuszcza wzrok, jak oparzony. Nie odwzajemnia serdecznych gestów. Jego pozycja pozostaje zamknięta, gdy służba przynosi potrawy i stół wypełnia się pachnącymi apetycznie daniami, które od strony wizualnej robią wrażenie nawet na nim, przyzwyczajonym do najdoskonalszej kuchni swego kochanka.
      ― Louisie, skarbie ― odzywa się ostrożnie Elise, choć przy Alexandrze zwykle tego nie czyni; jej pewność siebie nie istnieje, została zdeptana przez lśniące buty męża już lata temu, kiedy ten uświadomił jej dobitnie, że za każdym razem, gdy otwiera usta, naraża go na ośmieszenie. ― Zawstydzasz naszego gościa takimi słowami.
    Rozbawiony panicz, idąc w ślady ojca, sięga płynnym ruchem po widelec, ani chwili nie zastanawiając się nad tym, którego użyć (w odróżnieniu od Willa, który ukradkiem podpatrzył to najpierw u niego).
      ― Willy dobrze wie, kiedy żartuję, matko. Znamy się na wylot ― odpowiada niedbale i unosi sztuciec do ust, ale najpierw bierze głęboki oddech, by poczuć doskonałą woń potrawy. ― Mmm! Czego by jednak nie mówić o Francuzach, ich kuchnia… do naszej się nie umywa.
    Spogląda na Alexandra i raptem, napotkawszy to intensywne, poważne spojrzenie, mruga do niego psotnie.
    Zupełnie, jakby nic nie pamiętał z tamtej nocy.
    Pan Vincent
    Pan Vincent
    Tempter

    Punkty : 2244
    Liczba postów : 102
    Wiek : 30

    Blood is red and your eyes are blue. Empty Re: Blood is red and your eyes are blue.

