Równy Tobie.

    Koss Moss
    Koss Moss
    Minor Vampire

    Punkty : 11735
    Liczba postów : 2431
    Skąd : z Kosmosu
    Wiek : 105

    Równy Tobie. Empty Równy Tobie.

    Pisanie by Koss Moss Pon 07 Paź 2019, 00:21

    Rinaldo widział już tę osobę. Zapamiętał jej twarz, ponieważ wydała mu się dość niepokojąca. Szczególnie przenikliwe spojrzenie szeroko otwartych oczu.
    Gdy zadzwoniła, prosząc o spotkanie, przedstawiła się jako Alex Bradford. Teraz siedzi przed nim, obracając w długich, szczupłych palcach ołówek, a on wraca wspomnieniem do poranka w tramwaju sprzed kilku dni, kiedy napotkał to przenikliwe spojrzenie.
      — Bardzo dziękuję, że zgodził się pan ze mną spotkać ― pada. Mężczyzna poprawia się na niewygodnym krześle dworcowej kawiarni i sięga po wyszczerbioną filiżankę z gorącym napojem, od którego smaku mimowolnie się krzywi. Kiwa krótko głową, przywołując na wargi krzywy uśmiech.
      — Ta sprawa jest dla mnie szczególnie ważna ― kontynuuje nieznajoma. ― Człowiek, którego próbuję schwytać, działa jak nikt inny. Nikt w Stanach nigdy wcześniej nie widział czegoś takiego. Nigdy nie mieliśmy podobnej sprawy, panie Pazzi.
    Rinaldo słucha wypowiadanych ze spokojem słów, wpatrując się w ciemnobrązową taflę kawy. Wie, do czego zmierzają.
      — Pierwsza zbrodnia, którą udało się nam zidentyfikować jako dokonanie Rozpruwacza, miała miejsce prawdopodobnie na wiosnę dwutysięcznego roku ― informuje dziewczyna. ― To jednak niemożliwe, by ktoś tak wyrafinowany w swoim fachu zaczął mordować z dnia na dzień, od samego początku nie popełniając żadnych błędów. Gdzieś musiał się nauczyć tego, co teraz przychodzi mu z taką łatwością. Kiedyś musiał zabić pierwszy raz – i z pewnością nie był wtedy tak subtelny. Panie Pazzi… moją teorią jest, że przed rokiem dwutysięcznym Rozpruwacz przebywał gdzieś indziej, a miejsce zamieszkania zmienił, ponieważ ktoś odkrył jego tożsamość.
    Mężczyzna w milczeniu upija łyk kawy. Na długą chwilę zapada między nimi cisza. W tle słychać tandetną muzykę pop zniekształconą przez zużyte radio.
      — Spotkałem go ― chrypi w końcu z nutą mrocznej ekscytacji, podnosząc spojrzenie na młodą twarz. ― Dwadzieścia lat temu. Il Mostro. Potwór z Florencji. Ze swoich ofiar tworzył piękne obrazy. Obrazy, które pozostawały w mojej głowie. ― Zaciska szczękę tak mocno, że niemal słyszy skrzypienie własnych zębów. ― Dwadzieścia lat temu rozmyślałem nad zamordowaną parą znalezioną na pace furgonetki w Imprunecie. Ciała przystrojone kwiatami…
      — Fragment obrazu Botticellego.
      — Idealnie odwzorowany. „Wiosna” nadal wisi w Galerii Uffizi we Florencji… Tak, jak dwadzieścia lat temu.
      — Poznał pan Il Mostro w Galerii Uffizi.
      — Właśnie tam. Odkryłem, co go zainspirowało. Całymi dniami stałem w galerii przed oryginałem… i przez większość dni widziałem młodego Litwina, równie oczarowanego tym obrazem, jak ja… ― Pazzi sięga do wewnętrznej kieszeni marynarki i po chwili wyciąga z niej niewielką, czarno-białą fotografię. Dziewczyna spogląda na nią, rozchyla wargi. Wyciąga szczupłą dłoń, by ją odebrać. ― Zawsze, gdy tam był, odtwarzał go ołówkiem w najdrobniejszych detalach. Oświeciło mnie. To była najlepsza chwila w moim życiu. Chwila, która uczyniła mnie sławnym, a następnie zrujnowała mi życie. Policja niemal zniszczyła dom tego młodzieńca, poszukując dowodów…
      — Nie zostawił ani jednego.
      — Tak.
      — Zjadł je.
    Pazzi wzdycha ciężko i przeczesuje siwe włosy. Dziewczyna podnosi roziskrzone spojrzenie znad fotografii…
      — Inny człowiek, który też nie należał do niewinnych, ale nie miał nic wspólnego z tymi zbrodniami, pasował…
      — Charakterem. Skazano go tylko za profil.
      — Zgadza się. Wkrótce potem Hannibal Lecter wyjechał. Do niedawna nie miałem pojęcia, dokąd.
    Dziewczyna uśmiecha się kątem warg.
      — Pan pozwoli, że to zatrzymam. ― Wyciąga portfel i chowa do niego fotografię. ― Panie Pazzi, dziękuję panu za tę rozmowę.
      — Proszę pani, poświęciłem pół życia na próby schwytania tego potwora. Znam go lepiej niż ktokolwiek inny. Pomogę.
      — Pozostaniemy w kontakcie — zapewnia Will Graham, podnosząc się z miejsca, by obdarzyć byłego detektywa czarującym uśmiechem. To prawdopodobnie ich ostatnie spotkanie.

    Jedna szczupła dłoń trzyma słuchawkę telefonu przy kształtnym uchu, palce drugiej zaś w tym czasie wybierają numer. Will Graham wyciąga się w fotelu, przerzucając nogi przez podłokietnik i wsłuchując się w przerywany sygnał. Trwa to chwilę.
      — Gabinet psychologiczno-psychiatryczny Doktora Hannibala Lectera — odzywa się niski kobiecy głos o bardzo spokojnym, niemal nienaturalnym brzmieniu. — Doktor Bedelia Du Maurier... W czym mogę pomóc?
      — Dzień dobry, doktor Du Maurier — odpowiada Will. — Nazywam się Will Graham. Chciałbym umówić się na pierwszą konsultację z panem doktorem.
      — Dzień dobry, panie Graham... Obawiam się, iż w tej chwili w kalendarzu doktora Lectera... nie ma wolnych terminów. Mogę jednak zaproponować panu konsultację w moim... gabinecie, jeśli pomoc potrzebna jest pilnie.
      — Pani doktor, dziękuję za tę propozycję, to dużo dla mnie znaczy, ale... bardzo mi zależy, żeby to był jednak doktor Lecter. To sprawa życia i śmierci, jeśli mogę to tak ująć.
      — Obawiam się, że nie jestem w stanie w tym pomóc... U doktora nie ma miejsc.
      — Zapłacę więcej, jeśli trzeba. Zdrowie jest najważniejsze. Ja... naprawdę bardzo potrzebuję pomocy.
      — W tej chwili mogę jedynie polecić panu innego psychiatrę i oddzwonić... kiedy zwolni się miejsce u doktora Lectera.
    Z jej niewzruszonego tonu Will może wywnioskować, że nie jest skora ulec jego namowom. Nie zależy jej na potencjalnym nowym kliencie, nie przejmuje się konsekwencjami odmowy. Jest oschła, chłodna. Zasadnicza.
      — Rozumiem — odpowiada więc Will. — Dziękuję mimo wszystko i proszę o telefon, gdy tylko coś się zwolni.
      — Oczywiście... Będziemy w kontakcie.
      — Do usłyszenia.
    Młodzieniec czeka jeszcze chwilę, by usłyszeć jej pożegnanie, a następnie dźwięk urwanego połączenia. Przykłada palec do pełnych ust i pociera je w zamyśleniu, przenosząc wzrok na niewielką fotografię opartą o wazon z suszonymi kwiatami.
    Dwadzieścia lat temu doktor Hannibal Lecter prezentował się atrakcyjnie. To nie jest jednak dla Willa zdziwieniem. Dziwne jest patrzeć na jego – prawdopodobnie jego – twarz po niemal dwóch latach bezskutecznych poszukiwań. Czy tak właśnie wygląda sam diabeł?

      — Cześć — rzuca Freddie, wchodząc do gościnnego pokoju ich niewielkiego mieszkania. Will siedzi pochylony przed okrągłym lusterkiem na stojaku, smarując usta malinową szminką. — Wybierasz się gdzieś, mała?
    Młodzieniec prostuje się i przekręca nasadę metalowego przedmiotu, a czerwono-różowy sztyft chowa się do środka. Chwilę później z cichym kliknięciem szminka zostaje zamknięta. Błękitne oczy przenoszą się na twarz rudowłosej kobiety. Są podkreślone ciemnym makijażem.
      — Może tak, może nie — odpowiada z przekorą i przerzuca nogi przez oparcie fotela.
      — Randka, panie Graham?
      — To mnie nuży.
      — Podwójna randka?
      — Nie, Freddie...
      — Śledztwo?
      — Idę... zobaczyć się z psychiatrą.
      — Z psychiatrą? — powtarza Freddie. — Myślałam, że już jest dobrze, Will...
      — Powiem ci wszystko, gdy już będę miał pewność — ucina młodzieniec i opuszcza okryte bladoróżowymi skarpetkami stopy na podłogę.
      — Will... Zostaw mi adres tego psychiatry. Na wszelki wypadek.
      — Już to zrobiłem. — Will wskazuje niedbale głową niewielką wizytówkę, która spoczywa nieopodal na stole, po czym uśmiecha się złośliwie. — Martwisz się o mnie? Ty, Lounds? Przecież taka z ciebie zimna suka.
    Freddie uśmiecha się krótko, odprowadzając go wzrokiem do przedpokoju, po czym odstawia w końcu reklamówki z zakupami na stół i to ich zawartości poświęca uwagę.

    Gabinet doktor Lecter prowadzi we własnym domu, co jest właściwie przedsięwzięciem dość odważnym, jeśli nie zuchwałym. Will owija się szczelniej beżowym płaszczem z futrem i przymyka oczy, gdy gwałtowniejszy powiew wiatru tarmosi mu włosy, niemal zrywając z głowy elegancką czapkę.
    To kamienica, niepozorna, ale urokliwa, zwłaszcza teraz, wieczorem, skąpana w złotym świetle lamp. Szpiczaste dachy, ozdobione kolumnami wejście. Zwykle w takich kamienicach mieszka sześć lub nawet osiem rodzin, ale ta, zdaje się, w całości należy do niego. Tuż obok jest niewielki kościół, którego wieża...
    Rozpędzony samochód głośno trąbi, zmuszając Willa do uskoczenia sprzed kół.
      — Normalna jesteś? He?! — wrzeszczy kierowca przez otwierające się okno, zwolniwszy na chwilę, by zaraz ruszyć z piskiem opon.
    Will unosi wysoko wyprostowany środkowy palec, a potem rusza w stronę subtelnie oświetlonego wejścia z bijącym szybko z powodu tego drobnego incydentu sercem. Wspina się po kamiennych stopniach, strzepując z butów śnieg. Na drzwiach znajduje się tabliczka: wejście dla pacjentów obok. Młodzieniec spogląda spod uniesionej brwi w kierunku sugerowanym przez strzałkę, zeskakuje z niewielkiego ganku i rusza tam, z ciekawością spoglądając w ciemne okna.
    Ostatni pacjent powinien wyjść o dwudziestej... To już prawie ta pora. Planem Willa jest zaczepienie doktora, gdy będzie go wypuszczał – i przekonanie, by dał mu szansę.
    Od niepozornych drzwi na boku dzieli go raptem kilka kroków, gdy te otwierają się i ze środka wychodzi zagubiony grubasek. Will spogląda na niego, unosząc brew jeszcze wyżej. Potem gwałtownie przyspiesza, mija go i wpada do poczekalni, która jest większa niż największy pokój w jego mieszkaniu. I przytulna. Przyjemnie zacieniona. Światło jest przymglone, a ścianę zdobią obrazy.
    Poza wejściowymi znajduje się tu dwoje drzwi. Od razu widać, które prowadzą do gabinetu. Will przemyka na palcach po jasnym, miękkim dywanie i zatrzymuje się bardzo, bardzo blisko przed nimi. Puka szybko, trzy razy. Wstrzymuje oddech.
    Na tę chwilę czekał zbyt długo.
    Pan Vincent
    Pan Vincent
    Tempter

    Punkty : 2244
    Liczba postów : 102
    Wiek : 30

    Równy Tobie. Empty Re: Równy Tobie.

    Pisanie by Pan Vincent Pią 25 Paź 2019, 17:55

    Na patelnię (posykującą od rozpalającego ją gorąca, czerwoną od żaru) wędrują kolejno trzy plastry wołowiny. Ciemne oczy śledzą czujnie wędrówkę każdego kawałka, pilnując, by rozgrzanej powierzchni nie umknął choćby i jego skrawek. Szerokie ramiona przygarbiają się nieco, gdy czułe nozdrza wyłapują woń parującego życia.
    To będzie coś trywialnego, nie tak wykwintnego, jak większość potraw przygotowywanych w jego kuchni, ale czasem stawianie na prostotę jest wyjściem, cechującym się największą elegancją. Poza tym istnieje doprawdy niewiele rzeczy, które winno się serwować z tymi doskonałymi stekami – gruszki ukradłyby ich naturalny posmak, szparagi odebrałyby całą słodycz, kwiaty zepsuły aromat – istnieje więc tylko jeden owoc, jego wybawiciel; delikatny i bierny, gotowy przyjąć prekursora smaku, wzmacniając go tylko w swej potędze.
    Delikatna róża, stworzona z pomidora tygrysiego, otula się szczelnie wokół nieprzeciągniętego, miękkiego mięsa, tworząc w czułych splotach kompozycję, która posyła uporczywe ukłucie łaknienia wprost w stęsknione, głodne podniebienie i język; Hannibal oblizuje wolno wargi, skupiony na swym zadaniu, oczarowany i dumny, by ułożyć ostatnią z róż na ozdobionym przepięknie talerzu. Odwraca się i sięga po butelkę schłodzonego Chianti – jego soczysta czerwień, przelewająca się gęstym strumieniem przez ściankę kielicha, upewnia go w przekonaniu, że leżakował dostatecznie długo – cierpki, pobudzający zmysły aromat uskrzydla jego serce i duszę, doprowadzając do pojedynczego ukłucia ekscytacji.
    Długo czekał na tę chwilę, pozornie nic nieznaczącą, a jednak wnoszącą tak wiele w życie doktora Lectera, tak wiele nowości i...
    W dużej dłoni pojawia się widelec, w drugą wędruje nóż – wyprostowany elegancko, kroi różę, przecinając ją idealnie w połowie, nadziewa kawałek na srebrzysty ząb i podsuwa go sobie pod nos, aż krzywe wargi rozciągają się znów w pysznym uśmiechu – przez ułamek sekundy błyskają długie zęby, gdy mięso znika we wnętrzu żarłocznych ust, odnajdując w nich swój epilog. To prosta, lecz barwna historia, złożona z zaledwie dwóch składników – Hannibal jest nią szczerze oczarowany, oddając przy tym niemałą cześć swym własnym zasługom.
    Oczyma wyobraźni widzi już wszystkich ludzi, którzy pewnego dnia zasiądą z nim do tego samego stołu, racząc swe podniebienia wszystkimi potrawami, stworzonymi przez jego zręczne dłonie. Słyszy muzykę, gratulację i śmiechy, uczestniczy w rozmowach, plecie intrygi, i nikt, absolutnie nikt nie domyśla się, co tak naprawdę jest rozszarpywane przez siekacze, miażdżone przez trzonowce, smakowane przez języki, zlizywane z kącików warg, spijane z soczystych...
    Przechyla głowę, wznosząc kielich wysoko w górę – zatrzymuje dłoń dopiero wtedy, gdy czerwień przysłania mu swym widokiem resztę pomieszczenia – spogląda więc na swą świeżo urządzoną jadalnię przez warstwę krwistego szkarłatu, gęstego i ciemnego, niemalże uniemożliwiającego dostrzeżenie czegokolwiek, poza odbiciem jego zadowolonej twarzy.
    — Naujai pradžiai* — wznosi uroczyście swój toast i powraca do kosztowania przepięknych kwiatów.

    *

    — To nie takie proste — pulchna twarz Franklyna, otoczona gęstym zarostem, wykrzywia się płaczliwie, zwiastując kolejną, małą apokalipsę. W wyćwiczonym odruchu, Hannibal sięga po opakowanie chusteczek, podsuwając je pod dłoń pacjenta; rzeczywiście, już po chwili wnętrze gabinetu zostaje wypełnione cokolwiek wymownym odgłosem czyszczonego nosa, a potem brudna, zużyta chusteczka ląduje z powrotem na blat stołu. Krzywe wargi ściągają się krótko w wyrazie dezaprobaty, ale maskuje to szybko oszczędnym chrząknięciem.
    Och, jakże nie znosi grubiaństwa.
    — Chcę żyć tak, jak każdy normalny człowiek, doktorze. Próbuję każdego dnia. Stawiam sobie małe cele, z-zacząłem nawet chodzić na tenisa, ale... nawet tam — urywa, łkając żałośnie — nawet tam nie potrafię nikogo poznać. Nikt się do mnie nie odzywa, a kiedy wreszcie mam okazję, robię z siebie durnia. To takie męczące... dlaczego nie mogę być taki, jak pan? — pyta nagle i coś w tym pytaniu zmusza Hannibala do spojrzenia w małe, ciemne oczy mężczyzny; mierzą się więc przez chwilę spojrzeniami i wreszcie doktor wznosi w górę ledwie widoczne brwi, pytając:
    — Co masz na myśli, Franklynie?
    — Łatwość, z jaką nawiązuje pan relacje — odpowiedź pada natychmiast, jakby stanowiła więcej, niż oczywistość — nie ma pan problemu z wyciągnięciem ze mnie najbardziej intymnych wyznań, a domyślam się, że przychodzą tu setki podobnych mi ludzi i... Nie wiem, chciałbym móc podchodzić do człowieka z taką lekkością, jak pan, doktorze. To imponujące.
    Istnieje pewna różnica pomiędzy komplementem naturalnym, rzuconym pojedynczo w przypływie serdecznej szczerości, a nieskładnym potokiem, chaotycznie rzuconych pochwał, tracących swój urok pod ciężarem salonowego wazeliniarstwa. Hannibal zmusza się jednak do przyjęcia oszczędnego uśmiechu, uderzając w temat od innej strony.
    — Studiowanie ludzi to moja praca, Franklynie — odpowiada, pozwalając, by uśmiech przybrał figlarniejszą nutę, kiedy ramiona mężczyzny poruszają się w rytmie gasnącego już szlochu — ciężko mówić o nawiązywaniu jakichkolwiek relacji pomiędzy lekarzem, a pacjentem. To naturalne, że będziesz mi o sobie wiele opowiadał. To niezbędne, jeśli chcemy odnaleźć problem, gnębiący twą duszę.
    — Jestem pewien — Froideveaux ciągnie jednak uparcie, podczas gdy pan Lecter spogląda ukradkiem w tarczę zegara (ich sesja chyli się właśnie ku końcowi, co wita z mimowolną ulgą) — że nie zawiódłby pan mnie w tej kwestii również prywatnie, doktorze. Widzę w panu coś niepowtarzalnego, intrygującego. Staje się pan dla mnie wzorem godnym naśladowania. Chcę być, jak Hannibal Lecter! — wykrzykuje histerycznie i ten właśnie moment staje się idealnym, by doktor podniósł się ze swego fotela, kończąc ich spotkanie.
    — Może warto, abyś zastanowił się, jak to jest być Franklynem Froideyauxem? — podsuwa, odprowadzając nieco skołowanego pacjenta do drzwi.
    — Ach, to już... szybko, okropnie szybko. Cóż, dziękuję za pański czas, doktorze. To było... naprawdę oczyszczające. Oczywiście, zastanowię się, to... zabawne, że pan pyta. Nigdy się nie zastanawiałem.
    — Do zobaczenia w przyszłym tygodniu — żegna się uprzejmie, sięgając do klamki, podczas gdy Franklyn, uśmiechnięty niedorzecznie, pochyla się dziarsko, potrząsając jego dłonią i przekracza próg, zmierzając wyraźnie ku wyjściu.
    Nadchodzi krótka chwila wytchnienia, którą doktor Lecter poświęca kolejno czyszczeniu stołu (wyrzuciwszy wcześniej paskudną chusteczkę), biurka i własnych dłoni, którym poświęca wciąż nieznośnie wiele precyzyjnie wypracowanej, chirurgicznej staranności. Zamierza wziąć się za przejrzenie zakupionego jeszcze dziś rano czasopisma (paskudne morderstwo w Norfolk!, głosi tytuł głównego artykułu), ale nim palce zdążą sięgnąć ku szufladzie, dobiega go odgłos pukania.
    Prostuje się wolno, a potem spogląda przez ramię ku drzwiom, nagle obcym, gdy za nimi może stać absolutnie każdy – następna pacjentka miała się tu pojawić nie prędzej, niż za godzinę, a jego droga asystentka cieszy się właśnie urlopem – któż więc może znajdować się za tym mocnym drewnem, zastanawia się Hannibal, otaczając klamkę uściskiem ciepłej dłoni, któż może chcieć się z nim widzieć, i po co?
    I wreszcie widzi: beżowy płaszcz, burzę brązowych loków i okrągłe, niebieskie oczy, pełne, ściągnięte nerwowo wargi, ale...
    Nie do końca właściwie wie, na kogo patrzy – nie chodzi tu już nawet o fakt, że są sobie obcy (widzi tę osobę pierwszy raz w życiu, jest tego pewien, ponieważ... zapamiętałby...) ale o coś zgoła innego – w głowie doktora pojawia się nieznośne, podchodzące pod nietakt pytanie: czy patrzy na kobietę, czy też na mężczyznę? A raczej, dziewczynę, czy chłopca?
    — Dzień dobry — wita się grzecznie, przyjmując swój wizytówkowy, uprzejmy uśmiech — w czym mogę pomóc?


