Gdy zadzwoniła, prosząc o spotkanie, przedstawiła się jako Alex Bradford. Teraz siedzi przed nim, obracając w długich, szczupłych palcach ołówek, a on wraca wspomnieniem do poranka w tramwaju sprzed kilku dni, kiedy napotkał to przenikliwe spojrzenie.
— Bardzo dziękuję, że zgodził się pan ze mną spotkać ― pada. Mężczyzna poprawia się na niewygodnym krześle dworcowej kawiarni i sięga po wyszczerbioną filiżankę z gorącym napojem, od którego smaku mimowolnie się krzywi. Kiwa krótko głową, przywołując na wargi krzywy uśmiech.
— Ta sprawa jest dla mnie szczególnie ważna ― kontynuuje nieznajoma. ― Człowiek, którego próbuję schwytać, działa jak nikt inny. Nikt w Stanach nigdy wcześniej nie widział czegoś takiego. Nigdy nie mieliśmy podobnej sprawy, panie Pazzi.
Rinaldo słucha wypowiadanych ze spokojem słów, wpatrując się w ciemnobrązową taflę kawy. Wie, do czego zmierzają.
— Pierwsza zbrodnia, którą udało się nam zidentyfikować jako dokonanie Rozpruwacza, miała miejsce prawdopodobnie na wiosnę dwutysięcznego roku ― informuje dziewczyna. ― To jednak niemożliwe, by ktoś tak wyrafinowany w swoim fachu zaczął mordować z dnia na dzień, od samego początku nie popełniając żadnych błędów. Gdzieś musiał się nauczyć tego, co teraz przychodzi mu z taką łatwością. Kiedyś musiał zabić pierwszy raz – i z pewnością nie był wtedy tak subtelny. Panie Pazzi… moją teorią jest, że przed rokiem dwutysięcznym Rozpruwacz przebywał gdzieś indziej, a miejsce zamieszkania zmienił, ponieważ ktoś odkrył jego tożsamość.
Mężczyzna w milczeniu upija łyk kawy. Na długą chwilę zapada między nimi cisza. W tle słychać tandetną muzykę pop zniekształconą przez zużyte radio.
— Spotkałem go ― chrypi w końcu z nutą mrocznej ekscytacji, podnosząc spojrzenie na młodą twarz. ― Dwadzieścia lat temu. Il Mostro. Potwór z Florencji. Ze swoich ofiar tworzył piękne obrazy. Obrazy, które pozostawały w mojej głowie. ― Zaciska szczękę tak mocno, że niemal słyszy skrzypienie własnych zębów. ― Dwadzieścia lat temu rozmyślałem nad zamordowaną parą znalezioną na pace furgonetki w Imprunecie. Ciała przystrojone kwiatami…
— Fragment obrazu Botticellego.
— Idealnie odwzorowany. „Wiosna” nadal wisi w Galerii Uffizi we Florencji… Tak, jak dwadzieścia lat temu.
— Poznał pan Il Mostro w Galerii Uffizi.
— Właśnie tam. Odkryłem, co go zainspirowało. Całymi dniami stałem w galerii przed oryginałem… i przez większość dni widziałem młodego Litwina, równie oczarowanego tym obrazem, jak ja… ― Pazzi sięga do wewnętrznej kieszeni marynarki i po chwili wyciąga z niej niewielką, czarno-białą fotografię. Dziewczyna spogląda na nią, rozchyla wargi. Wyciąga szczupłą dłoń, by ją odebrać. ― Zawsze, gdy tam był, odtwarzał go ołówkiem w najdrobniejszych detalach. Oświeciło mnie. To była najlepsza chwila w moim życiu. Chwila, która uczyniła mnie sławnym, a następnie zrujnowała mi życie. Policja niemal zniszczyła dom tego młodzieńca, poszukując dowodów…
— Nie zostawił ani jednego.
— Tak.
— Zjadł je.