    Pisanie by Pan Vincent Sro 11 Mar 2020, 23:07

    Długi stół zostaje suto zastawiony rozmaitymi talerzami, tacami i półmiskami, pełnymi mięsa i owoców; parują bataty, stygnie wyśmienita żurawina, którą Alexander polewa oszczędnie kawałek indyka – intensywne barwy różnorakich dań kłócą się ze sobą o chwilę uwagi, zaprezentowane przepięknie w całej swej krasie – dla pana domu jest to widok codzienny, choć skłamałby, mówiąc, że codziennie nakazywano służbie przygotowywać dziesiątki dań. Dzisiejszy obiad jest obiadem odświętnym, o czym mówią nie tylko potrawy, ale pełne wdzięku dekoracje, zdobiące każdą ścianę i służący temu mebel.
    Przeżuwa nieśpiesznie, zapija każdy kęs niewielkim łykiem wina. Nie zniesie tego na trzeźwo, nie da rady (choć już teraz jest delikatnie wcięty, zadbał o to odpowiednio wcześniej, on i brandy) – nie spojrzy na niego, jeśli nie otrzyma choć odrobiny znieczulenia – te oczy, błękitne oczy, one sobie z niego…
    Są jak dwa magnesy, nie może od nich oderwać wzroku; błądzi nim po młodzieńczej twarzy, zupełnie jakby pragnął ją w ten sposób objąć, przytrzymać w miejscu i przyjrzeć się jej lepiej, bo figlarny młodzieniec, spoglądający na niego spod złotych loków jest dokładnie taki sam, a jednocześnie zupełnie inny od chłopca, który opuszczał Bealford Manor lata temu.
    Odważny i przebojowy, pełen gracji i wdzięku, kwitnącej wciąż elegancji. W każdym jego ruchu obnaża się krzykliwie dworska wytworność, kapryśna etykieta pełna niedopowiedzeń, dwuznaczności. Alexander łapie każda z nich i sam już nie wie, czy to co nim wstrząsa jest oburzeniem, czy zwykłą fascynacją.
    — To obopólna przyjemność, panie Graham — odpowiada, wyciągając dłoń po pieprzniczkę; jego palce nacierają na rozgrzaną, gładką skórę, gdy młody panicz decyduje się na ten sam ruch, nie czyniąc tego po raz pierwszy podczas wspólnego posiłku. Elektryzujący dreszcz dociera od czubka głowy, po same palce u stóp (to niewłaściwe) gdy Alexander zamiera, podnosząc głowę, by jak w zwolnionym tempie popatrzeć znów w sam środek intensywnie błękitnych tęczówek.
    Nie cofnie dłoni pierwszy, choć bardzo ma na to ochotę. Sam nie wie kiedy przekształca się to w swoistego rodzaju walkę, w małe starcie, którego zwycięzca może sobie zaskarbić coś więcej, niż tylko pieprzniczkę.
    Różowe wargi przywdziewają najpiękniejszy z uśmiechów (naprawdę, wygląda wtedy jak lalka, jak figura, wyjęta żywcem z ram portretu) a drobna dłoń cofa się pokornie. Ich spojrzenia nie przerywają się nawet na chwilę, niezdolne do wykonania podobnego ruchu. Właściwie zaczyna odnosić wrażenie, że nabierają tylko na intensywności.
    Louis zakręca sobie lok wokół palca (czy można to było uznać za zbyt śmiałe, niegrzeczne posunięcie?), czekając grzecznie aż Alexander (głowa rodu ma zawsze pierwszeństwo) obsłuży się swobodnie i dopiero wtedy decyduje się ponownie na sięgnięcie po ich mały, złoty graal, skrywający w sobie pikantną przyprawę.
    — Mój drogi ojcze — przemawia młodzieniec, przerywając wreszcie ciszę, która z każdą chwilą wydaje się tylko bardziej napięta — zdaję sobie sprawę, że twój czas jest niezwykle ograniczony, ale chciałbym cię poprosić o drobną przysługę.
    Przysługę, zastanawia się pan Bealford, ale nie wyrzeka ani słowa.
    Przysługa oznacza kolejne zobowiązania, kolejne minuty, przepełnione wyrzutami sumienia i strachem, tym panicznie ohydnym lękiem.
    — Może oprowadzisz ze mną nieco później Willa po posiadłości? nikt nie zna tylu pasjonujących historii, co ty.
    Jakże mógłby odmówić? Oprowadzenie gościa po domu (nawet jeśli teoretycznie jest on gościem jego pierworodnego syna) stanowi jego obowiązek jako pana domu.
    Czyżby obecność młodego Williama nie była w tym wszystkim przypadkowa?
    Najwyraźniej wraz ze wzrostem i wdziękiem młodemu paniczowi przybyło także niemało sprytu.
    To niepokojące.
    — Oczywiście — odpowiada, wykrzywiając wargi w oszczędnym, choć niezaprzeczalnie uprzejmym uśmiechu. — Z radością oprowadzę pana po swej posiadłości, panie Graham. Założę się, że pokocha pan nasze ogrody. Nie znalazł się jeszcze taki, który zdołałby się im oprzeć.
    Lata temu we wspomnianych ogrodach doszło do pewnego skandalu – teraz, gdy słowa opuściły już jego wargi, Alexander zaczyna się mimowolnie zastanawiać, czy myśli Louisa nie wędrują właśnie do tej samej chwili – do wyjątkowo niezręcznego faux pas, gdy długie nogi panicza zaprowadziły go w miejsce i chwilę, której jako młody chłopiec nie powinien był nigdy doświadczyć.
    Ależ się wtedy motał, wstydził… zwłaszcza, gdy (zapinając pośpiesznie spodnie i koszulę) rzucił się w pościg za małym podglądaczem i ujrzał go u boku swej matki…
    A to i tak był dopiero niewinny początek ich prawdziwych problemów.
    — Pozwolicie tylko, że odświeżę się po obiedzie i będziemy mogli ruszać — proponuje, wsuwając między wargi ostatni kęs indyka. Obawia się, że nie da rady wcisnąć w siebie czegokolwiek więcej.
    Koss Moss
    Koss Moss
    Minor Vampire

    Punkty : 11735
    Liczba postów : 2431
    Skąd : z Kosmosu
    Wiek : 105

    Blood is red and your eyes are blue. Empty Re: Blood is red and your eyes are blue.