    *Za dobry początek.
    Koss Moss
    Koss Moss
    Minor Vampire

    Punkty : 11735
    Liczba postów : 2431
    Skąd : z Kosmosu
    Wiek : 105

    Równy Tobie. Empty Re: Równy Tobie.

    Pisanie by Koss Moss Pią 25 Paź 2019, 19:27

    W chwili, gdy drzwi zostają otwarte – gestem spokojnym, stonowanym, choć również odrobinę nieufnym ― rzeczywistość kurczy się, zaś ciemne źrenice rozszerzają, pochłaniając cały wszechświat. Przez chwilę słychać tylko szum i rytmiczne, szybkie uderzenia.
    Łup, łup. Łup, łup. Łup, łup.

    ~

      — …jaki, przepraszam?
    Jack Crawford i wszyscy zebrani w pokoju śledczy wpatrują się w Willa Grahama z niedowierzaniem lub oburzeniem.
      — Seksowny. Powiedziałem, że Rozpruwacz z Chesapeake jest seksowny.
    Will stoi pod ścianą, schowany za szkłami okularów o grubych oprawkach. Opiera się o nią niedbale plecami i podeszwą jednej ze stóp. Wpatruje się w trzymany w dłoni notatnik i nie wygląda na wzruszonego.
      — Will… ― Jack przyjmuje ten ton głosu, z jakim ludzie zwykle zwracają się do upośledzonych umysłowo inwalidów – jest w nim politowanie i pewien rodzaj wyrozumiałości, które nie budzą pozytywnych uczuć. ― Takie określenia są nie na miejscu. Nie bardzo rozumiem, czemu miał służyć ten…
      — Chwileczkę. Dlaczego tak uważasz, Will?
    Głos ten należy do Azjatki, która stoi przy przeciwległej ścianie. Dotąd zajęta była przeszukiwaniem szuflad – teraz jednak odwraca się, by popatrzeć na Willa z nieskrywanym zainteresowaniem.
      — Ponieważ ma ogromne powodzenie u kobiet. Jest osobą atrakcyjną, seksowną, przystojną, jest jak piękna rosiczka, która kusi swym zapachem, by zamknąć znęconą ofiarę w swoich ustach. Ja, drodzy państwo, nie mam wątpliwości, że jego zuchwałość wzięła się z tego, jak zawsze był traktowany i ― młodzieniec podnosi nieśpiesznie wzrok na podejrzliwą twarz Jacka Crawforda ― proszę mi wierzyć, postrzegany przez swoje otoczenie.
      — Ja wierzę — stwierdza Beverly.
      — Muszę przyznać, że twój tok myślenia stale mnie zaskakuje, Will — odzywa się w końcu Jack i przywołuje na wargi zakłopotany uśmiech. — Rozpruwacz z Chesapeake… seksowny.

    ~

      — Dzień dobry, doktorze.
    Soczyste wargi poruszają się leciutko, wypowiadając te dwa niewiele zdradzające słowa. Głos Willa jest enigmatyczny. Może to stosunkowo wysoki głos męski. Może to niski głos kobiecy.
    Błękitne oczy wpatrują się w doktora z przytłaczającą intensywnością, a cisza przeciąga się, oblekając kolejne sekundy gęstą mgłą.
    Zapachy.
    Zapach świeżych, lekkich kwiatów z nutą ciężkiego piżma zderza się z wonią kunsztu, wytworności i elegancji. Atmosfera drży od tych kontrastów. Koniuszek czerwonego języka wysuwa się powoli, jakby w zwolnionym tempie, by zwilżyć pełne, duże usta o niemal nienaturalnie pięknym kształcie.
    Kobieta?
    Czy mężczyzna.
      — Mam na imię Willie. Willie Graham.
    Imię nic nie zdradza, aż chce się myśleć, że stojąca przed doktorem osoba użyła takiej formy specjalnie.
      — Czy moglibyśmy chwilę porozmawiać?
    Mężczyzna – ten elegancki, schludny, potężnej budowy i zdecydowanie wciąż atrakcyjny mężczyzna – nie spuszcza z Willa przeszywającego spojrzenia. Jego oczy są ciemne i bystre. Will nagle wie, że czai się w nich wszystko to, co widział tyle razy w wyobraźni. Czuje to całym sobą. Ma przekonanie, że patrzy właśnie na niego. Każdy detal wyglądu doktora Hannibala Lectera krzyczy o tym samym.
    Idealnie wpasowuje się jego wyobrażenia, w stworzony przez niego profil. Imago.
      — Hannibal Lecter ― pada odpowiedź, choć oczywista dla nich obu. Ten człowiek z pewnością ma świadomość, iż jego personalia są gościowi znane. Jego ochrypły głos nosi w sobie twardy akcent. Słychać to wyraźnie w sposobie, w jaki wypowiada imię i nazwisko – i w każdym następnym słowie. ― Z chęcią bym porozmawiał… ― Gdy doktor decyduje się na to sformułowanie, da się wyczuć jakiś zgrzyt; w odpowiedzi kąciki warg Willa ledwo dostrzegalnie drżą, ale to pewne, że ta mikroekspresja nie umyka uwadze tak uważnego obserwatora. ―  Obawiam się jednak, że nie dysponuję na tę okazję odpowiednią ilością czasu. Czy to coś nagłego?
    Will kiwa krótko głową i wślizguje się przez uchylone mimo wszystko zapraszająco drzwi. Od razu odwraca się wokół własnej osi, by stanąć twarzą do zamykającego drzwi doktora, ale w ciągu sekundy jest w stanie dostrzec ogrom i klasę pomieszczenia, w którym się znajdują.
    Sufit jest dwa piętra nad ich głowami, a wysoko w górze pną się rzędy półek zapełnionych książkami – takich zbiorów nie powstydziłaby się biblioteka.
    Z zadartą głową Will sunie spojrzeniem po drewnianych balustradach i zdobieniach, by opuścić wzrok na Hannibala Lectera dokładnie w chwili, w której ten postępuje krok w jego stronę.
      — Doktorze Lecter, przepraszam za najście. Nie ukrywam, że sprowadza mnie do pana zwykła, odrobinę wstydliwa desperacja ― mówi Will, zanim Hannibal ma okazję zniecierpliwić się i choćby pomyśleć o ponagleniu go. ― Mam dwadzieścia pięć lat i niedawno odprawił mnie mój jedenasty terapeuta. Wiem, że jest pan bardzo zajęty i wiem, że prawdopodobnie nie będzie pan miał czasu ani ochoty podjąć się terapii, która doprowadza do obłędu tych, którzy mają z obłędu wyciągać. Dopóki jednak istnieje choć najmniejsza szansa, że zgodzi się pan, panie Lecter, jestem tu, żeby… poprosić. Proszę pana o pomoc, panie Lecter ― oznajmia prawie szeptem i unosi szczupłą dłoń do ciemnobrązowych pukli, by odgarnąć jeden z loków za kształtne ucho.
    Uśmiecha się niepewnie.
    Jest w jednym pokoju z człowiekiem, który w jego przekonaniu zamordował bez śladu skruchy dziesiątki, jeśli nie setki osób. Jest tu i błaga go o jego czas, wiedząc, czym grozi ta znajomość i ujawnienie jego związków z FBI.
    Fascynacja i upór przyćmiewają jednak wszelkie nawoływania zdrowego rozsądku. Will Graham przed laty postawił sobie cel. Zbliżywszy się do niego, zaryzykuje wszystko, aby go osiągnąć.
    Pan Vincent
    Pan Vincent
    Tempter

    Punkty : 2244
    Liczba postów : 102
    Wiek : 30

    Równy Tobie. Empty Re: Równy Tobie.

    Pisanie by Pan Vincent Pią 25 Paź 2019, 20:43

    To nie pierwsza osoba, która przychodzi do niego, by prosić o pomoc. Jako psychiatra, Hannibal spotyka się z tym niemalże każdego dnia – ze spojrzeniami, pełnymi desperacji, z płaczliwym „proszę”, drżącymi dłońmi i bladymi wargami, dukającymi wolno kolejne słowa, tłumaczenia, błagania. Ale Willie nie błaga – stojąca przed nim istota jest bardzo uprzejma, ale jest w niej pewna roszczeniowość, coś, co przebija się przez otoczkę rozpaczy – doktor wietrzy to natychmiast, rozpoznaje w kwiatowej woni nutę. Przystaje w oddaleniu trzech przepisowych kroków, skupiając spojrzenie ciemnych oczu na twarzy swego gościa. Gładkość delikatnie zarumienionych policzków jest porażająca. Kształt tych warg wywodzi się nie z tej ziemi. Trudno nie docenić takich ust, trudno ich nie zauważyć. To dopiero długa szyja odpowiada mu wreszcie na jego pytanie; ledwie zauważalne jabłko Adama, poruszające się wolno w górę i w dół, gdy pan Graham przełyka ciężko ślinę, wyraźnie czymś poruszony.
    — Jedenasty — powtarza, ale w jego głosie ciężko dopatrzeć się emocjonalnego nacechowania — wierzę, że pański przypadek musi stanowić pewne wyzwanie.
    Błękitne oczy błądzą po gabinecie, zawieszając się na grzbietach opasłych tomów i ciężkich, drewnianych półkach. Muskają aksamitne zasłony, błyszczące poręcze, a nawet poszetkę, zatkniętą elegancko w kieszonkę marynarki; Hannibal przechyla głowę, uśmiecha się nieznaczne, gdy ich spojrzenia spotykają się wreszcie w chwili, gdy młodzieniec postanawia powrócić do obserwowania jego twarzy.
    — Proszę opowiedzieć mi o sobie coś więcej, panie Graham — ryzykuje, nie dając po sobie poznać targającej nim nuty niepewności; jest jak szachista, gra ostrożnie, ale nie cofa już figury, gdy wysunął ją na odsłonięte pole – być może jego pionek zostanie zrzucony z planszy, zmiażdżony w kałuży niesłusznych domysłów, a może podstęp okaże się jednak słuszny i Willie podda mu się posłusznie, rozochocony przynętą – oczywiście liczy na tę drugą opcję, ale jest gotów na wszystko.
    Zawsze.
    Doktor obraca się, wskazując przybyszowi skórzany fotel; młodzieniec podejmuje zaproszenie i udaje się na swe miejsce, kołysząc przy tym zmysłowo (i zdecydowanie kobieco) biodrami. I nagle nachodzi go to okropne zmieszanie, poczucie najsroższego nietaktu, ponieważ jabłko Adama niekoniecznie musi w obecnych czasach znaczyć cokolwiek. Ponieważ seksualność to temat kruchy i cienki, zawiły, jak kłębek nici; za którąkolwiek z nich by teraz nie pociągnął, może się to wiązać z tworzeniem kolejnych supłów, a te, jak powszechnie wiadomo, niezmiernie ciężko jest rozplątywać, bez czynienia przy tym krzywdy gładkiemu materiałowi.
    A jednak, nie zostaje poprawiony, zasiadają jedynie naprzeciw siebie, muskając się znów spojrzeniami. Jego obawy wzmagają się jednak, gdy długie nogi splatają się elegancko, założona jedna na drugą; blade dłonie splatają się ze sobą w okolicy smukłego uda.
    Doktor z trudem może sobie przypomnieć osoby, które spoglądały w jego twarz z równym brakiem uprzedzenia, krępacji i wycofania – błękit płonie jasno i pewnie, jego płomień drży w ciemnych oprawach długich rzęs – jest oczywistym, że prowadzona przez nich rozmowa w ogóle nie powinna mieć miejsca (grafik zapełniony po brzegi, terminy gryzą się, jak para wściekłych kundli) ale coś zmusza go do kontynuowania tej małej gry.
    — Uważana jestem za osobę terytorialną i toksyczną, ze skłonnościami maniakalnymi — pada wyzwanie; głos *panny* Graham nie zostaje skalany choćby i pojedynczym drżeniem. Ciemne źrenice wwiercają się uporczywie w poznaczone siecią zmarszczek oblicze i doktor wyciąga w zamyśleniu dłoń, by sięgnąć nią po butelkę wody. Bez pytania nalewa jej sobie i swojemu gościowi, zwilżając cieczą swe krzywe wargi. — Wszyscy moi terapeuci, panie Lecter, byli identyczni, powtarzali ten sam schemat. docierali do miejsca, w którym sytuacja robiła się dla mnie niebezpieczna. Pragnęli odebrać mi wolność, natomiast ja, panie Lecter, przyznam szczerze, że cenię moją wolność nad wszystko inne i nie pozwolę sobie jej odebrać.
    Słucha jej z większą uwagą, niż mógłby się o to podejrzewać; mimowolnie zastanawia się, do jakiej skrajności dochodzi w przypadku tej nietuzinkowej osoby; czy chodzi o jej zmienność? Jest przekonany o tym, że forma, jakiej użyła (na tę chwilę) panna Graham, została zastosowana celowo. Willie bawi się z nim sprawdza go, czekając na podjęcie rękawicy.
    I Hannibal podejmuje ją chętnie, ciekaw dalszego rozwoju wydarzeń. Ponieważ siedząca przed nim osoba, to prawdziwy teatr – sztuka burzliwa, pełna wątków poboczne, które on, nagle, w jednej chwili pragnie zgłębić, poznać lepiej, głębiej.
    — Niekonwencjonalne myślenie, które przebija się przez pańskie publikacje, jest dla mnie nadzieją. to również rzecz, którą zawsze słyszę. Nie myślę konwencjonalnie. może jesteśmy podobni, ja i pan?
    To wyjątkowo odważne – mówić tak do osoby, która ma szansę stać się twoim terapeutą – mimo wszystko doktor przyjmuje komplement, kiwając wolno głową; to, co za chwilę zrobi, można skategoryzować jako nieodpowiedzialne zachowanie, niepoparte żadnymi poważnymi argumentami poza zwykłą, ludzką ciekawością. Nie powinien tego robić; Willie Graham może doprawdy okazać się przypadkiem beznadziejnym. Co poczną, gdy doktor Lecter okaże się dwunastym terapeutą, posyłającym to młode stworzenie za drzwi?
     — Być może, panno Graham — odpowiada, uśmiechając się zagadkowo, gdy ponownie przechyla się w swym fotelu, przysuwając ku sobie ciemny kalendarz. — Czy niekonwencjonalne myślenie jest jedyną rzeczą, która każe pani tak myśleć? Odnoszę wrażenie, że doskonale przygotowała się pani do tego spotkania. Od jak dawna było planowane?
    Koss Moss
    Koss Moss
    Minor Vampire

    Punkty : 11735
    Liczba postów : 2431
    Skąd : z Kosmosu
    Wiek : 105

    Równy Tobie. Empty Re: Równy Tobie.

    Pisanie by Koss Moss Pią 25 Paź 2019, 22:01

    Will rozchyla minimalnie wargi, jak gdyby pragnął odpowiedzieć już teraz, automatycznie, na to podchwytliwe i zadane nagle pytanie – a jednak zamyka je na powrót po długiej sekundzie i odpowiada krótkim, choć zdystansowanym uśmiechem, dając sobie tym samym jeszcze chwilę. Hannibal Lecter dotyka kalendarza, tak niewiele brakuje. Tak niewiele.
    To oczywiste, że jego słodka, tak starannie zarzucona przynęta została ochoczo porwana przez siedzącego naprzeciw drapieżcę, ale na jak długo i w jakim celu, to pozostaje niewiadomą. Will ma wrażenie, że oczy siedzącego naprzeciw mężczyzny przeszywają go na wylot, że wiedzą już wszystko, ale rozsądek przypomina: to niemożliwe. Wprawdzie Hannibal Lecter w okamgnieniu odkrył jego cielesność, wykazując się (to wszystko naprawdę pasowało idealnie do stworzonego przez Willa profilu) perfekcyjną znajomością anatomii. Wprawdzie zobaczył coś subtelnego, najdelikatniejszą wskazówkę i wysnuł trafne wnioski. To spostrzegawczość wpisana w rolę Rozpruwacza, ale ograniczona.
    Nawet Rozpruwacz z Chesapeake nie wie wszystkiego i właśnie ta niewiedza daje Willowi pewność, że od kolejnych słów, jakie wypowie, zależy to, czy kalendarz zostanie dla niego otwarty.
      — Zawsze doskonale się przygotowuję, panie Lecter ― mówi zatem i sięga powoli po szklankę z wodą. ― Zawsze ― podkreśla, obniżając głos i mrużąc oczy; wzrok zawiesza na wilgotnych jeszcze, krzywych wargach doktora Lectera, oczami wyobraźni widząc znikające między nimi kawałki ludzkich zwłok. ― Planowałam to spotkanie od wielu miesięcy i od samego początku tworzyłam w głowie setki możliwych scenariuszy jego przebiegu, rzeczywistość mnie jednak zaskoczyła. Muszę improwizować. A czy ja, jeśli wolno mi spytać ― uśmiecha się łagodnie i podnosi wzrok na dzikie, ciemne oczy ― jestem dla pana zaskoczeniem?
    Mężczyzna milczy przez chwilę – długo mierzą się spojrzeniami – aż w końcu Will przechyla nieznacznie głowę, unosząc brew w wyrazie uprzejmego zainteresowania.
    Obaj ważą słowa.
      — Z reguły ― odpowiada doktor ― nie pozwalam sobie na komfort snucia wyobrażeń na temat swych, być może, przyszłych pacjentów. ― Cokolwiek słychać teraz w jego głosie, Willowi zdaje się, że jest to pozytywna nuta, jakiś rodzaj niewypowiedzianego „ale”.
    Młodzieniec uśmiecha się więc znów, upiwszy niewielki łyk wody, i ostrożnie wystawia kolejny pionek.
      — Co podpowiada panu wyobraźnia?
    Na krótką chwilę ciemne oczy doktora zdają się gościć w sobie coś odmiennego, być może nawet figlarnego – bez względu na rzeczywiste zamiary mężczyzny, Will odnosi nagle mrożące krew w żyłach, ale i elektryzujące wrażenie, że prowadzą właśnie jakiś rodzaj flirtu.
      — Wyobraźnia stawia przede mną osobę odważną ― mówi doktor. Jego palce błądzą po brzegu szklanki i to na ich finezyjnym, choć wciąż eleganckim ruchu przez chwilę skupia się błękitne spojrzenie. ― Osobę lubującą się w wyzwaniach. Stawiającą sobie wysoko poprzeczkę. Zmienną i gwałtowną jak pogoda. I tak samo jak ona, zresztą, nieprzewidywalną.
    Will bierze głęboki wdech i powoli przesuwa palec wskazujący na krawędź własnej szklanki.
      — To bardzo uprzejme słowa z pana strony ― przyznaje z nutą zaskoczenia. ― Zazwyczaj te cechy określane są we mnie jako… brawura… dążenie do celu po trupach, wybuchy agresji czy… niestabilność. ― Uśmiecha się, opowiadając o tym bez śladu poruszenia, i jednocześnie zatapia spojrzenie w ciemnych oczach, stapiając się w jedność z czającym się w nich mrokiem. ― W złym, zepsutym człowieku… zobaczył pan coś pozytywnego. Dziękuję. Ciekawa jestem, czy w takim wyobrażeniu utwierdziłby się pan, poznając lepiej moje destrukcyjne skłonności. Jednak… ― prostuje się i stawia obie stopy na ziemi ― powinnam już iść, prawda? Narzucam się, ale kultura osobista nie pozwala panu tego przyznać.
      — Nie ma powodu, bym trzymał panią w niepewności ― odpowiada doktor i otwiera wreszcie kalendarz. Wyciąga z niego kartkę, na której znajdują się tylko dwa słowa, imię i nazwisko: Hannibal Lecter. ― Obawiam się, że ma pani rację. Chciałbym mieć więcej czasu, ale nie mam na to dziś wielkiego wpływu… Proszę wziąć tę kartkę, zapisać na niej swe dane i dostarczyć do recepcji. Wkrótce otrzyma pani telefon z datą naszego następnego spotkania.