Pazzi wzdycha ciężko i przeczesuje siwe włosy. Dziewczyna podnosi roziskrzone spojrzenie znad fotografii…
— Inny człowiek, który też nie należał do niewinnych, ale nie miał nic wspólnego z tymi zbrodniami, pasował…
— Charakterem. Skazano go tylko za profil.
— Zgadza się. Wkrótce potem Hannibal Lecter wyjechał. Do niedawna nie miałem pojęcia, dokąd.
Dziewczyna uśmiecha się kątem warg.
— Pan pozwoli, że to zatrzymam. ― Wyciąga portfel i chowa do niego fotografię. ― Panie Pazzi, dziękuję panu za tę rozmowę.
— Proszę pani, poświęciłem pół życia na próby schwytania tego potwora. Znam go lepiej niż ktokolwiek inny. Pomogę.
— Pozostaniemy w kontakcie — zapewnia Will Graham, podnosząc się z miejsca, by obdarzyć byłego detektywa czarującym uśmiechem. To prawdopodobnie ich ostatnie spotkanie.
Jedna szczupła dłoń trzyma słuchawkę telefonu przy kształtnym uchu, palce drugiej zaś w tym czasie wybierają numer. Will Graham wyciąga się w fotelu, przerzucając nogi przez podłokietnik i wsłuchując się w przerywany sygnał. Trwa to chwilę.
— Gabinet psychologiczno-psychiatryczny Doktora Hannibala Lectera — odzywa się niski kobiecy głos o bardzo spokojnym, niemal nienaturalnym brzmieniu. — Doktor Bedelia Du Maurier... W czym mogę pomóc?
— Dzień dobry, doktor Du Maurier — odpowiada Will. — Nazywam się Will Graham. Chciałbym umówić się na pierwszą konsultację z panem doktorem.
— Dzień dobry, panie Graham... Obawiam się, iż w tej chwili w kalendarzu doktora Lectera... nie ma wolnych terminów. Mogę jednak zaproponować panu konsultację w moim... gabinecie, jeśli pomoc potrzebna jest pilnie.
— Pani doktor, dziękuję za tę propozycję, to dużo dla mnie znaczy, ale... bardzo mi zależy, żeby to był jednak doktor Lecter. To sprawa życia i śmierci, jeśli mogę to tak ująć.
— Obawiam się, że nie jestem w stanie w tym pomóc... U doktora nie ma miejsc.
— Zapłacę więcej, jeśli trzeba. Zdrowie jest najważniejsze. Ja... naprawdę bardzo potrzebuję pomocy.
— W tej chwili mogę jedynie polecić panu innego psychiatrę i oddzwonić... kiedy zwolni się miejsce u doktora Lectera.
Z jej niewzruszonego tonu Will może wywnioskować, że nie jest skora ulec jego namowom. Nie zależy jej na potencjalnym nowym kliencie, nie przejmuje się konsekwencjami odmowy. Jest oschła, chłodna. Zasadnicza.
— Rozumiem — odpowiada więc Will. — Dziękuję mimo wszystko i proszę o telefon, gdy tylko coś się zwolni.
— Oczywiście... Będziemy w kontakcie.
— Do usłyszenia.
Młodzieniec czeka jeszcze chwilę, by usłyszeć jej pożegnanie, a następnie dźwięk urwanego połączenia. Przykłada palec do pełnych ust i pociera je w zamyśleniu, przenosząc wzrok na niewielką fotografię opartą o wazon z suszonymi kwiatami.
Dwadzieścia lat temu doktor Hannibal Lecter prezentował się atrakcyjnie. To nie jest jednak dla Willa zdziwieniem. Dziwne jest patrzeć na jego – prawdopodobnie jego – twarz po niemal dwóch latach bezskutecznych poszukiwań. Czy tak właśnie wygląda sam diabeł?
— Cześć — rzuca Freddie, wchodząc do gościnnego pokoju ich niewielkiego mieszkania. Will siedzi pochylony przed okrągłym lusterkiem na stojaku, smarując usta malinową szminką. — Wybierasz się gdzieś, mała?