    Pisanie by Koss Moss Czw 12 Mar 2020, 00:26

    Chłopcy szepczą radośnie w holu. Okazuje się, że Will Graham potrafi się szczerze uśmiechać, a nawet śmiać, ale najwyraźniej tylko wtedy, gdy przebywa sam na sam z paniczem. Nie ma też wyraźnie nic przeciwko szczupłej dłoni na swym biodrze, ani różowym wargom trącającym jego ucho przy każdym wypowiedzianym słowie.
    Alexander zastaje ich właśnie takich. Jego pierworodny trzyma w dodatku pękaty kieliszek wypełniony różowym winem, którym raczą się wspólnie z Willem, wyraźnie niewiele sobie robiąc ze sztywnych norm.
    Louis prostuje się jednak, gdy tylko Alexander wkracza do salonu, i wygładza schludnie odzienie. Obdarza swego ojca czułym uśmiechem. Krótko pochyla głowę, a tymczasem Will znów milknie, pozostając w tyle. Młody Bealford sięga jednak tam, by objąć go i przyciągnąć łagodnie do swego boku.
      ― Urok osobisty mojego najdroższego ojca potrafi onieśmielić, Willie, ale ty sam jesteś zachwycający. Możesz czuć się swobodnie.
    Z początku Alexander wydaje się zamarły, jak gdyby właśnie zobaczył coś, czego ojciec widzieć nie powinien. Jego szczęka napina się, kącik warg opada lekko – na tę krótką chwilę Louis poważnieje, niepewien, co zaraz nastąpi – wtem jednak na posągowe oblicze wpływa uprzejmy uśmiech, którego wyraz pan domu pogłębia, pobłażliwie kręcąc głową. Will z kolei wydaje się delikatnie zawstydzony tym nieszczególnie dyskretnym komplementem, rumieni się bowiem i błądzi wzrokiem głównie po obfitym we wzory dywanie. Podnosi jednak spojrzenie na dźwięk głosu gospodarza.
      ― Louis ma rację, Willu. Czuj się jak u siebie w domu ― sugeruje Alexander i odwraca się, by ruszyć pierwszy w stronę korytarza. Louis bierze swego pięknego towarzysza pod ramię i z radością prowadzi go śladami ojca w głąb posiadłości.
    Nie zdążą zwiedzić jej całej, to oczywiste. Oglądają jednak te najważniejsze pomieszczenia: salę balową, pokój muzyczny, baseny czy bibliotekę. To ten ostatni pokój wydaje się fascynować Willa Grahama najbardziej. Przesuwając szczupłymi palcami po grzbietach wiekowych książek, zapomina najwyraźniej o całym świecie, zostawiając Bealfordów stojących ramię w ramię pośrodku pomieszczenia, przy złotym globusie.
    Louis zwraca swe młodzieńcze oblicze ku ojcu. Ich spojrzenia spotykają się, ale tylko na krótką chwilę, zaraz bowiem Alexander rusza (może nieco zbyt gwałtownie) w stronę ich gościa.
    Panicz zostaje w miejscu i przygląda się im z bezpiecznej odległości. To przykre, że nawet po tylu latach ojciec nie potrafi zrezygnować z tego dystansu. Wobec Willa wydaje się jednak zupełnie inny. Znika gdzieś oschłość. Nagle Alexander staje się szarmanckim mężczyzną, który z tajemniczym uśmiechem zdejmuje z górnej półki pewien zakazany tytuł i dumnie prezentuje go zachwyconemu, choć przecież obcemu młodzieńcowi.
    Louis wie już, że po wszystkim odejdzie do swych komnat i znów skaże na ciszę, przez te wszystkie lata nie potrafił tylko zrozumieć, dlaczego jest tak potraktowany, czym zawinił, czy jest to coś, co mógłby w jakiś sposób zmienić. Zmieniłby w sobie wszystko, gdyby tylko Alexander zechciał raz jeszcze objąć go i nazwać skarbem, jak kiedyś. To przecież nie było snem.
    Zostaje mu na razie brać to, czego Alexander nie był w stanie mu odebrać. Dlatego też gdy znajdują się w ogrodach, gdzie ma się skończyć ich pasjonująca wędrówka, Louis przystaje tuż za ojcem i delikatnym ruchem sięga po pasmo jego włosów, by wygładzić je, usunąć zaburzający doskonałość nieład.
    Wszystko to z uśmiechem, od którego dziewczętom miękły kolana, a młodzieńcom nierzadko zachciewało się brawurowych popisów. To uśmiech godny Bealforda, choć pozbawiony jeszcze cierpkiej pogardy i wszystkiego, co złowrogie.
      ― W ogóle na mnie nie patrzysz ― mruczy cichutko, opuszczając dłoń. Obaj obserwują Willa, gdy ten przechadza się wśród róż. ― Nie tęskniłeś za mną, ojcze?
    Pan Vincent
    Pan Vincent
    Tempter

    Punkty : 2244
    Liczba postów : 102
    Wiek : 30

    Blood is red and your eyes are blue. Empty Re: Blood is red and your eyes are blue.