    ~

      — O, królewna wróciła ― rzuca Freddie, gdy tylko Will zamyka za sobą drzwi ich mieszkania. ― Nie wiedziałam, czy powinnam dzwonić już po policję, czy jeszcze trochę poczekać. Gdzie byłeś?
      — U psychiatry, mówiłem ci.
      — Cztery godziny?
      — A później na małym spacerze, musiałem poskładać myśli. Jestem pod wrażeniem, Freddie, pod ogromnym wrażeniem. Będę zmuszony przemyśleć taktykę.
      — Will, nie bardzo wiem, o czym mówisz, ale to świetnie, że jesteś z powrotem. Chyba jesteś zmęczony, ja też. Marsz do łóżka.
    Will uśmiecha się z rozbawieniem i siada obok niej przy stoliku. Spogląda na ekran laptopa, na którym widać szkic kolejnego artykułu wiecznie poszukującej sensacji Freddie.
      — Rozpoznał od razu moją płeć, wiesz?
      — Ten twój psychiatra?
      — Ten mój psychiatra. ― Will wspiera podbródek na dłoni i zapatruje się w przestrzeń. ― Jest bardzo spostrzegawczy, niezwykle elegancki, wyrafinowany, schludny… i przystojny. Obłędnie przystojny.
    Freddie spogląda na młodzieńca i rozchyla lekko wargi.
      — Czy ty…
      — Myślę, że każdy sposób zbliżający cię do osiągnięcia celu jest dobry, bez względu na konsekwencje. A ty, kotku? ― Młodzieniec puszcza jej oczko. ― Idę spać.

    ~

    Mija dzień. A zaraz potem drugi. Telefon Willa rozdzwania się wieczorną porą. Młodzieniec sięga po niego leniwym gestem, rozciągnięty na niewielkiej kanapie z miską prażonej kukurydzy.
    Nie rozpoznaje numeru.
      — Tak?
      — Dobry wieczór. Doktor Bedelia Du Maurier z gabinetu psychologiczno-psychiatrycznego Doktora Hannibala Lectera. Czy rozmawiam z panią Willie Graham?
      — Doktor Du Maurier! Oczywiście ― odpowiada entuzjastycznie, szczerze, omal nie zrzucając miski z krawędzi kanapy. ― Czyżby zwolniło się dla mnie miejsce?
      — Zgadza się, doktor Lecter jest gotów panią przyjąć. Zaprasza panią do swojego gabinetu w najbliższy czwartek o godzinie dwudziestej. Byłaby to stała pora cotygodniowych spotkań, jeśli zdecyduje się pani na rozpoczęcie terapii długoterminowej. Czy ten termin pani odpowiada?
      — Oczywiście, że tak, pani doktor. Nie wiem, co pani zrobiła, ale… dziękuję.

    ~

    Najbliższy czwartek jest jednak dniem, w którym przypadkowy przechodzień dokonuje makabrycznego odkrycia w kościele w samym centrum Baltimore. Will spędza pierwszą część dnia na miejscu przestępstwa, a po południu zaszywa się w biurze aż do wieczora, układając na biurku fotografie niczym elementy makabrycznej układanki.
    Nie wie jeszcze, jakiego rodzaju organów brakuje, ale domyśla się, gdzie się podziewają i być może ma możliwość to sprawdzić. Gdyby tylko miał okazję dostać się z gabinetu do jego mieszkania, wejść do kuchni, otworzyć lodówkę…
    Czy Rozpruwacz przechowuje swoje krwawe zbiory w lodówce, niczym zwykłą wieprzowinę?
    Z rozszerzonymi źrenicami unosi świeżą fotografię i ogląda ją pod innym kątem. Kolejny człowiek zarżnięty jak świnia. To makabryczne: jego twarz jest sinoniebieska, oczy puste, gęba rozdziawiona w niemądrym wyrazie. Jelita i inne wnętrzności tworzą na posadzce wokół niego pewien symetryczny wzór, jak gdyby tarczę zegara o wielu wskazówkach w postaci kończyn i strug krwi czerwieniącej się w odstępach między kafelkami świątynnej posadzki.
    Jest to w jakiś sposób sztuką, lecz Will czuje obrzydzenie – obrzydzenie pychą tego człowieka, jego zuchwalstwem, sposobem, w jaki wygłaszał mowy z kościelnej ambony, w jaki obrażał to, czego nie potrafił pojąć swoim…
    Will mruga krótko i odwraca się gwałtownie od swojego biurka, by zbliżyć się do rozpostartych na stole, chwilowo porzuconych zwłok. Przypada do ich głowy i pod ciemnymi włosami bez problemu zauważa linię szycia.
    Wie już, czego brakowało temu człowiekowi.

    ~

    Puka szybko, trzy razy, ale nie odsuwa się od drzwi na stosowną odległość, dlatego kiedy te zostają otwarte, jego i Hannibala Lectera dzieli może pół kroku.
    Odległość ta zostaje oczywiście w sposób naturalny i odpowiedni zwiększona do tej bardziej dopuszczalnej dzięki szybkiej reakcji doktora, który odsuwa się, by wpuścić pacjenta do środka.
    Długi, staranny prysznic po wizycie w prosektorium był koniecznością, dlatego Will zasiada przed doktorem czysty, pozbawiony nieprzyjemnych pozostałości minionego dnia. Krzyżuje szczupłe nogi i układa dłonie na podołku. Zagryza pełne wargi, które mają dziś kolor krwi. Wreszcie nieznacznie się uśmiecha.
      — Dziękuję za zaproszenie, doktorze Lecter. Bardzo to doceniam ― oznajmia ciepło, sięgając po białą filiżankę z gorącym napojem. ― Dziękuję też za herbatę. Jest tak strasznie zimno na zewnątrz. Nadal drżę.
    Pan Vincent
    Pan Vincent
    Tempter

    Punkty : 2244
    Liczba postów : 102
    Wiek : 30

    Równy Tobie. Empty Re: Równy Tobie.

    Pisanie by Pan Vincent Sob 26 Paź 2019, 00:16

    Wena uskrzydla jego dłonie, gdy sunie nimi przez kuchenne blaty, chwytając w nie nóż (zakończony długim, szerokim ostrzem) i deskę do krojenia – w przypływie wesołości obraca jej trzonek w palcach, podrzucając nożem tak, by sam jego czubek wbił się w najgrubszą część drewna – przez chwilę podziwia efekty swych działań, oczarowany perfekcją rzutu, by wreszcie, otrząsając się nieco, powrócić do domagającego się uwagi głównego bohatera dzisiejszej uczty.
    Nie zastanawia się nad tym, gdy sieka kolejne składniki, dodając je troskliwie do wywaru; garnek zapełnia się marchewkami, mięsem czarnej kury, rzepą i ziołami - ich aromat rozpełza się leniwie po kuchni i reszcie domu, wprowadzając do niego odrobinę ożywienia – z reguły Hannibal nie ma tyle czasu, by gotować, ale tym razem odczuwa coś w rodzaju natchnienia i nie może, nie potrafi mu odmówić. Gotuje i świetnie się przy tym bawi, a świadomość, że będzie mógł nazajutrz ów gotowaniem komuś zaimponować i sprawić przyjemność, posyła jego zadowolenie wysoko ponad sklepienie eleganckiej posesji.
    Rosół wędruje do dwóch miseczek, zabezpieczony specjalną pokrywką; będzie czekał w lodówce do późnych godzin wieczornych i doktor musi posiadać absolutną pewność, że o tej godzinie będzie tak samo pyszny, jak jest zapewne teraz.
    Czeka go wielki dzień, pełen nowych doznań i odkryć – będzie zarówno rzucać wyzwania, jak i podnosić rękawice – tak dawno nie spotkał się już z podobnym przypadkiem, tak dawno nie był zwyczajnie ciekaw, co przyniosą mu drzwi, kogo tym razem za nimi spotka...

    *

    Spotyka tam Willie – tego akurat się spodziewał – nie mógł jednak podejrzewać, że już przy pierwszym kroku stanie z nią niemalże twarzą w twarz, gdy ta zapomina (mhm, tak, jasne) o zrobieniu mu miejsca na właściwe przywitanie. To nie tak, że takie miejsce jest konieczne, Hannibal nie postrzega go jako konieczność.
    Mimo wszystko ustępuje grzecznie, wpuszczając pacjentkę do gabinetu – na podziękowania uśmiecha się uprzejmie i kiwa głową, przenosząc miseczki z parującym wywarem na stoliki przy fotelach –
    — Pogoda rzeczywiście nie cechuje się łaskawością — przyznaje, prezentując swemu gościowi bogato zapełnioną zawartość miseczki — to właśnie dlatego postanowiłem podzielić się z panią potrawą, która słynie ze swych właściwości wzmacniających odporność.
    — Jest pan niezwykle... — Willie pochyla swą głowę (a wtedy ciemne loki otulają jej delikatną twarz, muskając zaróżowione policzki, niby w pieszczocie), zaglądając ciekawie do miski. Unosi błękitne oczy w górę i w górę, zatapiając bezwstydne spojrzenie w twarzy Hannibala. Pozwala jej na tę obserwację, odpłacając się dokładnie tym samym; pozwala mu to zauważyć nagłą zmianę i już to czuje – ukłucie adrenaliny, rozsiewające po jego ciele znajomy dreszcz, tak samo przyjemny, jak... niebezpieczny. — Czy to terapia, czy randka?
    Ledwie rozlegają się te słowa, zostają zaakcentowane śmiechem – krótkim, ale wdzięcznym, perlistym... kobiecym.
    Doktor wtóruje mu więc bezdźwięcznie, a potem powraca na swe miejsce, rzucając uprzejmie:
    — Smacznego.
    Ale Willie nie bierze się za jedzenie; przygląda się wywarowi, pływającym w nim fragmentom warzyw i mięsa. Z kształtnych warg nie znika zachwycony (i wciąż nieco filuterny) uśmieszek, kiedy młodzieniec mówi:
    — Dziękuję. Czego będę kosztować?
    I Hannibal zamiera, uderzony własnym nietaktem.
    — Proszę mi wybaczyć — wypowiada szczerze swe przeprosiny, prostując się nieco. — To specjalny rosół z wołowiny, czarnej kury i suszonych jagód. Odrobina marchwi, grzybów i cebuli, podsmażonej na maśle. Nic nadzwyczajnego — dodał skromnie, nabierając nieco parującego wywaru na własną łyżkę; pozwolił, by ta oparła się swobodnie o jego wargi, gdy próbował z rozkoszą poszczególnych kawałków, ciesząc się ich niepowtarzalnym smakiem. — Czyżbym minął się z pańskimi upodobaniami, panno Graham? — zapytał odważnie, pozwalając, by po szachownicy przesunęła się kolejna z figur.
    Ciekawiło go tylko, czy Willie podejmie i tę rękawicę.
    Dante
    Dante
    Daemon

    Punkty : 2512
    Liczba postów : 517
    Skąd : Z kosmosu

    Równy Tobie. Empty Re: Równy Tobie.

    Pisanie by Dante Sob 26 Paź 2019, 13:39

    Zimny dreszcz przebiega wzdłuż jego kręgosłupa, gdy sięga po łyżkę i obraca ją powoli w długich palcach. Hannibal Lecter obserwuje go bardzo uważnie.
    Czy zdaje sobie sprawę z jego graniczących z pewnością podejrzeń? Czy sprawdza go właśnie w tej chwili? Czy w rosole pływają fragmenty Joachima Farnetta lub innych ofiar, których być może jeszcze nie odkryto?
    Jeśliby udało się wynieść odrobinę tej potrawy i przebadać w laboratorium, mógłby uzyskać odpowiedzi na te pytania i wiele więcej.  Lecz jak to zrobić, nie wzbudzając śmiertelnie niebezpiecznych przecież podejrzeń siedzącego naprzeciw drapieżcy? Jak nie skosztować tego dania, nie okazując nietaktu, który mógłby położyć się cieniem na całym misternie zaplanowanym przedsięwzięciu?
    Nie otrzyma drugiej szansy.
    Jeśli ceną za schwytanie kanibala jest stanie się kanibalem z pełną tego faktu świadomością, czy powstrzyma go to?
    Will zanurza łyżkę w wywarze i unosi ją powoli do krwawych ust. W jego nozdrza uderza zapach. Przyjemny, apetyczny, pobudzający dla żołądka, który odzywa się ściskiem przypominającym, że nie został nakarmiony od wczesnego poranka.
    Pokusa jest wielka, nagroda obiecująca, lecz gardło zaciska się w obronnym geście. Will podsuwa łyżkę bliżej, a ciemne oczy wydają się niemal go dotykać, pogwałcając jakąkolwiek intymność. Spojrzenie Lectera dawno już przekroczyło granice wszelkiej stosowności i Will odczuwa kolejny skurcz, tym razem w żołądku.
    Rozchyla wargi. Zamyka oczy. Kosztuje samego wywaru i odrobiny marchewki.
    Smaki rozlewają się po jego języku, przyjemne ciepło wypełnia jamę ust. Gardło wciąż jest ściśnięte. W umyśle Will Graham toczy batalię, która nijak nie znajduje odbicia w spokojnym wyrazie twarzy.
    Wreszcie delikatna grdyka porusza się – młodzieniec przełyka i teraz nie ma już odwrotu.
      — Jeden z najlepszych rosołów, jakie jadłam w życiu ― przyznaje z zaskoczeniem, ponieważ nie musi kłamać. Ponieważ rosół z ludzkich szczątków smakuje wybitnie, jest perfekcyjny, jest przerażający, obrzydliwy, odpychający, ale w tym samym momencie zachwyca głębią smaków, sposobem, w jaki rozwijają się z każdą sekundą od opanowania wnętrza ust. ― Panie Lecter, właściwie… ― Ponownie zanurza łyżkę w ciemnym wywarze. — Kogo pan widzi naprzeciw siebie?
    Doktor Lecter przełyka niespiesznie to, co ma w ustach, a później ociera wargi przygotowaną zawczasu serwetką. Will przez cały czas czuje na sobie jego badawcze spojrzenie, niby nienachalne, ale przytłaczająco intensywne, które zatrzymuje się najdłużej na jego twarzy, odczytuje z niej kolejne wskazówki. I Will odwdzięcza się tym samym: sunie śmiało spojrzeniem po potężnej sylwetce kanibala. Zatrzymuje wzrok na jego wystających kościach policzkowych, prostym nosie, wargach o intrygującej krzywiźnie, która bardziej nęci niż odpycha. Patrzy na starannie ogolone policzki i podbródek, patrzy na szyję, której mięśnie pracują intensywnie przy przełykaniu kolejnych porcji dania, dania, które prawdopodobnie składa się ze zwłok, które Will obserwował dziś przez cały dzień, dania, które każdemu powinno stanąć w gardle, wywołać konwulsje…
    I patrzy na szerokie ramiona, skryte pod garniturem – jest pewien, że są w znakomitej formie, jest przekonany, że Rozpruwacz jest osobą wysportowaną i silną, wie to, wszak potrzeba nie lada krzepy, by nie tylko pokonywać ofiary, nie tylko przenosić ich ciała, ale i aranżować je, tworzyć z nich makabryczne dzieła sztuki.
    Patrzy na starannie zawiązany krawat, wystającą z kieszeni, w skomplikowany sposób złożoną poszetkę o nieco ekstrawaganckim kolorze. Chirurgiczna precyzja, pedantyzm, nie ma w tym człowieku nic, nic, co wyłamywałoby się spod kontroli. Jego fryzura, jego ubiór, jego ciało, wszystko jest w ryzach, wszystko jest perfekcyjne.
      — Widzę ciebie, Willie ― pada wreszcie i Will wraca spojrzeniem od wypastowanych butów doktora na jego dojrzałe oblicze. Głos mężczyzny jest chrapliwy. Młodzieniec ma wrażenie, że pobrzmiewa w nim coś jeszcze, coś zgoła innego niż wypowiadane właśnie, prawdziwe lub nie, przemyślenia. ― Widzę pierwiastek kobiety i mężczyzny, walczący o dominację w ciele pozbawionym wszelkich ograniczeń. Sa to jednak pozorne oględziny, wnioski, które wysnuwam nazbyt śmiało, w gorącej wierze, że cię nimi nie uraziłem.
    Will śmieje się krótko i – zanim odpowiada – wlewa w swe usta kolejną łyżkę przeklętego posiłku, zamykając oczy i pozwalając, by ten zawładnął jego kubkami smakowymi, jego zmysłami, duszą.
    Nie jest nikim lepszym niż morderca. Nie jest nikim lepszym niż on.
    Nie wymiotuje. Nie krzywi się. To żaden trud – zjeść coś, co smakuje tak wyśmienicie, gdy głód towarzyszy ci przez cały dzień, gdy zziębnięte ciało wciąż jeszcze potrzebuje rozgrzewki.
    Nie jest lepszy.
      — Doktorze Lecter ― odzywa się wreszcie, odkładając łyżkę i sięgając po herbatę ― mnie nie da się urazić. Nie mam uczuć, które można byłoby urazić.
    Uśmiecha się, jakby skomentował właśnie pogodę, i przykłada filiżankę do ust. Pozostawia na białej porcelanie krwawy ślad, który – jest świadom – przyciąga spojrzenie doktora.
    Odstawiając filiżankę, z premedytacją okręca ją tak, by krwista czerwień mogła cieszyć oczy psychiatry. Cofa dłoń i odgarnia za ucho brązowy lok, który wciąż rwie się, by muskać jego zaróżowiony policzek.
      — Jestem zimną suką.
    Hannibal nie zmienia pozycji. Jego miska stoi już kulturalnie odstawiona obok, danie jest skończone. Spojrzenie mężczyzny skupia się przez długą chwilę na śladzie szminki zdobiącym porcelanę.
      — Co z pozostałymi uczuciami, Willie? ― zapytuje w końcu, podnosząc wzrok na twarz młodzieńca. — Czy zimna suka nie ma prawa do odczuwania ekscytacji, zawodu? Czy jest w stanie kogoś szczerze nie znosić, lub gorąco uwielbiać?
    To spojrzenie – Will wie – wdziera się w głąb jego duszy. Szuka tam czegoś. Czegoś więcej niż wieczna zima.
      — Moje relacje są burzliwe, panie Lecter, i niezbyt bliskie ― odpowiada Will. ― Zimna suka zdaje się nie odczuwać nienawiści ani uwielbienia. Wydaje się, że potrafi jedynie popaść w obsesję, obdarzyć jednostkę toksycznym zainteresowaniem, żyć jej życiem, stopić się z nią, stać nią. Ale… czasem mam ochotę kogoś zabić lub pocałować, jeśli o to pan pyta.
      — Skąd bierze się taka obsesja? Co musi w sobie posiadać jej obiekt, by rozbudzić w tobie to pragnienie? ― zapytuje doktor. W jego postawie nie zmienia się absolutnie nic, tylko oczy wydają się odrobinę ciemniejsze – ale może to tylko gra przytłumionego światła.
    Will opuszcza w zamyśleniu wzrok na swój rosół. Przez chwilę jeszcze nie odpowiada, kosztując porcji, i kolejnej.
    Wreszcie odstawia miskę na bok, tak samo, jak uczynił to wcześniej doktor Lecter – w taki sam sposób, w takiej samej odległości. Jak jego lustrzane odbicie.
      — Nie jestem pewna ― przyznaje wreszcie w zamyśleniu. ― Chodzi o, jak mogę przypuszczać, pewną arogancję. Zawsze lubiłam sprowadzać do parteru, panie Lecter, przyjemność sprawia mi deptanie czyichś snów o byciu alfą i omegą, nigdy nie miałam z tego powodu wyrzutów sumienia. Jeśli jednak… jeśli okazuje się to trudne do zrobienia… jeśli graniczy z niemożliwością, wydaje mi się, że właśnie wtedy popadam w obsesję. ― Oczy młodzieńca błyszczą niebezpiecznie, gdy w głowie pojawia się kolejna myśl. ― Przepraszam, czy pozwoli mi pan tutaj zapalić?
    Doktor Lecter, wbrew oczekiwaniom Willa, pozostaje niewzruszony. Kiwa powoli głową, a później wstaje na chwilę i już zaraz młodzieniec ma u swego boku kryształową popielnicę.
    Kiedy Will zajęty jest zapalaniem cienkiego, białego papierosa, mężczyzna zbiera puste naczynia i zanosi je do znajdującego się w głębi pomieszczenia, nieopodal kominka, biurka. Kiedy tam stoi, odwraca się dość nagle i stawia kolejne pytanie.
      — Panno Graham, proszę wybaczyć mi formę tego pytania, ale czy przyjmuje pani jakiekolwiek leki?
    Will podnosi wzrok znad dymiącego papierosa i spogląda na doktora z uniesioną lekko brwią.
      — Od wielu lat, tak. ― Uśmiecha się pogodnie i strzepuje popiół do popielnicy, a potem – za przykładem doktora – wstaje i zaczyna nieśpiesznie przechadzać się po pokoju. ― Bez nich ― podejmuje, wyciągając dłoń, by przesunąć nią lekko po lśniącej drabinie, po której można wspiąć się na wyższy poziom pełen regałów ― byłabym pewnie jeszcze bardziej nieznośna.
    Czyni jeszcze jeden krok do przodu, odwraca się powoli i machinalnie opiera o drewniane szczeble. Zamyka oczy, zaciąga się lekko papierosem, pozwala sobie na chwilę wyciszenia.
    Gdy otwiera oczy… czyni to na dźwięk nieco bardziej chrapliwego niż wcześniej głosu, który rozbrzmiewa bardzo blisko, tuż przed nim.
      — Będę musiał wiedzieć…
    Mruga z zaskoczeniem, wtulony w drabinę, dziwnie zesztywniały i zapatrzony w ciemne oczy, które wydają się go pochłaniać. Sens tych słów jeszcze przez chwilę pozostaje dla niego obcy.
      — …co to za leki. Muszę się upewnić, że jeżeli poczęstuję panią na następnym spotkaniu kieliszkiem wina, absolutnie to pani nie zaszkodzi.
    Wargi Willa wyginają się w delikatnym uśmiechu. Jego ciało rozluźnia się stopniowo, cal za calem, mięsień za mięśniem.
    Już po chwili może spokojnie unieść dłoń i znów zawalczyć z niesfornym kosmykiem włosów.
      — Wierzy pan w moc terapeutyczną wina, panie Lecter? Chętnie skosztuję… Kieliszek wytrawności to mój standard przy kolacji.
    Uśmieszek, który wpływa na wargi doktora wydaje się pełen samozadowolenia. Przez jakiś czas nie odsuwa się i przypomina teraz Willowi wygrzewającego się w słońcu, zadowolonego gada.
    Co go ucieszyło?
      — To zdrowe podejście, panno Graham ― mówi wreszcie i powraca do biurka. Wyciąga z szafki dwa pękate kieliszki i butelkę napoczętego już, jak widzi młodzieniec, wina.
    Polewa im szczodrze, podczas gdy Will zaciąga się dymem, jeszcze przez chwilę z przymrużonymi oczami opierając się o drabinę, a potem obaj powracają do foteli – Lecter krokiem męskim i eleganckim, a Will pełnym gracji, kobiecym.
    Zasiadają naprzeciw siebie; młodzieniec strzepuje popiół do popielnicy i zaciąga się ostatni raz przed zgaszeniem papierosa. Następnie rozsiada się swobodniej, z większym rozleniwieniem i rozluźnieniem. Sięga palcem do ust i przyciska go bokiem do dolnej wargi. Przeciąga po niej, jakby – zapomniawszy o szmince – ocierał usta z resztek posiłku. Szkarłat przenosi się więc miękką smugą na podbródek, a ubrudzona nim dłoń sięga po kieliszek.
    Will jest świadom, że przekraczają właśnie czas spotkania. Ale nie tylko tego jest świadom. Gdy po raz kolejny sięga do twarzy, by odgarnąć lok, przeczesuje zarazem resztę włosów, wprowadzając w nie drażniący nieład. Nie spuszcza wzroku z Lectera – a Lecter nie spuszcza wzroku z niego, sącząc nieśpiesznie swoje wino. Wreszcie poprawia się delikatnie w fotelu i zadaje ochrypłe pytanie.
      — Panno Graham, kogo mam w tej chwili przed sobą?
    Will odchyla się w fotelu i zestawia obie stopy na ziemię. Zatapia się w miękkiej wygodzie i podnosi wzrok wyżej, na zdobiony sufit.
      — Panie Lecter ― podejmuje głosem zmienionym, ciężkim, gdy jego wargi wykrzywiają się w wyrazie zadowolenia ― czyżby nie to, czego się pan spodziewał?
      — Wierzę, że na tę chwilę nierozsądnym byłoby pozwolenie sobie na wysnuwanie teorii, Willie ― odzywa się Lecter. Nie wydaje się zbity z tropu, nie… Wygląda na szczerze zaintrygowanego, rozbawionego. Lubi się bawić. To oczywiste. ― Można z uwagą studiować prognozy pogody, badać amplityduy i zmiany ciśnienia, ale natura i tak bywa kapryśna, lubi płatać figle. Zaskoczyć nas w najmniej oczekiwanym momencie, czyż nie?
    Ich spojrzenia ponownie się spotykają. Will przesuwa białymi ząbkami po krwistoczerwonej wardze, a potem przysuwa do ust kieliszek. Na szkle również pozostają krwawe smugi.
      — Mam na imię Will ― szepcze. ― Will, panie doktorze.
    Pan Vincent
    Pan Vincent
    Tempter