Młodzieniec prostuje się i przekręca nasadę metalowego przedmiotu, a czerwono-różowy sztyft chowa się do środka. Chwilę później z cichym kliknięciem szminka zostaje zamknięta. Błękitne oczy przenoszą się na twarz rudowłosej kobiety. Są podkreślone ciemnym makijażem.
— Może tak, może nie — odpowiada z przekorą i przerzuca nogi przez oparcie fotela.
— Randka, panie Graham?
— To mnie nuży.
— Podwójna randka?
— Nie, Freddie...
— Śledztwo?
— Idę... zobaczyć się z psychiatrą.
— Z psychiatrą? — powtarza Freddie. — Myślałam, że już jest dobrze, Will...
— Powiem ci wszystko, gdy już będę miał pewność — ucina młodzieniec i opuszcza okryte bladoróżowymi skarpetkami stopy na podłogę.
— Will... Zostaw mi adres tego psychiatry. Na wszelki wypadek.
— Już to zrobiłem. — Will wskazuje niedbale głową niewielką wizytówkę, która spoczywa nieopodal na stole, po czym uśmiecha się złośliwie. — Martwisz się o mnie? Ty, Lounds? Przecież taka z ciebie zimna suka.
Freddie uśmiecha się krótko, odprowadzając go wzrokiem do przedpokoju, po czym odstawia w końcu reklamówki z zakupami na stół i to ich zawartości poświęca uwagę.
Gabinet doktor Lecter prowadzi we własnym domu, co jest właściwie przedsięwzięciem dość odważnym, jeśli nie zuchwałym. Will owija się szczelniej beżowym płaszczem z futrem i przymyka oczy, gdy gwałtowniejszy powiew wiatru tarmosi mu włosy, niemal zrywając z głowy elegancką czapkę.
To kamienica, niepozorna, ale urokliwa, zwłaszcza teraz, wieczorem, skąpana w złotym świetle lamp. Szpiczaste dachy, ozdobione kolumnami wejście. Zwykle w takich kamienicach mieszka sześć lub nawet osiem rodzin, ale ta, zdaje się, w całości należy do niego. Tuż obok jest niewielki kościół, którego wieża...
Rozpędzony samochód głośno trąbi, zmuszając Willa do uskoczenia sprzed kół.
— Normalna jesteś? He?! — wrzeszczy kierowca przez otwierające się okno, zwolniwszy na chwilę, by zaraz ruszyć z piskiem opon.
Will unosi wysoko wyprostowany środkowy palec, a potem rusza w stronę subtelnie oświetlonego wejścia z bijącym szybko z powodu tego drobnego incydentu sercem. Wspina się po kamiennych stopniach, strzepując z butów śnieg. Na drzwiach znajduje się tabliczka: wejście dla pacjentów obok. Młodzieniec spogląda spod uniesionej brwi w kierunku sugerowanym przez strzałkę, zeskakuje z niewielkiego ganku i rusza tam, z ciekawością spoglądając w ciemne okna.
Ostatni pacjent powinien wyjść o dwudziestej... To już prawie ta pora. Planem Willa jest zaczepienie doktora, gdy będzie go wypuszczał – i przekonanie, by dał mu szansę.
Od niepozornych drzwi na boku dzieli go raptem kilka kroków, gdy te otwierają się i ze środka wychodzi zagubiony grubasek. Will spogląda na niego, unosząc brew jeszcze wyżej. Potem gwałtownie przyspiesza, mija go i wpada do poczekalni, która jest większa niż największy pokój w jego mieszkaniu. I przytulna. Przyjemnie zacieniona. Światło jest przymglone, a ścianę zdobią obrazy.
Poza wejściowymi znajduje się tu dwoje drzwi. Od razu widać, które prowadzą do gabinetu. Will przemyka na palcach po jasnym, miękkim dywanie i zatrzymuje się bardzo, bardzo blisko przed nimi. Puka szybko, trzy razy. Wstrzymuje oddech.
Na tę chwilę czekał zbyt długo.