    Pisanie by Pan Vincent Czw 12 Mar 2020, 22:37

    Zachowanie Louisa zaczyna w nim wzbudzać coraz większe wątpliwości; czułe gesty, jowialne uśmiechy i wylewne komplementy zakrawają momentami o nieprzyzwoitość, lecz oscylują przy tym wciąż w rozsądnych granicach dobrego wychowania, przez co wyjątkowo trudno jest wytknąć młodzieńcowi błąd. To stawia gospodarza w nieco rozchwianej pozycji – rozdarty pomiędzy wzburzeniem, a zwykłą ciekawością, przysłuchuje się rozmowie dwójki przyjaciół – rozmowie cokolwiek dwuznacznej, pełnej nieścisłości i radośnie dwuznacznych uwag. Uwagi dotyczą głównie obrazów, kwiatów i wzorzystych zasłon, ale nie w sposób jest nie doszukiwać się czegokolwiek poza zasłonami, gdy młody panicz opisuje ich zwiewność określeniami, wyjętymi (wydawałoby się) żywcem z najpiękniejszych poematów. Z radością oprowadza pana Grahama po sali balowej i basenach, pozwala mu zachwycać się dwoma fortepianami, harfą (to rodzinna pamiątka), klarnetami i puzonami.
    Przez cały czas czuje na swej twarzy palące spojrzenie.
    Czy wie – zastanawia się mimowolnie, czując jak ruchliwy grunt drży, gotów uciec mu spod błyszczących butów w każdej chwili – czy pamięta?
    Ich spojrzenia spotykają się na chwilę; krótką, ale na tyle wystarczającą, by jego serce zabiło mocniej, przetaczając przez blade ciało gorętszą krew.
    Nie będzie się rumienił, nie pozwoli sobie na to, choć nerwy pełgają, niby białe, wijące się wściekle larwy, pod jego skórą. Czuje je na każdym kroku, przy każdym oddechu.
    Louis nie daj mu chwili wytchnienia.
    Choć dopiero w ogrodach stawia go naprawdę pod ścianą – Alexander cofa się lekko, niby w zamyśleniu (cofa się przed czubkiem szpady, przed ostrzem, wciskającym mu się boleśnie między żebra), posyłając pierworodnemu długie spojrzenie. William, zajęty spacerem, nie może ich usłyszeć, oczywiście. Panicz wybrał sobie idealną chwilę na zadanie tego intymnego, burzącego mury pytania. Jak może być tak bezpośredni, jak mu się to udaje? Czy nie odczuwa już przed nim strachu, czy nie powinien go aby powstrzymać respekt, lub… uraza?
    Nie odpowiedział na jego listy, ani jeden. Uciekał z domu, ilekroć chłopiec zapowiadał w nim swą wizytę. Nie widzieli się przez pięć cholernych lat, dlaczego on tak na niego patrzył, dlaczego nie dostrzegał w błękitnych oczach choć cienia skrępowania?!
    — To był wyjątkowo pracowity czas dla naszej firmy, Louisie — odpowiada wymijająco, wspierając się elegancko na lasce; gdzieś w oddali odzywa się stłumione echo chichotu jednej ze służek, podglądającej ich ukradkiem przy składaniu prania. Od samego rana dziewczęta nie mogły wytrzymać targających nimi emocji – przybycie młodego Bealforda zawsze wywoływało niemało zamieszania. Przystojny był z niego młodzieniec.
    Z jego milczącego towarzysza także.
    — Skłamałbym jednak mówiąc, że nie raduję się na twój widok — dodaje nieco ciszej, błagając wszystkie bezimienne bóstwa o to, by jego ton pozostał wciąż niewzruszenie płytki, umiarkowany. — Ukończyłeś szkołę z najlepszymi ocenami na roku. Dostałem dyplom — nie planuje tego powiedzieć, słowa same wyrywają się spomiędzy kształtnych warg, zanim zdąży je dobrze przemyśleć. Porusza nimi jeszcze, ale nie wychodzi spomiędzy nich pojedynczy dźwięk.
    Ja – chce kontynuować, ale co mu powie – ja „co”?
    Myślałem o tobie każdego dnia?
    Wąchałem twoje listy, ale nie ważyłem się ich tknąć.
    Nie mogę uwierzyć w to, że jesteś jeszcze piękniejszy, niż przedtem. Chciałem się z tego wyleczyć, zapomnieć, ale to nie działa, nie mogę…
    — Podobają się panu nasze róże, panie Graham? — ucina, ruszając w kierunku ciemnowłosego chłopca. — Dbamy o nie od wielu pokoleń wstecz, są jedyne w swoim rodzaju. Wyczuwa pan tę słodką nutę? Są jeszcze młode, dopiero kwitną… wieczorami staje się o wiele silniejsza, potrafi zwrócić w głowie.
    Will delikatnie dotyka opuszkami palców miękkich płatków. Pochyla się nieznacznie, by wtulić w nie nos.
    — Są zachwycające — szepcze.
    — Jak i ty — odzywa się serdecznie Louis (bestia powarkuje nisko, szarpiąc się w piersi), zbliżając się do ciemnowłosego młodzieńca. Wierzchem smukłej dłoni przesuwa po jego bladym policzku. Aby to zrobić, musi się nachylić i... właśnie wtedy to widzi - coś, czego nie powinien widzieć (znowu) - smukłą talię. Wyjątkowo smukłą, węższą od tej, którą prezentuje na ich balach Elise Bealford, wprawiając w zazdrość niejedną damę.
    — Louis — odzywa się nisko, nie potrafi powstrzymać głupich emocji, nie umie ukryć tego drżenia, wyrzutu, niemego pytania. — Co ty masz na sobie?
    Koss Moss
    Koss Moss
    Minor Vampire