    Punkty : 2244
    Liczba postów : 102
    Wiek : 30

    Równy Tobie. Empty Re: Równy Tobie.

    Pisanie by Pan Vincent Sob 26 Paź 2019, 18:04

    Poznaje więc dwie osoby; jedną jest panna Graham, kobieta gwałtowna i namiętna, znająca swą wartość, świadoma własnego piękna i siły umysłu. Kołysząca biodrami, krzyżująca elegancko długie nogi, ukazująca w drapieżnym uśmiechu białe, równe zęby. Bezwzględna, dążąca do celu nie tylko po trupach. Rozgadana, oczytana, śmiała. To kobieta, którą chciałby być każdy.
    Drugą jest Will. Will, który jest chyba znacznie już bardziej nieśmiały, ponieważ pojawia się niezwykle rzadko, ale o nim Hannibal nie może powiedzieć wiele. To jego dane znajdują się w dokumentach. To jego oczy patrzyły na niego nie dalej, niż parę dni temu, gdy widzieli się ostatnim razem, siedząc w skórzanych fotelach. Ale kto stał wtedy przy drabinie? Will, czy Willie? Kto mrugał nieprzytomnie, przerażony zbyt gwałtowną bliskością? Kto rozmazywał sobie szminkę po podbródku, kto tak chaotycznie sięgał po kielich z winem, kto...
    Nie potrafi na to wiele poradzić – po jakimś czasie Will Graham i jego droga znajoma, stają się jego małą obsesją, o ironio – kiedy to Willie zarzekała się o swoich własnych skłonnościach, ostrzegając go mimowolnie drobnymi, niepozornymi akcentami.
    Odkłada miskę w tym samym miejscu, w ten sam sposób. Maszyna nie odwzorowałaby tego lepiej, są jak lustrzane odbicia.
    Tego dnia, kiedy robi zakupy u Gibbs’a i Dott’a, jego głowę także zajmuje przebieg ostatniego spotkania; przechadzając się wzdłuż rzędów drewnianych skrzynek (rozsiewających wokół aromat świerku, jodły i odległej nuty rozmarynu – musiały już w sobie nosić co innego), pełnych ostatnich tego sezonu dyń i słodkich ziemniaków, zatrzymuje się nagle, gdy przez aromaty owoców i warzyw, przebijają się kwiaty – doktor natychmiast rozpoznaję ów woń, wietrzy ją i podchwytuje, niczym wprawiony drapieżca, pokonując jeszcze dwa, trzy kroki... Wie, kogo napotka za rogiem, wie, kto będzie tam stał.
    Will. Albo Willie.
    — Dzień dobry — odzywa się, wyciągając dłoń, by ułożyć ją na ramieniu, odzianym w beżowy płaszcz; jego zdolności podpowiadają mu, że to w ten sposób dowie się, z kim ma do czynienia tego dnia. Panna Graham nie ma problemów z dotykiem, ale Will... jeśli to jego ciało zesztywniało tak wtedy przy drabinie, odpowiedź jest oczywista. — Jakże cieszący zbieg okoliczności.
    Z początku drobnym ciałem nie wstrząsa nawet pojedynczy dreszcz, tak jakby jego powitanie nie zostało w żaden sposób zauważone; po chwili dzierżone w dłoni (odzianą w purpurową rękawiczkę) warzywo odnajduje swe miejsce z powrotem w drewnianym koszu, a jej właściciel (czy właścicielka) obraca się przez ramię z figlarnym uśmiechem.
    I Hannibal zamiera, ponieważ nie wie, nie ma pojęcia. To spojrzenie nie mówi mu wiele, poza faktem, że odnajduje w nim niezaprzeczalną dozę uroku.
    — Dzień dobry — słyszy wreszcie odpowiedź i Will (czy na pewno?) obraca się do niego całym ciałem, wyciągając rękę, by przesunąć nią przyjaznym gestem po przegubie doktora.
    Bardzo przyjaznym i… otwartym.
    — Co za miła niespodzianką, proszę pana. Uwielbia pan ten sklep tak samo jak ja?
    Nie odpowiada od razu, ale ma na to świetne wytłumaczenie – na tę chwilę zajęty jest, bowiem, obserwacjami. W milczeniu podziwia długie rzęsy i kształt ledwie muśniętych pomadką warg. Zdaje sobie sprawę, że takie przyglądanie się własnemu pacjentowi jest co najmniej nieodpowiedzialne, ale nie do końca może jakkolwiek temu zapobiec – ciekawość zawsze wiodła go ku kłopotom, a on sam także niekoniecznie kwapił się, by jakkolwiek im zapobiegać.
    — Zgadza się — mruczy, przyjmując na usta swój krzywy uśmieszek — zamierzam upiec pieczeń, nadziewaną dynią, kurkami i wstęgami rozmarynu. To ostatni moment na podobne potrawy, później na mym stole gościć będzie nieco cięższa artyleria — zażartował, uchylając demonstrująco zawartości swego koszyka. — To daleka droga, jeśli brać pod uwagę adres, który widnieje w pańskich dokumentach; czyżby świeżość produktów stanowiła dla ciebie tak wiele, że kilometry tracą miarę bytu?
    — W moich dokumentach widnieje wiele rzeczy, panie Lecter — młodzieniec uśmiecha się z rozbawieniem, sięgając po dorodny okaz zdrowego, zlewającego się kolorem skórki z aksamitną rękawiczką, bakłażana — Po najlepsze produkty warto wybrać się nawet na drugi koniec miasta, zgodzi się pan ze mną? Choćby było to czasochłonne, dla perfekcjonisty cena czasu jest błaha w porównaniu z tym, co stworzy później na talerzu.
    — Trudno mi się nie zgodzić — odpowiada szczerze, pochylając się, by ściągnąć ze ściany warkocz aromatycznego czosnku; nie obrywa główek, wkłada go w całości do koszyka, przez chwilę podziwiając kształt buńczucznie zaokrąglonych ząbków. — Nie uważam, by podróż w konkretnym celu można było skategoryzować jako strata czegokolwiek. Pracowity umysł wykorzysta każdą sekundę, odnajdując sobie zajęcie nawet wtedy, gdy wydaje się to absurdalnym pomysłem. Najważniejsze jest, by rozgraniczać przy tym, które z drzwi pozostają przy tym realne, a które prowadzą w najgłębsze korytarze naszych wyobrażeń.
    Nie umawiają się na to – obaj ruszają po prostu wspólnie (w tej samej chwili) ku kasie – produkty trafiają w dłonie profesjonalnego sprzedawcy, który ostrożnie je waży, a później pakuje do papierowych, „oddychających” toreb. Hannibal odbiera je z subtelnością, w którą można przyjmować od kogoś śniące niemowlę – płatność zajmuje mniej, niż minutę. Pan Dott życzy mu miłego popołudnia i zwraca swą uwagę ku jego towarzyszowi, zapytując:
    — Co mogę dla pani zrobić?
    — Poczeka pan na mnie chwilkę? — Will unosi na niego błękitne oczy, w których kryje się niema obietnica. Czego?
    Uśmiecha się, a potem kiwa głową i rusza wolno ku wyjściu, sięgając do kieszeni po kluczyki do Bentleya.
    Mały dzwoneczek poprzedza swą melodią wyważony stukot niewysokich obcasów.
    Musi świetnie prezentować się w każdym rodzaju obuwia. Wysokie szpilki, kozaki? Najmniejszego problemu. To nogi stworzone do ruchu, do kroku.
    — Da się pan zaprosić na kawę? Tuż za rogiem jest urocza kawiarnia.
    To wtorkowe, leniwe popołudnie, kiedy nie ma do robienia niczego, poza przyrządzeniem pieczeni; zakupione składniki to warzywa, którym odrobina czekania nie wyrządzi najmniejszej krzywdy. Pogoda dopisuje, bo choć ściemnia się już z wolna, nie pada ani deszcz, ani śnieg.
    Jedynym „nie” powinno być jego opanowanie. I odpowiedzialność.
    Ale Hannibal wcale nie czuje się tak, jakby brakowało mu opanowania.
    — Oczywiście — odpowiada więc, potrząsając zakupami — pozwól tylko, że uporządkuję te torby.
    Pięć minut później spacerują schludnym chodnikiem wąskiej alejki, mijając oświetlone wystawy; większość z nich prezentuje już wystawy świąteczne, niektóre pamiętają wciąż Halloween – w zależności od tychże właśnie czynników, zerkają na kościotrupy, machające elfy, błyszczące taśmy prezentów, lub pokrzywione pająki.
    Do kawiarni docierają w chwili, gdy chmury postanawiają zgęstnieć i zwiesić się ciężko nad głowami przechodniów – staje się oczywistym, że za chwilę zacznie padać. To nie ma dla niego wielkiego znaczenia – sięga po klamkę i gentlemańsko otwiera drzwi przed swym towarzyszem, uważając, by fragment beżowego płaszcza nie zapodział się przy tym w grożących ubrudzeniem zakamarkach.
    Na miejscu nie czeka na nich kelner, ani urocza managerka – to oni decydują, który zajmą stolik, ciesząc się pełną swobodą i anonimowością – ta ostatnia przypada doktorowi do gustu; rzadko, bowiem, ma okazję do bezosobowego wyjścia, gdzie od samego początku nie ustalono by z kim i dlaczego miałby się zobaczyć.
    — To rzeczywiście przyjemne miejsce — godzi się, odwieszając swój płaszcz na wciśnięty zręcznie w kąt sali wieszak — bardzo przytulne.
    Rozebrani z okryć wierzchnich, zasiadają do stolika; chłopiec przyjmuje wygodną pozycję, nie wyrażając nią najmniejszego choćby skrępowania – jego długie nogi wyciągają się długo, długo, napotykając tak nogi Hannibala. Nie cofa ich, choć może powinien. To kwestia sporna.
    — Czyż nie? — pełne wargi wyginają się w zuchwałym uśmieszku, który nie zahacza jednak w żadnym stopniu o bezczelność. — Proszę poczekać, aż napije się pan tej znakomitej herbaty, panie Lecter.
    — Poleca pan coś szczególnego? — zapytuje, ale zanim Will znajdzie sposobność na udzielenie mu odpowiedzi, w rozmowę wtrąca się niewysoka dziewczyna, wręczając im w dłonie sztywne karty menu.
    — Dobry wieczór. Jeśli mogę coś polecić, to właśnie przybyły do nas świeże dostawy herbaty jaśminowej. To odmiana biała, przyrządzana z pędów młodych liści. Dodajemy do niej prawdziwe kwiaty, bez sztucznego aromatu. Rozgrzewa, ale nie osiada ciężko na żołądku, znakomita na rozluźnienie po długim dniu.
    Obraca się delikatnie w swym miejscu, spoglądając na dziewczynę z większym uznaniem; podoba mu się to, że jako pracownica herbaciarni, posiada ona odpowiednią wiedzę i umie ją tak samo odpowiednio sprzedać.
    Nie powiedziała mu może czegokolwiek, czego sam już by nie wiedział, ale to wciąż imponujące. Młodzi ludzie wykazują niezdrową tendencję do popadania w lenistwo. Jak dobrze, że znajdują się wciąż i tacy, którzy ponad wszytko cenią sobie profesjonalizm.
    Tak, jak robi to Will Graham.
    — Z ogromną chęcią napiję się herbaty jaśminowej — kiwa głową, zerkając jeszcze krótko na towarzysza. — Dwa razy?
    — Dwa razy — słyszy potwierdzenie i wcale nie jest nim wyjątkowo zdziwiony. Został uprzedzony, został już wcześniej...
    Nie powinno go tutaj być.
    Nie powinien się na to godzić.