    Punkty : 11735
    Liczba postów : 2431
    Skąd : z Kosmosu
    Wiek : 105

    Blood is red and your eyes are blue. Empty Re: Blood is red and your eyes are blue.

    Pisanie by Koss Moss Pią 13 Mar 2020, 00:00

    Louis prostuje się i wygładza kremową koszulę, która znów zakrywa androgeniczne kształty nieprzylegającym materiałem. Spogląda na ojca, a ten wpatruje się w niego intensywnie, wreszcie poświęcając mu całą uwagę, jednak zdaje się, że nie w sposób, jaki panicz sobie wyśnił.
      ― Komplet od Charrierreʼa, ojcze. Krzykliwy styl Francuzów naprawdę mnie urzekł ― zaczyna młodzieniec, ważąc każde ze słów wypowiadanych ze specyficzną manierą wyższej klasy. Mimowolnie jego myśli kierują się ku zdobnemu gorsetowi, który skrywa pod spodem, a który nie powinien raczej ujrzeć światła dziennego, służy bowiem tylko własnej satysfakcji, delikatnie podkreślając pożądane kształty. Tam, gdzie Louis spędził ostatnie (w większości dość samotne) lata, jego talia nikomu nie wydawała się podejrzanie wąska. Ojciec jednak – on znał jego ciało jak nikt inny. Czy więc możliwe, że domyślił się już, odkrył wszystkie tajemnice, nie uciekając się nawet do dotyku? Czy zgorszyły go?
    Nawet jeśli – nachodzi go zaraz myśl – jakże ten człowiek mógłby mówić o zgorszeniu, dopuszczając się jednocześnie czegoś, co każdy uznałby za skrajnie odrażające i nieodwracalnie by potępił. Czy istnieje coś gorszego niż pokalać złym dotykiem czyste chłopięce ciało? Nawet zabójstwo własnego ojca wydawało się mniej skandaliczne.
      ― Mogę się przebrać, jeżeli wolisz mnie w klasycznym wydaniu ― dodaje więc tylko młody panicz i uśmiecha się łagodnie. Alexander sprawia wrażenie w głębi duszy wzburzonego, chociaż ktoś postronny (być może również Will Graham) dałby się zwieść wypracowanej przez lata kamiennej masce oraz pozornie przyjaznemu uśmiechowi, który kilka sekund później wykrzywia blade, pełne wargi. Louis na długą chwilę zawiesza na nich wzrok. Poważnieje odrobinę, niepewien, co usłyszy.
      ― Charrierre ― powtarza mężczyzna i z wolna kiwa głową. ― Oczywiście. Najwyraźniej od dawna nie interesowałem się modą.
      ― To ty wyznaczasz modę, mój drogi ojcze. Ludzie zawsze chcą wyglądać jak ty ― odpowiada mu młodzieniec i chwyta Willa za dłoń. ― Chodź, skarbie. Musisz zobaczyć labirynt. Zawsze się w nim gubię, ale mój ojciec jest idealnym przewodnikiem. Na pewno nie pozwoli nam zabłądzić. ― Uśmiechnąwszy się przez ramię do Alexandra, rusza wraz z Willem wytyczoną murkami i posągami kamienną alejką ku wysokim, gęstym żywopłotom.