    Milkną i zdaje się, że na tę chwilę żaden z nich nie zamierza zmieniać tego stanu rzeczy. Intensywnie niebieskie spojrzenie wwierca się w jego własne oczy, zupełnie jakby ich właściciel naprawdę mógł w ten sposób cokolwiek wyczytać.
    A może powinien mu na to pozwolić? Zobaczyć coś intrygującego, albo – wręcz przeciwnie – odrażającego, coś, co go przerazi?
    — Skoro jesteśmy na prywatnym gruncie — zaczyna wreszcie, wybudzając doktora z osobliwego zamyślenia — zastanawiam się, i proszę wybaczyć mi, jeśli pytanie należy do nieuprzejmych, gdzie nabył pan ten piękny, egzotyczny akcent?
    — Jeśli pyta pan o moje miejsce urodzenia, jest nim Litwa — odpowiada, nie potrafiąc pozbyć się wrażenia, że to on powinien zadawać siedzącej przed nim istocie podobne pytania. Nie ma problemu, by opowiedzieć nieco o sobie; nie wstydzi się swojej przeszłości, nie żałuje którejkolwiek jej części. — Nie mogę jednak z całą pewnością powiedzieć, że akcent wywodzi się jedynie moich rodzimych stron. Przez lata podróżowałem po świecie, smakując wielu kultur i języków. Skoro jesteśmy na prywatnym gruncie — uśmiecha się ledwie zauważalnie, przechylając głowę — opowiedz mi o swojej matce.
    Will Graham chichocze miękko (i jak wdzięcznie, jak lekko), w błękicie błyska niekłamany zachwyt, coś na wzór oczarowania. Tak miło jest odpowiedzieć na ten chichot zwyczajnym uśmiechem, nieco psotnym, ale szczerym, niewymuszonym, nieprzekłamanym. Nie zauważa tego w porę; białej dłoni, która sunie pewnym ruchem w jego stronę – układa się z gracją na żylastym grzbiecie, muska zręczne palce...
    — Niestety nie miałem okazji jej poznać. Podobno odziedziczyłem po niej wszystko, co miała najlepsze — …i cofa się tuż przed tym, gdy ów gest można by zacząć kwalifikować, jako nietakt, a figlarne stworzenie puszcza mu pojedyncze oczko. Osobliwe, Hannibal naprawdę nie ma pojęcia, jak się do tego odnieść; pan Graham przez cały czas balansuje na krawędzi dobrego smaku i małego skandalu. W jego zachowaniu nie można wytknąć konkretnej rzeczy, ale doktor przez cały ten czas czuje się przez niego prowokowany. Co gorsza; wie, jaką grę prowadzi jego przebiegły rozmówca, ale nie może dać tego po sobie poznać, bo grozi to przedwczesną dyskwalifikacją. Chce grać i udawać w tym wszystkim absolutnie nieświadomego. Pozwolić mu pomyśleć, że nie rozumie, że nie śmiałby podejrzewać, jest za stary, nie pamięta już, nie może. Potrafi świetnie udawać, jeśli tylko musi. I chce. — A jaka jest pana mama?
    Do ich stolika powraca uczynna dziewczyna; drobne dłonie dźwigają ogromną tacę, ściągając z niej kolejno; dwa czajniki, talerzyki, filiżanki, koszyczek z kostkami cukru, podgrzewacze i całe mnóstwo przyjaznych (w większości) zbędnych akcesoriów. Stanowią jednak niezbędne minimum, by zapewnić im właściwy komfort. Hannibal pochyla swą głowę, nie zwracając na nią już większej uwagi. Jego oczy wędrują nieśpiesznie po zarumienionej twarzy towarzysza; wodzą po ustach i nosie, zaczepiają znów o nienaturalnie wręcz długie rzęsy. Czy musiał je tuszować, by osiągnąć ten efekt?
    — Pochodziła z Florencji — zaczyna wreszcie, przywołując do umysłu obraz opalonej twarzy Simonetty — była bardzo wspierającą, oddaną matką. Podchodziła do mnie i do mojej siostry z szacunkiem, uczuciem, które z całą pewnością mogę nazwać budującym. Nauczyła mnie wielu rzeczy, nigdy nie traciła cierpliwości. Rozwijała moje pasje, kształtowała mój charakter. Wierzę, że gdyby nie odeszła w latach mego dzieciństwa, mielibyśmy ze sobą wiele wspólnego.
    — Myślę tak samo o swojej, panie Lecter — młodzieniec przyjmuje współczującą minę. — Na pewno bylibyśmy wspaniałymi przyjaciółmi. Ma pan przyjaciół, proszę pana?
    Ściąga pokrywkę z czajniczka i zaciąga się bogatym aromatem jaśminu; uśmiecha się lekko, gdy soczysta głębia utwierdza go w przekonaniu, że nie ma od czynienia z fałszywym substytutem – chemiczne zakłamanie jest tym, co potrafi go skutecznie odstraszyć od niemalże każdego rodzaju herbaty.
    — Lubię myśleć o sobie, jako o kimś, kto otacza się wieloma serdecznymi mu ludźmi. Ludźmi, którzy w potrzebie wyciągną do mnie dłoń, i którzy sami o nią poproszą, gdy przyjdzie im wejść w mrok. Czym jest dla pana przyjaźń, panie Graham? Kim jest przyjaciel?
    — Kim jest dla mnie przyjaciel — powtarza Will i Hannibal odnosi nieodparte wrażenie, że młodzieniec kupuje tym sobie trochę czasu; białe palce sięgają po filiżankę, a potem przystawiają jej krawędź do pięknych ust – elegancki i wyważony, nie czyni nawet odrobiny hałasu, kiedy upija łyk naparu i wreszcie kontynuuje. — Osobą, która odwiedziła najmroczniejsze zakamarki mojej duszy i wyszła stamtąd o własnych siłach. I, choć odmieniona na zawsze, pozostała u mego boku. Gdy stoję w ciemności i spoglądam za siebie... jest tam.
    Doktor zamiera, zamiera z filiżanką w połowie drogi do krzywych warg, spoglądając na Willa tak, jakby zobaczył go właśnie po raz pierwszy w życiu – miska stanowiła lustrzane odbicie, ale to trywialność, zwykły pstryczek przy słowach, pędzących ku jego wnętrzu z prędkością tajfunu, nacierających na nie, jak wichura, huragan, jak niszczycielskie Tsunami.
    Ściany oporu poddają się i miękną, rozsypują się okruchami u odzianych w eleganckie obuwie stóp. Błękitne oczy wracają nieśmiało ku ciemnym tunelom i Hannibal nie odpuszcza, więzi je w swych sidłach, przekazując w ten sposób to, czego nie potrafi się powiedzieć zwykłymi słowami.
    — Czy ma pan przyjaciół?
    To chwila, w której czas rozpływa się w nieregularne nici; czerwone, grube sznury, które oplątują niezauważalnie ich przeguby i palce, ich karki i szyje, ich grdyki i parujące, rozgrzane płuca – pan Lecter uśmiecha się ukradkiem i pije herbatę, odstawiając naczynie na sam brzeg stołu. To taka mała gra, którą lubi sobie czasem urozmaicić popołudnia. Czy opuści krawędź stołu, czy utrzyma się na nim, ratując ich od małego skandalu?
    — Przydałby mi się przyjaciel.*

    *Brzmiałoby tysiąc razy lepiej, gdybym mogła napisać „I could use a friend.”!!!!!!
    Koss Moss
    Koss Moss
    Minor Vampire

    Punkty : 11735
    Liczba postów : 2431
    Skąd : z Kosmosu
    Wiek : 105

    Równy Tobie. Empty Re: Równy Tobie.

    Pisanie by Koss Moss Nie 27 Paź 2019, 14:37

    Siedząc nieruchomo na szezlongu w niemal zupełnie ciemnej poczekalni Will wpatruje się w jedyne źródło jasnego światła, szczelinę pod drzwiami gabinetu doktora Lectera. Wsłuchuje się przy tym w stłumione dźwięki dobiegające ze starego gramofonu, który stoi tu, by umilać czas oczekującym – dziś płyta obraca się, karmiąc jego uszy przyjemną melodią, od czasu do czasu zaburzaną odległymi grzmotami.
    Wszystko jest w porządku…
    Drzwi otwierają się i gabinet opuszcza wyprostowana młoda kobieta o dużych, sarnich oczach, które widać przez chwilę wyraźnie we wpadającym do środka świetle z gabinetu. Zdziwieniem reaguje na spowijający pomieszczenie mrok. Zamyka jednak za sobą ciężkie drzwi i mruży oczy, w półmroku odnajdując czyjąś sylwetkę.
      — Dobry wieczór ― mówi cicho, pośpiesznie, ale nie spotyka się z odpowiedzią. Zaraz potem równie szybko, prawie się przy tym potykając, opuszcza poczekalnię, wychodząc bez parasola wprost na rzęsisty deszcz – jest przestraszona.
    Will zostaje sam. Siedzi tak przez kilka minut w kompletnym bezruchu. Piosenka dobiega końca. Na chwilę zapada cisza.
    W tej ciszy na czarnej podłodze zaczyna malować się złoty promień: najpierw cienki niczym igła, z czasem coraz szerszy. Nagle jedna z idealnie prostych krawędzi zostaje zaburzona konturem potężnej sylwetki. Drzwi otwierają się bezszelestnie. Hannibal Lecter stoi w progu. Bezszelestnie wysuwa dłoń w kierunku przełącznika i z ledwie słyszalnym kliknięciem zapala światło.
    I wtedy widzi.
    Widzi krew na przełączniku.
    Widzi beznamiętną twarz i błękitne oczy, z których w ciszy spływa na zaróżowione policzki strumień łez.
    Will nie ma żadnych konwulsji. Nie rusza się, trudno jest nawet dopatrzeć się śladów oddechu. Jest cichy, spokojny, odległy, a w powietrzu unosi się specyficzny zapach krwi.
    Następnie wiele rzeczy dzieje się jednocześnie. Pokój wypełnia blask błyskawicy, ciszę grzmot i pierwsze nuty kolejnej piosenki, a gdy Will zamyka i otwiera oczy, Hannibal jest tuż przy nim: dotyka jego twarzy, unosi ją, zagląda mu w oczy.
      — Will. ― Głos Lectera jest ochrypły, lecz łagodny, a jego twarz wyraża klarowną jak nigdy emocję. Jest zmartwiony. Zatroskany ― Muszę cię prosić, żebyś opowiedział mi, co się stało.
    Will mruga powoli – jego półprzytomne spojrzenie zatrzymuje się na oczach doktora. Bierze głęboki wdech, od którego unoszą się jego ramiona, i unosi powoli zranioną dłoń.
    Jej dotyk na twarzy Lectera jest spokojny, stabilny. Palce młodzieńca nie drżą, kiedy pozostawiają na wydatnej kości policzkowej i skórze pod nią krwawy ślad.
    Doktor z pewnością wie już, że w tym stanie nie wydobędzie nic ze swego pacjenta. Zapewne dlatego, zamiast kontynuować wywiad, podnosi się, pochyla, i delikatnie bierze młodzieńca pod ramię. Will poddaje się posłusznie, automatycznie – wygląda jak lunatyk i w niczym nie przypomina kokietki, która ledwie dwa dni temu na pożegnanie tak pięknie się do niego uśmiechnęła, szepcząc „do zobaczenia, panie Lecter”.
    Hannibal prowadzi Willa przez gabinet, ale nie zatrzymuje się przy fotelach. Idzie dalej, aż do drzwi, które prowadzą, jak się okazuje, wprost do jego mieszkania. Znajdują się w wysoko sklepionym korytarzu o lśniącej, drewnianej, wypolerowanej do perfekcji posadzce, ale tylko przez chwilę, gdyż Hannibal Lecter wprowadza młodzieńca wprost do zaskakująco nowoczesnej, wspaniale wyposażonej kuchni z przestronnym blatem pośrodku.
    Sadza go na przy nim na wygodnym krześle i pozostawia na chwilę. Czerwone krople sączą się z rozciętej dłoni, zlewając się na srebrnej powierzchni w ciemną kałużę.
    Chwilę później na blacie znajduje miejsce biała, podłużna misa. Hannibal ze spokojem przelewa do niej z przezroczystego dzbanka ciepłą wodę. Ostrożnym, choć pewnym gestem ujmuje nadgarstek młodzieńca i powoli zanurza jego dłoń w przyjemnej toni. Przezroczysta ciecz szybko zmienia odcień na blady róż.
    To ładny odcień, odcień tak łudząco podobny do naturalnej barwy kształtnych warg Willa Grahama.
    Hannibal z delikatnością i precyzją zanurza w wodzie kawałek czystej gazy i przykłada ją do rany. Wykonuje swoje zabiegi w zupełnej ciszy, obserwując przy tym badawczo zwróconą profilem twarz swego gościa.
    Gdy dłoń młodzieńca jest już sucha, mężczyzna starannie i z zaskakującym wyczuciem wiąże na niej opatrunek, po czym – gdy cały fizyczny aspekt tego zajścia jest już pod kontrolą – przykłada ciepłą dłoń do spoconego czoła Willa.
    Will zamyka oczy i rozchyla wargi, biorąc kolejny głęboki wdech, tym razem nieco bardziej chrapliwy.
      — Masz gorączkę ― oznajmia doktor. ― Za chwilę podam ci wodę i coś, co powinno nieco obniżyć temperaturę. Will ― wypowiada jego imię. ― Will ― powtarza dobitniej. ― Potrzebuję cię przytomnego.
    Will odchyla głowę i opiera ją o oparcie krzesła. Otwiera oczy, nieprzytomne spojrzenie wbijając w sufit.
    Doktor zmuszony jest wlać mu do ust wodę, serwetką zbierając to, co spływa po bladym podbródku, i podać lek bez najmniejszej współpracy, najdrobniejszego przebłysku świadomości ze strony swego pacjenta.
      — Will… ― chrypi. ― Czy powinienem do kogoś zadzwonić?

    ~

    Gałęzie pękają pod jego bosymi stopami z trzaskiem, który do złudzenia przypomina tykanie zegara, choć głośniejsze, bardziej inwazyjne. Rytm jest jednak zachowany, cykliczny, to się dzieje, las jest tarczą, jego stopy wskazówkami.
      — Will…
    Ochrypły głos wlewa się do jego jego umysłu gęstą, zawiesistą, szkarłatną cieczą. Jego ostre krawędzie tną delikatne tkanki, czynią spustoszenie.
      — Will.
    Will zatrzymuje się, wznosi wzrok ku górze. Mrok jest tak gęsty, że korony drzew giną w nim, nim ma szansę dosięgnąć ich spojrzeniem. Nie widać ich na tle nieba.
    Nie widać nieba.
    Jak gdyby las znajdował się we wnętrzu groty, jak gdyby nigdy nie docierały tu promienie słońca.
      — Will ― słyszy za sobą bardzo wyraźnie. ― Will.
    Powoli spogląda w bok, a potem niepewnie usiłuje odwrócić się za siebie. Coś jednak go powstrzymuje. Czuje na swym karku gorący oddech, ale nie może wykręcić głowy jeszcze bardziej, nie jest w stanie tego zrobić, a nogi, nogi nie chcą oderwać się od podłoża. Czas już nie mija, zegar nie tyka, gałęzie drzew nie są już gałęziami. To jelenie rogi, to ostro zakończone noże, które wysuwają się w jego stronę, które chcą go sięgnąć, uwięzić. Nagle czuje w dole ukłucie i gdy tam spogląda, ogarnia go panika: z jego brzucha sterczą ich czarne, ociekające krwią, zaplątane we wnętrzności końce.
    Nabiera powietrza i próbuje krzyknąć, ale nie jest w stanie, próbuje rzucić się do przodu i…
    Dysząc ciężko, podrywa się do siadu. Biała pościel zsuwa się z jego klatki piersiowej. Prześcieradło jest mokre. Otoczenie nieznane. Eleganckie. Z klasą.
    Will wstaje. Jest w samej bieliźnie, białej, z koronki. Podchodzi do drewnianej toaletki z bogato zdobionym lustrem. Spogląda w nie, na swoją spoconą, pobladłą, przestraszoną twarz.
    Nagle coś się zmienia. Na pełne usta wpływa cień złowieszczego uśmiechu.

    ~

    Bezszelestne zejście po schodach nie stanowi problemu. Bose stopy nie wydają najcichszego odgłosu, tłumione przez miękki dywan. Choć wnętrze wygląda na zabytkowe, jest też niezwykle zadbane. Nic nie skrzypi. Nic go nie zdradza.
    Nie zapala świateł, doskonale odnajdując się w ciemności. To jego odwieczna przyjaciółka. Sunie przez długi korytarz niczym duch, zjawa, w uśpionym domu potwora odnajdując się jak we własnym.
    W kuchni pracuje cicho lodówka. Jej brzęczenie jest niemal niesłyszalne, lecz znacznie głośniejsze niż kroki. Will zbliża się do niej. Stoi w centralnym miejscu kuchni, niczym tron króla w największej z zamkowych sal.
    Oto ma skarbnicę kanibala na wyciągnięcie ręki. Oto sen, który stał się prawdą.
    Białe światło pada na skupioną twarz o rozszerzonych źrenicach. Will zwilża wargi końcówką języka. Na górnej półce spoczywają cztery plastikowe, szczelnie zamknięte torby, a w nich – w nich kryje się niepodważalny dowód.
    Szczupła dłoń przekracza barierę chłodu i sięga po największą z nich, kryjącą w sobie serce. Świńskie? Czy ludzkie?
    Błękitne oczy wpatrują się intensywnie w organ, który kilkanaście godzin temu prawdopodobnie pulsował chaotycznie w piersi przerażonej ofiary. Zagląda w ciemne tunele aorty i pnia płucnego, zaciska mocniej palce i…
    To przeczucie. Nic racjonalnego. Po prostu nieodparte wrażenie, iż czyjeś oczy śledzą dokładnie każdy jego ruch, właśnie w tej chwili.
    Will nieruchomieje, wstrzymuje nawet najcichszy oddech, po czym z wolna odwraca się przez ramię, nie wiedząc, co ujrzy za sobą w ciemności.
    To, co widzi, posyła lodowaty dreszcz w głąb jego duszy. Hannibal Lecter stoi w progu w ciemnym, eleganckim szlafroku narzuconym na białą koszulę. Włosy opadają mu luźno na twarz, niemalże przysłaniając oczy, w których tli się coś szalenie niebezpiecznego, coś, co sprawia, iż Will nie ma najmniejszych wątpliwości.
    Najmniejszych.
      — Wierzę, że woda nie usatysfakcjonowała twojego podniebienia. Spragniona?
    Opuszcza wzrok na ściągnięte wargi, biegnie nim po stężałej twarzy, nim odwraca się do mężczyzny całym ciałem. Uśmiecha się łagodnie i przepraszająco, wprawnie maskując niepewność.
      — Prawdę mówiąc, szalenie zgłodniałam ― przyznaje ulegle. ― Przepraszam, panie Lecter, zdecydowanie powinnam była poczekać do rana.
    Hannibal wygląda na niewzruszonego.
      — Niekoniecznie ― mówi tylko, a na jego wyraźnie napięte wargi wpływa powoli ledwie dostrzegalny, pokrzepiający uśmiech. ― Jeśli tylko pozwolisz, chętnie przyrządzę ci jajecznicę. Powinna postawić cię na nogi po tym… przykrym incydencie.
      — Chętnie pomogę ― deklaruje młodzieniec, wolną ręką delikatnie obciągając przydługi, jasnoszary sweter w ciemne wzory, który narzucił przed zejściem na dół na prawie nagie ciało. ― Pozwala pan asystować innym w kuchni?
      — Pozwalam, a nawet zachęcam ― odpowiada Lecter, a w jego uśmiechu czai się coś jeszcze. ― Zarażanie ludzi swoją pasją uważam za prawdziwy przywilej.
    Will śmieje się dźwięcznie, gdy mężczyzna zapala światło.
      — Dobrze jest, gdy przyjaciele dzielą pasje ― zauważa luźno i, nie odwracając się od doktora, odkłada serce na jego miejsce w lodówce. ― Prawdziwym zrozumieniem obdarzyć nas może tylko jednostka, która dzieli nasze traumy i fascynacje. Nie każdy ma szczęście taką spotkać.
    Hannibal przystępuje do przygotowań: wyciąga jajka, mięso, zioła i grzyby. Staje przy blacie i wyciąga ze stojaka nóż. Jego ostrze połyskuje niebezpiecznie w blasku żarówki – Will widzi w nim swoje odbicie. Nie potrafi spojrzeć nigdzie indziej, nie potrafi zająć się krojeniem grzybów, które chwilę wcześniej rozłożył na desce.
      — Nie potrafię oderwać od pana wzroku… ― przyznaje szeptem, gdy spojrzenia jego i doktora się spotykają.
    Hannibal przez chwilę stoi nieruchomo, trzymając nóż w ręku – jego twarz jest pustą, nieczytelną maską. Przygląda się Willowi. Spogląda na spoczywające na blacie, czekające na obróbkę produkty. Wreszcie odkłada nóż; Will zauważa, iż robi to z pedantyczną dokładnością, pilnując, by kąt między krawędzią blatu a rękojeścią był idealnie prosty. W następnej chwili dystans między nimi jest już przeszłością. Doktor stoi tuż przed nim, przechyla głowę.
      — Dlaczego? ― zapytuje ochryple.
      — Ponieważ jest pan wdzięcznym obiektem obserwacji ― odpowiada Will i uśmiecha się kącikiem warg, patrząc mężczyźnie wprost w ciemne, otoczone siecią zmarszczek oczy. — Bardzo mnie pan intryguje. Ma pan tajemnice… Tajemnice są magnetyzujące.
    Zawiesza wzrok na ustach mężczyzny, które wykrzywiają się ni to w uśmiechu, ni w wyzywającym grymasie.
      — Nie chowam tajemnic przed przyjaciółmi.
      — Nie ma pan przyjaciół.
      — Nie masz przyjaciół ― powtarza po nim Lecter, a jego ciężka dłoń odnajduje miejsce na szczupłym ramieniu niczym ogromny drapieżny ptak, grzejąc i przytłaczając swym dotykiem ― ponieważ jesteś wyjątkowa.
    Will podnosi z wolna spojrzenie z ust mężczyzny na jego oczy. Patrzy w nie zza gęstej kurtyny rzęs, po czym zbliża się o dzielący ich krok i lekko zarzuca ramię na szyję Lectera, po raz pierwszy łamiąc barierę intymności.
      — Jestem ― szepcze do jego ucha, niemal muskając je wargami ― tak wyjątkowa, jak pan.
    Pojedyncze motyle muśnięcie pada na muszelkę czułego ucha, nim Will odsuwa się i z gracją wyciąga ze stojaka nóż. Podrzuca go zgrabnie w zabandażowanej ręce i ponad jego ostrzem psotnie spogląda na swego gospodarza.
      — Czy mogę zająć się jednak mięsem?
    Pan Vincent
    Pan Vincent
    Tempter

    Punkty : 2244
    Liczba postów : 102
    Wiek : 30

    Równy Tobie. Empty Re: Równy Tobie.

    Pisanie by Pan Vincent Nie 27 Paź 2019, 17:00

    Uczucie kiełkowania narasta, nasila się z każdym kolejnym dniem, gdy Hannibal spogląda wczesnym rankiem w lustro, przyglądając się własnemu odbiciu. Zastanawia się, kogo widzi w nim Will Graham – jak postrzega ciemne oczy, w co układają się krzywe wargi? Jak ostre wydają mu się krawędzi kości policzkowych, jak wydatny podbródek? Co dostrzega - zastanawia się, przesuwając brzytwą w górę, by zebrać resztki piany i włosów, a potem strzepnąć ostrzem, by zatrzymać je tuż przy przeciskającej się wolno w górę grdyce – pod skórą?
    Kogo?
    Wkraczając do kuchni, wciąż jest w stanie wyczuć parujące od niej gorąco; wirującą pod sklepieniem woń niedopowiedzeń, tlący się żar długich, długich spojrzeń. Nie jest w stanie pewnie powiedzieć, że wie, do czego mogło dojść przy blatach, gdyby Willie nie zdecydowała się wreszcie przerwać ciszy – intymność tego zdarzenia powraca do niego w snach, podsuwając rozmaite zakończenia – stara się nie poświęcać im wiele uwagi, ale tendencja do bezbrzeżnych podróży po pałacu wspomnień bardzo skutecznie mu te starania udaremnia.
    Rozmyśla, planuje, wysnuwa wnioski. Chwilę później odrzuca je, zdecydowany odrzucić półśrodki. Głód nasila się i stawia przed nim coraz większe wyzwania. Tylko od niego zależy, czy je podejmie. Tylko od niego zależy, czy stawi im czoła.
    Wczesnym popołudniem dzwoni do niego Bedelia du Maurier – jej głos już od pierwszego słowa zdradza zamiary, ale pozwala jej uwierzyć w swoją nieświadomość, rozwierając wargi w idealnym odwzorowaniu oburzenia – perfekcyjny w swej grze nawet wtedy, gdy nikt nie obserwuje jej wprost.
    — Nie mogę podążyć twoją sugestią, Bedelio — moja pacjentka potrzebuje pomocy, której nie zamierzam odmawiać.
    — Ta osoba jest... niebezpieczna, Hannibalu. Przeglądałeś jej papiery. To długa lista... incydentów.
    — Zostałem uprzedzony o jej gwałtowności. Zrobiła to osobiście — zapewnia cicho, przystając przy blacie, by zerknąć na wiszący na ścianie zegar. — Każdy z nas ma jakąś przeszłość — dodaje zaraz, nie dziwiąc się specjalnie, gdy po drugiej stronie rozlega się przeciągłe, ciężkie westchnienie.
    — To prawda. Chciałabym tylko, żebyś przemyślał dalszą współpracę z panną Graham. Obawiam się, że jej towarzystwo może mieć na ciebie... negatywne oddziaływanie.
    — Twoja troska mi pochlebia. Zapewniam cię jednak, że mam wszystko pod kontrolą. Panna Graham jest czarującą damą. Nasze rozmowy zapewniają mi wiele umysłowej stymulacji. To pobudzające dyskusję. Momentami zapominam o tym, że spotkania mają ściśle dotyczyć jej zdrowia.
    — To właśnie to martwi mnie najbardziej — głos Bedeli cichnie znacznie, niemalże ginąc w szumie telefonu.
    — Nie odnajduję tego, jako powodu do zmartwień.
    — Will Graham nie jest twoim przyjacielem — tym razem słowa są ostre i padają szybko, uderzając pojedynczo, jak przy zdzieraniu opatrunku. — Nie zapominaj o tym, Hannibalu. Miłego dnia.

    *

    Późnym wieczorem doktor Lecter otwiera drzwi gabinetu, witając w nich znajomą sylwetkę – odsuwa się, by postać przemaszerowała zgrabnie przez ozdobioną już świątecznie poczekalnię i odruchem sięga po wino i kieliszki – za oknem prószy leniwie śnieg; jego grube, puszyste płaty przylegają co jakiś czas do szyb, osuwając się po nich leniwie, gdzie tracą swój imponujący kształt, zlepiając się w nieregularny, biały wał.
    — Dobry wieczór — odzywa się pierwszy, wsuwając pismo z niedokończonym artykułem („Ludożerca znów na wolności!”, krzyczy nagłówek) do szuflady biurka.
    Will (choć nie jest to jeszcze tak oczywiste), ściąga z siebie płaszcz, odwieszając go w to samo miejsce, które wybrał sobie już przy pierwszym spotkaniu; teraz prezentuje się Hannibalowi w luźnym, ciemnoczerwonym swetrze; trzeba przyznać, że świetnie komponuje się z odcieniem krzykliwej szminki, zdobiącej gustownie kształtne wargi młodzieńca. Ani obcisłe spodnie, ani wysokie, czarne kozaki, nie mogą zostać przez niego skategoryzowane „płciowo”. Tak może ubierać się mężczyzna.
    Tak może się nosić kobieta.
    — Dobry wieczór — słyszy odpowiedź, ale to nie na jej udzieleniu koncentruje się właściciel błękitnych oczu; oczu, które przed chwilą śledziły znikającą gazetę (a wystarczyło mu przy tym powierzchowne zerknięcie na jej okładkę). Czerwona warga zostaje przygryziona przez biały, równy kieł, szczupłe ciało ulokowane w fotelu. Długie nogi wyciągają się przed siebie zgrabnie, a potem krzyżują w wyrafinowanie kobiecy sposób. — O kanibalu.
    Kiedy podpiera głowę na dłoni, odbierając od niego napełniony już kieliszek, wygląda jakby pozował do obrazu – gotów na uwiecznienie go w tej wdzięcznej pozie – to zaskakujące, jak wino pasuje swą barwą do jego makijażu (mocniejszego, niż zwykle, definitywnie wieczorowego), do miękkiego, zsuwającego się z bladego ramienia swetra.
    ― Przerażające, prawda? Przerażające i fascynujące, zastanawiam się czasem, co musi przeżyć człowiek, który działa w ten sposób.
    Doktor zajmuje swoje miejsce w fotelu naprzeciw pacjenta; za jego plecami rozciąga się dumnie biurko i piętrzący się na nim stos szkiców. Ciemne oczy wędrują tam na moment, a potem osiadają czule na zarumienionej, androgynicznej twarzy Przez krótką chwilę myśli o tym, że mógłby go takiego namalować, że byłby to w stanie zrobić.
    ― Mnie zawsze bardziej zastanawia, co przeżywa człowiek podczas czynienia zbrodni ― odpiera swobodnie, zaciągając się głęboko aromatem wina. ― co sprawia, że bez względu na czające się ryzyko i niebezpieczeństwo, powraca do niej, niczym w ramiona stęsknionej kochanki.
    Czerwone wargi wykrzywiają się w krótkim uśmiechu, gdy młodzieniec wzdycha błogo, obracając kieliszek w długich palcach.
    ― To musi być pewien rodzaj ekstazy. Porównywalny, jak podejrzewam, do potężnego orgazmu.
    ― Czy zdarza ci się ― zapytuje, decydując się na nieprzerywanie ich kontaktu wzrokowego ― fantazjować o śmierci?
    I znów biały, równy ząb wysuwa się spod wyszminkowanych warg, przygryzając jedną z nich w bezwiednym odruchu.
    ― Tak ― pada odpowiedź, ostrożna i zdawkowa, udzielona takim tonem, jakby wyznawali sobie największe sekrety, najpaskudniejsze tajemnice. ― A pan? ― dopytuje ciekawsko małe diablę, powracając zadziwiająco łatwo do swego psotnego uśmieszku. ― Czy dużo pan myśli o śmierci?
    ― Każdego dnia ― mruczy, ale wcale nie cicho, wcale nie. ― Nieustannie.
    I dostrzega tę zmianę; dziki płomień, który niemalże spopiela zamglony błękit swym żarem; pozornie postawa pana Grahama nie ulega pojedynczej zmianie, ale coś woła, coś wyje zza murów opanowania, krzyczy o odrobinę miejsca, o chwilę uwagi. Z daleka może dostrzec, jak pulsująca wzdłuż szyi arteria puchnie, pulsuje dziko wodospadem krwi, zdradzając prawdziwą naturę tego pozornego opanowania.
    ― Opowiedziałeś mi o swojej matce ― doktor ratuje go uprzejmie, odstawiając kieliszek na stolik obok siebie ― nie słyszałem jednak słowa o twoim ojcu.
    Koss Moss
    Koss Moss
    Minor Vampire

    Punkty : 11735
    Liczba postów : 2431
    Skąd : z Kosmosu
    Wiek : 105

    Równy Tobie. Empty Re: Równy Tobie.

    Pisanie by Koss Moss Nie 27 Paź 2019, 19:24

    Nagle twarz Willa zmienia się diametralnie. Na pozór jest to zmiana niedostrzegalna, ale uważny obserwator, jakim jest doktor Lecter, bez wątpienia zauważa nagłe mikronapięcie mięśni, gwałtowną transformację w spojrzeniu.
    Will mruga pośpiesznie, czując w gardle narastający ucisk. Zaciska mocniej dłoń na kieliszku, zaciska też zęby i opuszcza wzrok na swoje kolana.
    Długo milczy, ani nie pociągając z kieliszka, ani nie podnosząc spojrzenia. Wolną dłonią oplata swe ciało, jakby nagle zrobiło mu się zimno, lub jakby próbował się od czegoś odgrodzić. Gładzi się po odsłoniętym ramieniu, nasuwając na nie uparcie opadający sweter.
      — Mój ojciec też nie żyje ― stwierdza krótko, ozięble.
      — Od jak dawna?
    Will nie widzi twarzy Lectera, ale głos mężczyzny pozostaje taki sam, pozbawiony oceny, pozbawiony emocji.
      — Miałem dwanaście lat, gdy umarł.
      — Jak to na ciebie wpłynęło? ― Mężczyzna nie ustępuje, choć przecież musi być świadom, że temat budzi w nim spięcie.
    I Will wzrusza krótko ramionami, odstawia kieliszek i układa obie dłonie na podłokietnikach. Nogi zestawia na ziemię. Podnosi wzrok na mężczyznę i unosi lekko brew.
      — Dobrze.
      — Jego śmierć, jakie to było uczucie?
    Will wzrusza ramionami.
      — Żadne. Wie pan już, że niewiele noszę w sobie emocji, prawda? Nie wzruszyło mnie to ani odrobinę.
    Hannibal nie spuszcza spojrzenia w jego oczu.
      — Opisz mi ostatnie prawdziwe uczucie.
      — Niestety ― Will uśmiecha się krzywo ― nie potrafię sobie przypomnieć.
      — Gdybyś miał sobie wyobrazić, jak powinieneś się czuć w związku z brakiem matki i śmiercią ojca… ― Hannibal sięga po odstawiony na chwilę kieliszek i spojrzenie Willa ściągają jego błądzące po cienkim szkle palce ― Co by to było? Co mogło cię ominąć?
    Will wykrzywia lekko usta i wraca spojrzeniem do twarzy doktora.
      — Może coś miłego ― mówi. ― Może coś traumatycznego. Całe życie spędziłem w odosobnieniu, panie Lecter, nie umiem wyobrazić sobie nic innego.
      — Odosobnieniu, czy samotności?
    Źrenice Willa rozszerzają się lekko.
      — Tacy jak my, panie Lecter… zawsze są samotni. Dwa samotne okręty uwięzione w bezgrani oceanu. Nie ma dla nas bezpiecznej przystani.
    Na chwilę zapada między nimi cisza. Will rozgląda się po pomieszczeniu, jakby widział je po raz pierwszy. Podziwia malowane sklepienie i pnące się aż pod nie regały pełne ksiąg.
      — Opowiedz mi o swojej pracy ― pada.
      — Jestem bibliotekarzem ― odpowiada bez zająknięcia Will. ― Dlatego bardzo interesują mnie pańskie zbiory. Są doprawdy imponujące. Większe niż w miejscu, w którym pracuję. To prawie zabawne.
    Podnosi się dość nagle i czyni kilka kroków w stronę drabiny, po czym odwraca się przez ramię.
      — Czy mogę…?
      — Oczywiście ― odpowiada miękko doktor Lecter i również podnosi się, by zbliżyć do drabiny. Stają po jej obu stronach i Will zagarnia niesforny lok za ucho. Uśmiecha się z figlarną nutą.
      — Książki to moja wielka pasja ― szepcze. ― Najwyraźniej kolejna, którą dzielimy.
    Chwyta szczebel drabiny i ostrożnie wchodzi na górę, mimowolnie kołysząc przy tym biodrami. Zanim jeszcze dostaje się na piętro, spogląda z góry na doktora i odnajduje jego wzrok na – i, prawdę mówiąc, robi mu się odrobinę gorąco – swoich pośladkach.
    Mężczyzna oblizuje wargi końcówką języka. O czym myśli?
    W jaki sposób na niego patrzy, co w nim widzi?
    Co widzi pod jego skórą? Smakowite mięśnie czy zepsutą duszę?
    Czy chciałby w niego wejść tak bardzo, jak Will pragnie wejść w niego?
      — Patrzy pan na mnie — mruczy Will, wychylając się lekko przez balustradę ― jakby chciał mnie zjeść.
    Mruga do niego porozumiewawczo, z nutką figlarności.
      — Wierzę, że to w żaden sposób nie czyni ci dyshonoru ― odpowiada doktor. ― Wierzę, że to w żaden sposób nie czyni ci dyshonoru. Czerwony zawsze pobudzał mój apetyt.
    Will śmieje się dźwięcznie i znika z jego pola widzenia, odwracając się do regału.
      — W takim razie proszę umówić się ze mną na kolację.

    ~

      — Will ― Freddie staje jak wryta, a z segregatora, który trzyma w dłoni, wypada jej stos kartek.
    Młodzieniec odwraca się od stojącego w korytarzu dużego lustra i spogląda na nią spod uniesionej brwi.
      — Freddie.
      — Jak ty… jak ty pięknie wyglądasz.
    Will uśmiecha się i z cichym kliknięciem zamyka szminkę, której kolor doskonale pasuje do szkarłatnej, przylegającej do jego ciała sukienki.
      — Tak pani uważa, panno Lounds? Jestem teraz seksowną zdzirą?
    Freddie schyla się, by pozbierać kartki, zawieszając wzrok na odziane w czarne szpilki stopy, gładkie, okryte ciemnymi, cienkimi rajstopami nogi dłuższe i kształtniejsze niż jej własne, które nikną w połowie długości ud pod czerwonym materiałem. Kręci lekko głową.
      — Nie powiesz mi chyba, że idziesz do psychiatry.
    Will śmieje się perliście i odwraca z powrotem do lustra. Układa dłoń w czarnej rękawicy na biodrze i poprawia na głowie kapelusz z szerokim rondem.
      — Will, zdradzisz mi ten sekret?
      — Idę się spotkać z psychiatrą. Wspominałem już chyba, że to obłędnie przystojny człowiek?
      — Ile on ma lat?
    Will wzrusza ramionami i sięga po wiszący na pobliskim wieszaku czarny płaszcz z futerkiem.
      — Piękno nie pyta o wiek, Freds, zapomniałaś?

    ~

    Na miejsce przybywa delikatnie spóźniony – wszystko przez awarię autobusu. Mija trochę czasu, nim udaje się mu wskoczyć do następnego, do przesady zatłoczonego. Przykuwa niemałą uwagę. Odziana w czerń kobieta o wściekle czerwonych ustach odcina się wściekłym kontrastem od ubranych w różnobarwne, puchate, pozbawione estetyki kurtki pasażerów. Wygląda inaczej niż oni, stoi inaczej niż oni, patrzy inaczej niż oni. To osoba z zupełnie innego świata.
    Nie inne wrażenie robi, gdy staje w drzwiach eleganckiej restauracji przytrzymywanych przez atrakcyjnego kelnera i uśmiecha się oszczędnie w ramach niemej podzięki.
    Oddaje płaszcz, ale odmawia pomocy przy wyborze stolika i pełne gracji kroki kieruje wprost do ustronnego, skrytego za drewnianym, przyozdobionym kwiatami parawanem kąta przestronnej sali, ponieważ dobrze wie, gdzie znajdzie doktora.
    Zatrzymuje się, jakby nagle ogarnęło go zawahanie, tuż przy barierze, układa dłoń na biodrze i lekkim ruchem zdejmuje z głowy kapelusz.
      —  Dobry wieczór. Czeka pan na kogoś?
    Hannibal odwraca się przez ramię i źrenice Willa rozszerzają się gwałtownie. Nie potrafi odmówić temu mężczyźnie uroku. Zdaje się wyjątkowo wypoczęty, zupełnie inny niż niekiedy podczas sesji, po całym dniu zapewne wyczerpującej umysłowo pracy. W jego oku tli się tajemniczy błysk – uśmiecha się szarmancko i dziś zdecydowanie nie zachowuje się jak psychiatra, o nie. Will czuje się wręcz delikatnie onieśmielony kurtuazją, z jaką mężczyzna, niby wprawiony uwodziciel, podnosi się z miejsca, by wyciągnąć do niego dłoń.
      —  Dobry wieczór ― wita się jowialnie i ciepło, a w jego głosie wybrzmiewa zaczepna nuta. ― Wygląda na to, że czekałem na najpiękniejszą ze wszystkim dam, panno Graham. Zgaduję, że mogę się poszczycić niezwykłym szczęściem.
    Will uśmiecha się delikatnie i lekkim ruchem podaje mu okrytą długą, aksamitną rękawicą dłoń.
      —  Może pan, panie Lecter ― szepcze, zbliżając się do niego i z tej niewielkiej odległości patrząc mu prosto w oczy. ― Choć muszę przyznać, że i mnie… szczęście zdaje się sprzyjać. Wygląda pan dziś niezwykle apetycznie.
    Mruga do niego i pozwala odsunąć sobie krzesło, na którym następnie zasiada, torebkę i kapelusz układając na boku.
    W swym pełnym gracji zwyczaju krzyżuje nogi i nieśpiesznie zdejmuje również rękawice, które trafiają na bok, jak i reszta zbędnych w tej chwili akcesoriów.
    Układa dłoń na blacie i zawiesza wzrok na białym kołnierzu doktora. Oczami wyobraźni widzi na nim szkarłatne ślady. Szminki? Krwi?
      — Proszę uprzejmie.
    Kelner staje u ich boku z eleganckimi kartami i wręcza jedną z nich Willowi, a drugą Hannibalowi. Młodzieniec przez chwilę spogląda na listę dań o enigmatycznych dla niego nazwach, a potem, zagryzając wargę, podnosi spojrzenie na doktora.
    Pod stołem jest ciasno… ich kolana niemal się stykają.
      — Proponuję, by wybrał pan danie, panie Lecter… a ja wybiorę wino.
    Pan Vincent
    Pan Vincent
    Tempter

    Punkty : 2244
    Liczba postów : 102
    Wiek : 30

    Równy Tobie. Empty Re: Równy Tobie.

    Pisanie by Pan Vincent Pon 28 Paź 2019, 13:57

    Godzi się na przekór. Godzi się, bo rozpiera go ekscytacja i ciekawość, ciekawość tego, jak może się to dalej potoczyć. Ponieważ wie, jak bardzo jest to niewłaściwe i jak niewiele brakuje im teraz na każdym kroku, by ktokolwiek rozpoznał ich twarze, wzdychając głośno „zaraz, zaraz, czy to nie doktor Lecter? A kim jest ta urocza dama w jego towarzystwie, czy nie jest dla niego za młoda?!”.
    Znowu balansują na krawędzi wzburzenia, skandalu – jak ta filiżanka, postawiona specjalnie u samego brzegu stołu – elegancka, stworzona z prawdziwej porcelany, pieszcząca zmysły swym opływowym kształtem, do chwili, gdy uderzy o ziemię, zmieniając się w stertę bezwartościowych okruchów.
    Bierze sobie wolne od pracy; odwołuje spotkania, czmychając pośpiesznie przed podejrzliwym spojrzeniem Bedeli.
    — Mam do załatwienia parę spraw na mieście — mówi tylko, zapisując w kalendarzu zgrabną kolumnę nowych dat. — Potrzebuję do tego całego dnia.
    — To zrozumiałe, Hannibalu — pani du Maurier uśmiecha się oszczędnie, gdy zostaje jej zaoferowany płaszcz, który doktor troskliwie nasuwa na jej wąskie ramiona. — Odpocznij, zbierz siły. Czeka nas długa zima, czyż nie?
    — Zimy mają swój urok — oponuje subtelnie, przyglądając się ukradkiem, jak na wypielęgnowane dłonie wsuwają się zgrabnie skórzane rękawiczki. Ich zgaszona czerwień przepięknie kontrastuje z jasnymi włosami i bladą cerą jego drogiej sekretarki. Często cieszy się, że otacza go tak stylowa istota, tak obeznana z modą, światem, gustowna, ciesząca oko.
    Czasem zdarza mu się myśleć, że to właśnie dlatego ją zatrudnił, dlatego, że Bedelia działa na niego, jak ładny obraz, jak wyjątkowo udany mebel, przepiękna kanapa, którą może przestawiać, jak tylko mu się podoba.
    Później przypomina sobie o prawdziwych powodach i zadowala się przekonaniem, że ich współpraca jest niezwykle udana. Że zatrudnienie tej kobiety w takim miejscu, w swoim własnym gabinecie, wcale nie było złym pomysłem.
    Rozchodzą się i przystępuje swobodnie do przygotowań – najpierw przygotowuje swój umysł i duszę, oddając się grze na klawesynie – kompozycja jest tęskna, nasila się miarowo, wstrząsając szerokimi ramionami, gdy pieści klawisze, niczym lico kochanki, gdy gładzi je tylko po to, by zaraz pokazać im, ile w nim zapału i żaru, ile nieposkromnionej energii. Gra, opowiadając o tym, co piękne i zakazane, o tym, o czym nie potrafiłby opowiedzieć w inny sposób. Kiedy kończy, a w pomieszczeniu pobrzmiewa jeszcze ostatni, rozedrgany (niczym urwany oddech, niczym ostatnie, grzeszne westchnienie, słowa, szeptane po cichu wprost do ucha) dźwięk ulatnia się w kierunku sklepienia, ciemne oczy wynurzają się zza mgły i krzywe wargi układają się w ledwie zauważalnym uśmiechu.
    Czas przystąpić do dobrania kreacji. Intuicja podpowiada mu, że rozsądnym będzie zgrać się z krwistą czerwienią.