    Kolacja dobiega końca i Will udaje się do gościnnej sypialni, by wreszcie odpocząć po bardzo długiej i wyczerpującej podróży. Louis nie idzie jednak w jego ślady. Po całym dniu chichotania i szeptania wcale nie udaje się do błękitnej sypialni w wieży, by po raz pierwszy od tak dawna ułożyć się w miękkiej pościeli, którą usłane jest łoże z baldachimem. Łoże, w którym to wszystko się zaczęło.
    Zamiast tego staje pod dębowymi drzwiami na piętrze – nosi koszulę z herbem rodu i klasyczne spodnie, pod spodem zaś nic już nie uciska jego talii.
    Szczupłą dłonią trzykrotnie uderza w ciemne drewno i wstrzymuje oddech. Na różowe wargi wpływa subtelny uśmiech, gdy odpowiada mu krótkie „proszę”.
    Naciska więc złotą klamkę i uchyla doskonale naoliwione drzwi. Wsuwa się do środka przez niewielką szczelinę, zamyka je za sobą i, stojąc na miękkim, wzorzystym dywanie, rozgląda się po przestronnym, choć ciemnym wnętrzu, w którym niegdyś spędzał większość wakacyjnych dni u boku swego ojca, nieświadom sposobu, w jaki ten musiał przez cały ten czas na niego spoglądać.
    Z cichym westchnieniem zawiesza wzrok na starych księgach pedantycznie poukładanych na ciemnych regałach, i dziełach sztuki, które zdobią wolne przestrzenie.
    Zagarnia jasny lok za ucho i spogląda wreszcie na Alexandra, który siedzi za biurkiem z piórem w dłoni, pochylony nad dokumentem. Cierpliwie czeka, aż mężczyzna odłoży pióro i podniesie wzrok. Gdy wreszcie to czyni, Louis obdarza go łagodnym uśmiechem i podchodzi nieco bliżej. Zatrzymuje się przed blatem wytyczającym niby nieprzekraczalną granicę – gwarant bezpieczeństwa i prywatności.
      ― Dobry wieczór ― wita się pierwszy. ― Mogę usiąść?
    Alexander odpowiada mu krótkim uśmiechem i sięga po stojącą w zasięgu ręki szklankę z resztką szkockiej.
      ― Oczywiście ― mówi niskim, wibrującym głosem. Tak dziwnie jest widzieć go po tylu latach. Mimo wyraźnych wspomnień, Louis czuje między nimi taki dystans, jakby byli sobie zupełnie obcy. ― Co cię do mnie sprowadza? ― To pytanie pada, gdy Louis zajmuje już miejsce na wygodnym krześle naprzeciw. Twarz panicza napina się lekko, a ślad uśmiechu ginie bezpowrotnie, ustępując powadze.
      ― Cztery lata i dziewięć miesięcy ciszy ― mówi do swego ojca głosem, w którym tli się żal. ― Pięćdziesiąt dwa listy. Myślałem, że giną, dopóki nie skontaktowałem się ze służbą. Odrzuciłeś mnie. Nie mam żalu ― zapewnia, gdy Alexander mruży oczy, ale to oczywiste kłamstwo. ― Chcę tylko wiedzieć, czym tak bardzo cię zawiodłem, żeby na to zasłużyć.

    Sponsored content

    Blood is red and your eyes are blue. Empty Re: Blood is red and your eyes are blue.

    Pisanie by Sponsored content

      Similar topics

      -

      Obecny czas to Pon 20 Maj 2024, 14:33