    *

    Na miejscu pojawia się jeszcze przed czasem – pozwala mu to zorientować się w przestrzeni, gościach i klimacie – zasiada do eleganckiego stolika (prowadzony przez uczynnego, młodego mężczyznę, którego manieryzm, choć odrobinę sztywny, urzeka go swą serdecznością) i czeka. Nie liczy minut, oddając się swobodnym rozmyślaniom – ciało ma wyprostowane, minę skandalicznie wręcz zadowoloną. Porzuca płaszcz profesjonalizmu, pozostawiając pracę i obowiązki daleko, daleko poza progami eleganckiego lokalu. Wokół aż szumi od gwaru rozmów, dźwięcznych chichotów i postukiwania kieliszków. Jest niemalże pewien, że będą tu rześko anonimowi.
    Zastanawia się nad tym, kogo dziś spotka – Willa, czy Willie? – czy ujrzy przed sobą młodzieńca w zgrabnie skrojonym garniturze, czy damę w olśniewającej sukni? Czy sugestie w dalszym ciągu będą nieprzyzwoicie jednoznaczne, czy postanowią znów pobawić się pozorami?
    I słyszy to wreszcie – głos, który posyła wzdłuż kręgosłupa elektryzujący dreszcz – jest jak subtelna pieszczota, jak muśnięcie motylich skrzydeł, przesuwających się falą przez potężne ciało, gdy Hannibal obraca się, a potem uśmiecha gadzio, bo jeśli sam głos sprawiał mu już przyjemność, to nijak mógł się w tej chwili równać z rozkwitającym mu przed oczami widokiem.
    Wymieniając się uprzejmościami, nie jest w stanie oderwać od niej wzroku – jest, z resztą, pewien, że nie tylko on walczy z podobnymi trudnościami – kątem oka dostrzega, jak wiele głów obraca się za soczystą pięknością, gdy pomaga jej zająć miejsce przy ozdobionym przepięknie stoliku.
    Nawet te ozdoby nikną przy wdzięku panny Graham, proponującej mu właśnie filuternie małą grę.
    — Doskonały pomysł, moja droga — doktor spogląda na kelnera z błyskiem w ciemnym oku, przyjmując od niego elegancką kartę. Już po chwili jest gotów, ale zanim jakiekolwiek słowa opuszczają jego wargi, posyła Willie spojrzenie. — Nie ułatwię pani jednak tego zadania — dodaje w wyzywającym pomruku i przechodzi do rzeczy. — Commençons par la salade de chèvre chaud. Boeuf Bourguignon. Moulès. Et un soufflé au chocolat, s'il vous plaît.
    Przejrzysty błękit zatapia się w jego twarzy i nie opuszcza jej nawet na chwilę – ktoś mógłby powiedzieć, że to niegrzeczne, przyglądać się komuś tak intensywnie, ale Hannibal pyszni się i rozkwita, nie potrafiąc się już nie uśmiechać – wysuwa nogę o kroczek do przodu, wiedząc, jak wkrótce się do skończy. Nie ma już pewności, które z nich rozsiewa sidła, które wpada w pułapki – oboje tkwią w tym już głęboko, choć nie minęło przecież wiele czasu od ich spotkania. I co za tym stoi? Co sprawia, że tak łatwo im ze sobą spędzać czas, oddawać się rozmowie, albo pełnemu niewypowiedzianego zrozumienia milczeniu?
    — Et deux verres à Chateau Lafite, monsieur, s'il vous plait — decyduje wreszcie Willie I doktor kiwa dumnie głową, wyrażając swe uznanie.
    — Doskonały wybór — kelner kiwa głową, pozostawiając na stoliku jedną z kart. — Za chwilę powrócę do państwa z winem i przystawkami.
    — Imponuje mi pani, panno Graham — odzywa się zaraz, przechylając głowę; teraz ma doskonały widok na sznur pereł, oplatających długą szyję. Gustowna ozdoba nie należy do żałosnych podróbek – każde pojedyncze ogniwo lśni swą autentycznością i nagle Hannibal nie może pozbyć się myśli, że młodzieniec wygląda w nich wprost apetycznie. — Zna się pani nie tylko na książkach i herbacie. To niesamowite, jak na tak młodą osobą — kontynuuje bezwstydnie, tak samo, jak bezwstydnie kontynuują jego oczy, które szczególną uwagę poświęcają teraz wyraźnie zarysowanym obojczykom. Jeden z nich nosi na sobie starą bliznę; niewielką i okrągłą, podsuwającą zaraz proste skojarzenie gaszonego papierosa.
    Wiedział już wcześniej, to wcale go nie dziwi. Blizny są... mają swój magnetyzm. Opowiadają stare historie, które często zamiata się pod dywan.
    Czerwone wargi układają się w przepięknym uśmiechu, gdy Will opuszcza lekko głowę. Na jego twarz pada trochę cienia, długie rzęsy przysłaniają błękit, który przybiera barwę granatu. Jego oczy wydają się zmieniać swą barwę w zależności od światła, ale nie jest to rzadka przypadłość. Natomiast rzadko kiedy równie urokliwa.
    — Dziękuję, panie Lecter. Takie słowa z pańskich ust to największy komplement — szepcze młodzieniec i znów zagryza krwawoczerwoną wargę, spoglądając na poszetkę w kieszeni doktora, która (tak się akurat zdarzyło) zgadza się barwą co do joty. — Poruszył mnie pan. Muszę uważać, żeby się przypadkiem w panu nie zakochać. To byłoby bardzo niebezpieczne.
    — Niebezpieczne — podejmuje, choć utrudnia mu to nieco kelner, napełniający ich kieliszki wonnym winem; noga przesuwa się znów odrobinę, ale zdaje się tego nie zauważać. Czy jest mu po prostu niewygodnie? Może pogoda podziała źle na jego stawy? — Odrobina niebezpieczeństwa potrafi rozbudzić w nas najpierwotniejsze instynkty. Adrenalina rozchodzi się po ciele w gwałtownym uderzeniu, ukazując nam nieznane dotąd możliwości własnego ciała. Odkrywamy w sobie bogów, doświadczając w ten sposób nieśmiertelności. Jej niewielkiej części.
    I wreszcie Willy smukła łydka także zmienia swą pozycję, a wtedy następuje dotyk. Dla młodzieńca musi być to tak intensywne, że na moment przymyka oczy. Hannibal także nie pozostaje obojętny; elektryzujący dreszcz uskrzydla go znowu, daje mu posmakować młodości, mimo, że to nic, nic takiego.
    Pomalowane powieki otwierają się znów, ale tylko po to, by wbić pociemniałe spojrzenie w jego twarz. Spojrzenie pełne jest nieprzyzwoitego zachwytu.
    — Tak właśnie się pan czuje, gdy pan... — szepcze — ...kocha?
    — Nie, panno Graham — odpowiada, pochylając się mimowolnie w jej kierunku, gdy gadzie wargi wykrzywiają się znów w swym grymasie, gotowe do wyznania nieprzyzwoitych tajemnic. — Tak czuję się w tej właśnie chwili.
    Patrzą na siebie długo, milczenie otula ich swym miękkim szalem. W tej samej chwili sięgają po kieliszek, upijają niewielki łyk znakomitego trunku. To wino z górnych półek, smakuje wciąż dębową beczką.
    — To zabawne, panie Lecter — szept pieści jego zmysły, jak jedwab, jak pawie pióro — ale chyba rozumiem.
    Drobna dłoń (ta, którą nie zajmuje nóżka kieliszka) wkrada się pod stół, układając się na jego kolanie; szczupłe palce pną się motylim dotykiem w górę (to o wiele intensywniejsze, musi wziąć głębszy oddech, gdy ta dłoń…) i zatrzymuje się, zanim jej wędrówki mogłyby się wydać jakkolwiek niewłaściwe. Nagle ta sama dłoń zostaje gwałtownie cofnięta pod pretekstem zaczesania ciemnego loka za ucho. Blady palec prostuje się wolno, przyciśnięty do krwistych warg.
    Nie dotykają się już rękoma, nie stykają się ich nogi, ale teraz to oczy dotykają się, pieszczą wzajemnie, chłonąc swą głębie, jak chore, jak zahipnotyzowane.
    Zabieg ten zostaje bestialsko przerwany przez sałatkę i kosz z pieczywem. Przystępuje grzecznie do konsumpcji, choć musi przyznać, ze wolałby nie przerywać tej chwili – nie teraz, gdy przybrała nowy, głębszy obrót, pośpieszne tempo, nad którym trudno im teraz zapanować.
    Składniki są świeże i wspaniale się ze sobą komponują – zapijane winem, zmieniają się w prawdziwą ucztę dla podniebienia. Wymieniają się uwagami na temat świetności potrawy, pada parę uwag o pogodzie. Danie główne witają uprzejmie i z należytym zainteresowaniem. Doktor smakuje mięsa i odnajduje je wyśmienitym. Po jego smaku może stwierdzić, że tego samego ranka zawartość ich talerza nie miała jeszcze pojęcia o kolejach swego losu. Nie sądzi, by był on przykry – świadomość, że aktem ostatniego dobrego uczynku mogła zadowolić jego zmysły, napawa go poczuciem sprawiedliwości – nigdy nie miał z tym większego problemu.
    Wznoszą małe toasty, z których śmieją się po cichu, gdy wzniosłość przybiera pewną formę absurdu. Ich nogi nie spotykają się już ani razu.
    Scenę przejmuje barwny deser, wdzięcząc się przed nimi wśród jadalnych kwiatów – Hannibal sięga po widelczyk i smakuje sufletu, pozwalając czekoladzie, by rozpłynęła mu się we wnętrzu żarłocznych warg – ciemne oczy śledzą uważnie wędrówkę porcji panny Graham, gdy ta znika za tunelem czerwonych ust. Wyobraża sobie teraz ten proces, chętny język, zwilżający sobą słodycz, a potem białe, równe zęby, miażdżące miękkość, by…
    Nie zorientował się, kiedy zaczęli kolejną butelkę – pije lamkę wina, która ciągle napełniania jest przez ich cichego pomagiera – wszystko dzieje się prędko i sprawnie, momentami łatwo jest stracić głowę.
    — Nie kończmy jeszcze tego wieczoru, panno Graham — prosi grzecznie, choć jego głos pozbawiony jest absolutnie wszelkich wątpliwości. Znajdują się już u drzwi, zbierając się do założenia okryć; na zewnątrz panuje straszliwy ziąb, ale już teraz oczekuje ich taksówka. — Proszę dać mi się zaprosić na herbatę. Jestem szczęśliwym posiadaczem nowej odmiany, która powinna przypaść pani do gustu.
    Will trzyma go chwilę w niepewności, odpowiadając jedynie tajemniczym uśmiechem. Pozwala, by to Hannibal odebrał jego płaszcz i okrył nim jego ramiona. Wychodzą na zewnątrz, a kiedy jego piękna partnerka obraca się do niego z powrotem, ma telefon w ręku. Unosi go wysoko i… robi sobie zdjęcie, co doktor kwituje mimowolnie wzniesieniem brwi. Wdzięczna modelka ogląda swoje dzieło, śmiejąc się miękko, gdy wysoki obcas trafia w nierówność chodnika.
    Ofiaruje jej pośpiesznie swe ramię, które zostaje podchwycone z – na szczęście – należytą wprawą.
    — Oczywiście — mruczy, grzebiąc jeszcze przez chwilę w telefonie — oczywiście, że chętnie napiję się z panem herbaty.
    — Niezwykle mnie to cieszy, panno Graham — odpowiada szczerze, otwierając przed nimi drzwi taksówki. W jej wnętrzu podaje jeden tylko adres, zajmując miejsce blisko swej towarzyszki; pochyla się, niby to pod pretekstem poprawienia zagniecenia na spodniach, zaciągając się kwiatowym zapachem perfum.
    Łatwo jest udawać, że nie ma się pojęcia o zakończeniu spektaklu, kiedy poszczególne akty są tak piękne, głośne i barwne. Kiedy dostarczają tylu uciech, pozwalając na krótką chwilę zapomnieć o tym, jak ciężkie sceny przyjdzie znosić wraz z nadejściem dramatycznego końca.
    Niezmiernie łatwo.
    Koss Moss
    Koss Moss
    Minor Vampire

    Punkty : 11735
    Liczba postów : 2431
    Skąd : z Kosmosu
    Wiek : 105

    Równy Tobie. Empty Re: Równy Tobie.

    Pisanie by Koss Moss Pon 28 Paź 2019, 15:46

    Will rozsiada się wygodnie w miękkim siedzeniu. Nie zapina pasa. Odchyla lekko głowę i wbija spojrzenie w siedzącego obok mężczyznę, wdychając głęboko zapach jego eleganckich perfum.
    Odrobinę kręci mu się w głowie. Alkohol przyjemnie przytłumił zmysły, zgasił obawy, rozniecił figlarny płomień.
      — Jak to możliwe, że taki mężczyzna jak pan ― podejmuje z zaczepną nutą ― lubi takie kobiety jak ja?
      — Jest więcej takich kobiet jak pani? ― zapytuje Hannibal z udawanym zdziwieniem, i Will śmieje się perliście, unosząc okrytą rękawiczką dłoń do swego policzka.
      — Może pan próbować wypełnić pustkę, którą pozostawię w pana sercu ― szepcze ― ale tylko ja wiem, jak ukoić ten ból.
    Oczy Hannibala, pociemniałe, wwiercają się w jego duszę. Krzywe usta zbliżają się do jego ucha, a potężna sylwetka kładzie się na nim cieniem, przytłaczając, pochłaniając go w całości.
    Hannibal Lecter jest mężczyzną zachłannym, terytorialnym. Dominującym.
      — Napełnij mnie.
    Dwa ochrypłe słowa, wymruczane w ten sposób, są jak rozpałka dla płomienia, który tli się w piersi Willa. Młodzieniec wypuszcza drżąco powietrze przez rozchylone wargi. Owiewa nim szyję Lectera.
      — Nie wie pan, o co prosi ― szepcze zdławionym głosem.
      — Proszę więc ― chrypi Hannibal; jego grdyka przesuwa się, a gorąco bijące od tego ogromnego ciała wlewa się w niego, zmieniając pożar w pożogę ― pozwolić mi ponieść konsekwencje za swe czyny… jakkolwiek wydawałyby się pani niesłuszne.
    Oddech Willa staje się głośniejszy, jego gorąc musi parzyć skórę mężczyzny, na której perli się pot. Młodzieniec zagryza wargę, a potem gwałtownie przyciska dłoń do ugładzonych włosów mężczyzny i ciągnie go ku sobie, zmuszając do przekroczenia granic.
    Szkarłatne usta spotykają się z białym kołnierzykiem, rozgrzany policzek wciska się w spoconą szyję.
      — Jesteśmy na miejscu ― oświadcza prawie nieśmiało, ledwie słyszalnie taksówkarz, spoglądając w lusterku na odbicie dwóch milczących od dłuższej chwili sylwetek.
    Will wzdycha cicho i powoli rozluźnia żelazny uścisk, jakim oplótł Lectera. Pozwala dłoniom zsunąć się w dół i musnąć skórzaną tapicerkę.
    Hannibal prostuje się powoli – gdy Will rzuca szybkie, półprzytomne spojrzenie na jego twarz, odczytuje z niej – jak mu się wydaje – nutę zaskoczenia. Mężczyzna uiszcza opłatę, a następnie wychodzi z samochodu i, zanim Will ma czas, by choćby sięgnąć do klamki, już otwiera mu drzwi i kurtuazyjnie podaje dłoń.
    Młodzieniec ujmuje ją i pozwala pomóc sobie, wpatrując się bez ustanku w lustrujące go nieprzerwanie ciemne oczy. Hannibal prowadzi go nie do bocznych, lecz do głównych drzwi, gotów ugościć go w prywatnej części swego domu.
    Will jest teraz jego gościem, nie pacjentem.
    Idzie do drzwi przodem – tuż przy nich odwraca się powoli i spogląda, jak Hannibal, który podążył tuż za nim, otwiera dla niego swoje tajemnicze królestwo. Zostaje wpuszczony przodem. Gdy przekracza próg, zdejmuje wysokie buty i znów lekko się chwieje, tym razem chwytając zdobionej poręczy.
    Uśmiecha się, maskując własną nieporadność figlarną zaczepką.
      — Nie wiem czy to alkohol, czy pan uderzył mi tak do głowy.
    Lecter przystaje naprzeciw niego i uśmiecha się z uprzejmością. Jest zaciekawiony, zaintrygowany, Will czuje to od niego, widzi to doskonale w jego oczach.
      — Dlaczego nie oba? ― zapytuje i młodzieniec osuwa się na schody; zasiada na nich jak w wygodnym fotelu, zakładając nogę na nogę. Jego szczupła dłoń zaplątuje się wśród drewnianych szczebli.
      — Dlaczego nie ― przyznaje szeptem i dopiero teraz pozwala, by płaszcz osunął się z jego ramion. ― Przepraszam, posiedzę tu chwilkę. Odrobinę się zmęczyłam.
      — Proszę się nie krępować ― odpowiada uprzejmie Hannibal, chyba odrobinę rozbawiony, jowialny. ― Zrobię herbaty.

    ~

    Wieczór upływa im w rześkiej, prawie domowej atmosferze. Will śmieje się z żartów i opowieści doktora, popijając herbatę i wpatrując się w dojrzałe oblicze z rosnącym zachwytem – w spojrzeniu tym widać jednak coś znacznie głębszego, ukryte dno, które wyłania się z mętnej mgły upojenia, które wyziera zeń cyklicznie, nie dając o sobie zapomnieć.
    Jest tam ciemność, która karmi się osobą Lectera, rosnąc w siłę.
    W ślad za herbatą idzie kolejna, a później Will mimowolnie zaczyna kołysać się do spokojnej muzyki płynącej z adaptera. Śledzony zaintrygowanym spojrzeniem, płynnie unosi dłonie ponad głowę i wykonuje falujący gest, niczym baletnica, wprawiona tancerka na teatralnej scenie, która niezliczony już raz odtwarza wypracowany do perfekcji ruch.
    A potem Will podnosi się zadziwiająco zgrabnie i okręca wokół własnej osi. W rytm muzyki krąży wokół stołu, właściwie nie patrząc, nie widząc nic spod półprzymkniętych powiek.
    Dlatego zderzenie z twardym ciałem jest tak zaskakujące, nagłe, nieoczekiwane. Will otwiera gwałtownie oczy i wtem malujący się w oczach przestrach błyskawicznie przechodzi w flirciarski błysk.
    Pozwala, by doktor poprowadził go – odchyla się pod dyktando jego rąk, a włosy spływają z jego ramion i kasztanowym wodospadem spływają w stronę podłogi. Grdyka wyeksponowanej szyi porusza się wyraźnie, a w następnej chwili Will jest już znów w pionie, ze zmierzwionymi od tego rozmachu włosami,wtulony w silne ciało, opleciony wokół niego fizycznością, spojrzeniem i myślami.
    Jak się okazuje, doskonale rozumieją się w tańcu. Można by pomyśleć, że już to gdzieś ćwiczyli, choć to absurd. Wszystko dzieje się pierwszy raz, dlatego jest tak magiczne, dlatego sprawia, że serce Willa bije jak nigdy wcześniej dla nikogo.
    To przerażające, lecz gdy prowadzi go potwór, czuje się wspaniale. Budzą się w nim odczucia i wrażenia, o jakie by siebie nie podejrzewał, bo i na jakiej podstawie, jeśli w całym życiu nie zaznał niczego choćby odrobinę podobnego?
    Mógłby się zakochać, może się zakochuje. Może to tylko zabawa, może rozkoszna gra o tragicznym, zaplanowanym już finale, ale…
    Will okręca się wokół własnej osi i przywiera znów do potężnego ciała, zgrabnie opierając się dłonią o twardą pierś wraz z ostatnią nutą piosenki.
      — Całkiem dobrze pan tańczy ― szepcze i uśmiecha się, dysząc cicho. ― Całkiem wspaniale.

    ~

    Zostaje u Hannibala do nieprzyzwoicie późnej godziny. Nie z premedytacją. Czas w królestwie bestii płynie tak szybko, tak niespostrzeżenie, że Will nie ma szans się zorientować, gdy pora jego wizyty z niegrzecznej przechodzi w absurdalną.
    Gdy tknięty nagłą falą zmęczenia, siedząc z Hannibalem przy klawikordzie opiera głowę o jego ramię i w skupieniu wsłuchuje się w ostatnie z wygrywanych wprawnie dźwięków, jego spojrzenie pada na znajdujący się na nadgarstku mężczyzny zegarek.
      — Och, panie Lecter — podrywa się z niespodziewaną gwałtownością, jak gdyby Kopciuszek, który zorientował się, że wybiła północ — tak bardzo przepraszam. Czas… płynie tu inaczej.
    Hannibal spogląda na niego z rozluźnionym uśmiechem. Ta drobna niestosowność nie wydaje się stanowić dla niego najmniejszego problemu, zaraz zresztą wypowiada kolejne kurtuazyjne słowa.
      — Proszę więc zostać mym gościem aż do rana, panno Graham. Zjemy razem śniadanie.

    ~

    Will budzi się w środku nocy z uczuciem suchości w gardle. Nie musi zapalać światła, by w księżycowym blasku dostrzec na szafce u boku swego łoża karafkę z wodą. Bez chwili namysłu sięga po nią i pije zachłannie, po czym odstawia ją na bok i podnosi się bezszelestnie.
    Dom jest uśpiony, ciemny.
    Już tak było, już był w takiej sytuacji.
    Narzuca na siebie miękki koc, spogląda na swoje odbicie w lustrze toaletki i przeczesuje lekkim ruchem włosy.
    Coś wisi w powietrzu. Ono wydaje się aż gęste od oczekiwania.
    Bezszelestne kroki kieruje w stronę drzwi – otwiera je bez najcichszego dźwięku, a stamtąd ma już tylko kilka kroków do drewnianej balustrady. Przystaje przed nią, opiera się o nią smukłymi dłońmi i spogląda w dół, na ciemny korytarz.
    Przy wieszaku z kurtkami stoi Hannibal Lecter. W dłoni trzyma otwarte skórzane etui w kolorze krwistej czerwieni.
    Serce Willa zamiera.
    Pan Vincent
    Pan Vincent
    Tempter

    Punkty : 2244
    Liczba postów : 102
    Wiek : 30

    Równy Tobie. Empty Re: Równy Tobie.

    Pisanie by Pan Vincent Pon 28 Paź 2019, 20:02

    To była tak wspaniała noc… tak dobrze się bawili podczas kolacji i później, przy herbacie, przy muzyce, przy wspólnej grze (a potem przy balustradzie, gdy oczywistym już było, że każde z nich zagości w osobnej sypialni i jeszcze raz dadzą radę przeciwstawić się pierwotnym instynktom, poczekać jak cywilizowani ludzie, jak wyznawcy staromodnego, lecz jakże urokliwego w napiętym czekaniu „rozwoju sytuacji”). Bo nie ulega już najmniejszym wątpliwościom, że mają na co czekać. Że energia, przelewająca się między ich duszami, jest niemalże namacalna, elektryzująca – jej wstęgi parzą mu skórę, ilekroć tylko pozwala sobie na zbliżenie się do tajemniczej panny Graham na odległość, której centymrtry zmniejszają się wraz z płynącą z tym przyzwoitością – pochyla się, jej słodki zapach zalewa mu nozdrza i nagle potrafi znaleźć się w całkowicie innym świecie. Muska aksamitne płatki czubkami palców, ociera się o nie policzkiem, pochłania je wygłodniałymi wargami i…
    Przewraca się w prześcieradłach, spoglądając na szarzejące już z wolna niebo – położyli się o tak późnej porze, że teraz zaczyna się robić wcześnie (o, ironio) – powinien już dawno spać, powinien czuć się zmęczony, ale nieznośna ekscytacja, żar adrenaliny, one w ogóle nie chcą opuścić jego ciała, zmieniając je we (wcale nie tak uśpiony) wulkan.
    Daje sobie dziesięć minut na przemyślenia – przemyślenia, podczas których dojdzie do ostatecznej decyzji – ma tylko dwa wyjścia. Jedno jest wygodne, komfortowe, ale nie dostarcza tyle ekscytacji, ile dałoby to drugie.
    Potrzebuje odpowiedzi, potrzebuje się upewnić.
    Podejrzewa już od dawna – to była kwestia jednego telefonu do przyjaciela – wiedział od samego początku. Sytuacja sprzed paru wieczorów tylko go w tym upewniła, to prawda. Wiedział, kim był Will Graham. Wiedział, czego szukał, po co tu był. Ale… jeżeli rzeczywiście znajdował się tu tylko po to, dlaczego jego oczy płonęły w taki sposób, dlaczego ciało odpowiadało na każdy dotyk, rozsiewając wokół zapach zdradliwych feromonów?
    Chwilę później znajduje się już na dole, sięgając do kieszeni eleganckiego płaszczyka; dobywa z niego skórzaną książeczkę, a potem otwiera ją tylko po to, by odczytać nazwisko (to samo, które zostało mu podane), wypisane przepięknie na odznace agenta biura federalnego.
    * — Pracuje dla Crawforda, Hannibalu — Bedelia spogląda na niego karcąco znad uzupełnianych dokumentów, zatrzymując się przed wpisaniem „Graham” w rubryce „nazwisko pacjenta”. — Zdemaskuje cię.*
    To jednak nie wszystko. Tuż pod przepiękną odznaką Hannibal odnajduje zdjęcie. Swoje własne zdjęcie, które zrobiono mu dwadzieścia lat temu u fotografa paszportowego. Coś w jego twarzy tężeje i zamiera nagle, wargi zaciskają się w prawie niewidoczną linię; palce gładzą skórzany materiał, niby płatki jedwabiu i...
    Wiedział o tym. Był pewien, wiedział od początku. I mimo tego nie wie, co powinien zrobić. Mógłby go zabić, tu i teraz – skończyć ich małą grę, pozwalając, by panna Graham spełniła się dla niego, jako wyśmienite danie. Oczyma wyobraźni widzi już marynatę, którą posmarowałby jej kuszącą, gładko wygoloną łydkę. Widzi zastosowanie dla każdego kawałka jej smukłego ciała. Mógłby wydać swoim znajomym małą ucztę na właśnie jej cześć, karmić jej kawałkami najznamienitszych amerykańskich filozofów i śpiewaczki operowe, uskrzydlając ich duszę niepowtarzalną osobowością.
    Powietrze wypełnia znów subtelna woń kwiatów – Hannibal unosi głowę, doskonale wiedząc kogo za chwilę zobaczy – twarz Willa blednie gwałtownie, jego szczupłe palce zaciskają się na balustradzie.
    — Panno Graham — mówi miękko, tak jak można powiedzieć komuś „dzień dobry” po spędzeniu upojnej nocy. Na jej oczach wsuwa zdjęcie z powrotem pod odznakę, zamyka skórzane etui i chowa je do kieszeni czarnego płaszcza. — Wydaje mi się, że przyszła pora na kolejną filiżankę herbaty. Proszę dołączyć do mnie w kuchni.
    Z początku młodzieniec nie rusza się ze swego miejsca; stoi dalej u szczytu schodów, okutany w szary, miękki koc, posyłając mu intensywne spojrzenie. Nie może doszukać się w jego twarzy jakichkolwiek oznak ostrzegawczych, doktor zadbał o to najlepiej, jak potrafi. Wreszcie rusza za nim swym dostojnym, kobiecym krokiem. Wrzątek gotuje się wolno na ogniu, powietrze przepełnia woń herbaty i berberysu. Nie odzywają się ani słowem – Hannibal jest wściekły, lecz skrupulatny nawet w furii – odmierza odpowiednią ilość listków i sięga po czajnik, nalewając go ostrożnie do filiżanek. Will staje tuż obok, napięty i nieruchomy, ale…
    Drobna dłoń unosi się w górę i dotyka nieśmiało jego policzka – to dotyk subtelny i jest w nim coś z przeprosin, ale doktor nie reaguje, pochłonięty swym zadaniem. Umysł, pracujący na najwyższych obrotach podsuwa mu teraz kolejne przepisy, kolejne sytuacje, okazje, sposobności. Może wziąć nóż, dosięgnie go przecież z taką łatwością. Przebije mu żebro, omijając płuca. Poczeka, aż straci przytomność, będzie mu przy tym patrzył prosto w oczy.
    Pozwól, by porwała cię cisza strumienia, poradzi, gładząc łagodnie ciemne loki.
    Cichy szelest pozwala mu zrozumieć, że koc opadł na ziemię; unosi głowę, musi spojrzeć, nie chodzi już o głód, nie chodzi o trywialne pożądanie. Wita go koronkowa bielizna w gustownym odcieniu beżu; przylega subtelnie do drobnego ciała, opinając je w zmysłowy sposób. To na niego nie działa, nie teraz, za chwilę go zabije, zrobi to gołymi rękoma. Ale najpierw napiją się herbaty jak cywilizowani ludzie. Bo tak zachowywało się w jego domu.
    Mógłby go rozpłatać. Mógłby przesunąć ostrzem wzdłuż płaskiego brzucha, rwąc body na kawałki, łapiąc w dłonie parujące fragmenty jelit.
    Nie robi niczego. To Will (który przysuwa się bliżej) atakuje go nagle, rzuca się na niego, jak zwierzę, ale nie z bronią, nie z nożem, tylko…
    Ze swoimi wargami – gwałtownymi, pełnymi gorąca, wilgoci i namacalnej wciąż czerwieni – całuje go, napierając na wielkie ciało. Jest zaskoczony, cofa się parę kroków, filiżanka wypada mu z ręki, zdobiąc kafelki martwymi okruchami (i plamami herbaty). Cofa się (dłonie wiszą mu nieruchomo u boku, dopiero teraz to rozumie), napina ramiona, wzdycha, gdy w plecy wbija mu się uchwyt lodówki.
    Blade palce wciąż tkwią na jego policzku, a druga, druga bezczelna dłoń zaciska się na jego biodrze we władczy sposób, który w ogóle nie powinien mieć miejsca bytu.
    Hannibal wyrywa się z pocałunku, odchyla głowę, a gdy rozchyla powieki, jego ciemne oczy lśnią pierwotną pożogą.
    Unosi ramiona i chwyta pannę Graham pod boki.
    A potem z całym impetem rzuca jej ciałem o pobliski blat.
    Koss Moss
    Koss Moss
    Minor Vampire

    Punkty : 11735
    Liczba postów : 2431
    Skąd : z Kosmosu
    Wiek : 105

    Równy Tobie. Empty Re: Równy Tobie.

    Pisanie by Koss Moss Czw 31 Paź 2019, 19:32

    Czy to ten moment, myśli Will, gdy jego ciało boleśnie zderza się z kuchennym blatem i przez chwilę w umyśle pojawia się słodka pewność, że oto się doigrał. Czy to już?
    Opiera się o blat i pozostaje w bezruchu, gdy Hannibal prostuje się z godnością, nie odrywając wzroku od jego twarzy. Jeszcze przed chwilą młodzieniec mógł poczuć, jak sztywne są wargi doktora, jak napięty w furii każdy mięsień jego twarzy.
    Czy człowiek, który stoi przede mną – to prawdziwy ty?
    Nagle Will ma wrażenie, jakby zanurzył się pod wodę. Obraz traci wyrazistość konturów, barwy rozmywają się, nasyceniu poddają się tylko konkretne kolory. W uszy wlewa się szum i odległy stukot, ni to końskich kopyt, ni uwięzionego w klatce piersiowej poruszonego serca. Patrząc na niego nieustannie, Will odwzorowuje ruchy kanibala: prostuje się z wolna, zadziera z godnością głowę – jakby przed chwilą nie został brutalnie i z niechęcią odtrącony, jakby przed chwilą nie odepchnięto go z gwałtownością, z jaką odpychać można zaćpaną prostytutkę.
    Oczami wyobraźni widzi krwawe sceny, widzi własną zbrukaną krwią bieliznę, parujące wnętrzności, ociekający krwią koc wyzuwany nad wanną, czerwone, przypominające dym smugi rozchodzące się w przejrzystej wodzie.
    To jednak piękne. Piękne, gdy skóra parzy, gdy żyły tętnią, niemal pękając pod naporem wrzącej krwi.
    Lecter zbliża się do niego – szarżuje – a sekundy płyną powoli. Czas w tym miejscu rzeczywiście rządzi się własnymi prawami. Will nie porusza się, nie podejmuje próby ucieczki, jakiekolwiek byłyby jego losy, są już przesądzone. Sekunda za sekundą i krok za krokiem potwór zbliża się do niego, gna w jego stronę, lecz w gęstej wodnej toni wszystko dzieje się tak powoli. Silne dłonie kanibala są zdolne jednym ruchem odebrać życie – nie potrzebują w tym celu narzędzia. Same nim są. Will nie ma co do tego wątpliwości.
    I patrzy, lecz w jego oczach nie tli się strach, lecz coś zgoła innego: półprzytomna chora ekscytacja, senne jeszcze, dzikie podniecenie, irracjonalny, śmiertelny, wyobrażony tryumf.
    Czy to prawdziwy ty, pytają znów namiętnie pociemniałe oczy młodzieńca.
    Kanibal zbliża się do niego, góruje nad nim. Jego ostre, krzywe kły błyskają niebezpiecznie w przytłumionym świetle. Will bierze głęboki wdech, zawieszając na nich mroczne spojrzenie. Zagryza wargę, czeka.
    Kolejny krok. Kolejna sekunda. W tle skryte za szumem dźwięki deptanej porcelany. Kanibal jest przy nim. Jego atak… następuje, lecz nie jest do końca tym, czego młodzieniec się spodziewa, na co liczy. To zadziwiająco łagodny dotyk na młodym policzku. Delikatne odgarnięcie niesfornego loku. Wszystko tak odmienne od tego, czego można było się spodziewać.
    To wcale nie atak, uświadamia sobie Will. Wcale nie został odtrącony.
    Mężczyzna pochyla się, drugą zaś dłonią dla kontrastu mocno ściska Willa za biodro i przyciąga go siebie z podobną brutalnością, z jaką chwilę (zdaje się, iż trwającą wieki) temu odepchnął.
    I wtedy łączą się ponownie. Tym razem to Hannibal Lecter inicjuje pocałunek, nadając mu pożądany przez siebie tor. Obdarowuje swego gościa czymś wytrawnym, eleganckim, wyrafinowanym. Jego wargi są zdumiewająco ciepłe i miękkie, i pod ich naporem Will – po krótkiej chwili wahania, kiedy to usta ma zaciśnięte, zesztywniałe – ulega, rozchylając własne. Przez kilkadziesiąt długich sekund Lecter muska jedynie jego usta, spija z nich resztki wody i (może jeszcze) posmak minionego wieczora.
    To zbliżenie pełne wyczucia i gracji, w którym Will przerażająco łatwo się zatraca. To życiodajny pocałunek, ich ciche, jak śmie przypuszczać, pojednanie, choć może również pożegnanie.
    Hannibal wie już wszystko, ma absolutną pewność. Wie, że ich spotkanie nie było przypadkiem i że został okłamany. Ale czy sam jest przy tym szczery, czy nie ma nic na sumieniu?
    Czy może powinni wybaczyć sobie wzajemnie i zacząć raz jeszcze, zupełnie od nowa, jako para wartych siebie kłamców?
    Jesteśmy tacy sami, ty i ja, myśli Will – lecz może tylko jeden z nich kłamie?
    Will z cichym mlaśnięciem odrywa się od krzywych warg – jedynie po to, by obrzucić przymglonym spojrzeniem gadzie oblicze, przechylić głowę w drugą stronę i przylgnąć do nich ponownie, rozsmakowując się w ich dojrzałej fakturze. Z ledwością dowierza, że oto dzieli pocałunek z tym skandalicznie dużo starszym mężczyzną, z rogatą bestią, na którą przyszedł wszak zapolować.
    Oddycha powoli, lecz głośno, powoli unosząc dłonie, by zetknąć je z twardą piersią mężczyzny. Nawet przez szlafrok czuje jej gorąc. Nawet warstwy materiału nie tłumią uderzeń serca.
    Serce Willa podchwytuje ten rytm, współgra z nim. Kiedy ostatni raz łomotało tak wściekle, kiedy ostatni raz było mu tak gorąco, kiedy ostatni raz przeżywał tak intensywnie coś równie trywialnego jak subtelny pocałunek?
    Och, nie tak subtelny – ponieważ oto Hannibal Lecter wysuwa swój długi, gadzi język, i Will pozwala – pozwala mu poznać słodkie wnętrze swych ust, rozchylając je prawie bezwiednie szerzej. Pozwala, by mężczyzna, przytrzymując go za biodra, grał na nim – jak niedawno (i znów, czyż nie wydarzyło się to wszystko w zupełnie innej rzeczywistości?) na swym klawesynie. Dotyk ten i pieszczoty sprawiają, że młodzieniec zaciska pięści, spina się mocniej, a zarazem przylega do potężnego ciała: okryty w beżową koronkę tors zderza się z tym szerszym, otulonym granatowym materiałem.
    Chwilę później jedno ze szczupłych ramion owija się wokół szyi Hannibala Lectera. Młodzieniec pogłębia ich zbliżenie – nie zastanawia się nad niczym, pęka, ponieważ pragnie tego, pragnął cały wieczór, najbardziej wtedy, w taksówce, gdy woń doktora tak uderzyła mu do głowy. Jest podniecony. Jego ciało jest rozgrzane, żyły pulsują żywo, pompując krew szybciej i szybciej. Tryskałaby na wszystkie strony, gdyby ostrze przerwało ich ciągłość.
    On też potrafi zawłaszczać. Potrafi sprawić, by mężczyźni śnili już tylko o jego wargach, o jego języku. Porusza nim dziko na boki, prześlizgując się podstępnie pod lub nad językiem Lectera, i nie ma w tym nic czystego. Jest zimną zdzirą, która potrafi wyczyniać cuda, kiedy tylko chce.
    Jest też urokliwą kochanką, która z niewinnością godną dziewicy potrafi przerwać to piekło, zaczerpnąć głęboki wdech i, ledwie trzymając się na nogach, nachylić się do ucha samego diabła.
      — Sama już nie wiem, czy chce mnie pan zabić, czy się ze mną kochać, panie Lecter ― szepcze słabo, i czuje te krzywe wargi, czuje je na swej wilgotnej, rozpalonej szyi. Odchyla dla nich głowę, eksponuje przed drapieżcą newralgiczne miejsce. Tej nocy nie tylko to dla niego odsłonił. Rozchyla wargi, bierze głęboki, drżący wdech…
      — Rozkosz ― słyszy ochrypły szept i niemal się wzdryga. Duża dłoń przesuwa się z biodra wyżej, powoli, muskając bok, i ramię. ― Orgazm… ― Zęby muskają jego skórę, mokry, długi język wwierca się w skórę tuż pod obojczykiem. Palce Willa zaciskają się mocniej na materiale szlafroka, a druga dłoń wsuwa się w przeplatane siwizną włosy. ― Mała śmierć.
    Młodzieniec otwiera oczy, które nie wiedzieć kiedy zamknął – to mała zagadka, której sam nie potrafi rozwiązać. Ich źrenice są ogromne, przypominają czarne dziury. Młodzieniec wydaje z siebie zbolały jęk, gdy zęby podrażniają wystającą kość, a zaskakująco wprawny język Lectera szaleje we wgłębieniu ponad nią, jakby chciał wywiercić w nim dziurę. To zbyt wiele. Ich zbliżenie jest tak intensywne, tak elektryzujące, że Willowi brakuje tchu. Zaczyna tracić poczucie rzeczywistości, a dzikie oblicze kanibala jest jedyną w niej kotwicą. Nie wie, co go czeka, ale w ramionach tego mężczyzny wreszcie czuje. Czuje ból, gorąc, lęk, podniecenie, niepokój, tyle emocji.
    Po raz pierwszy od tak dawna. Wszystko. Znów. Wraca.
    Jednym szarpnięciem Hannibal wymusza jeszcze większą bliskość. Jest zaborczy, terytorialny, dominujący. Pożera go. Przyciska do swego torsu, brzucha, podbrzusza. Do swojego… kutasa. Do swojego sztywnego i twardego jak skała kutasa.
    Źrenice Willa rozszerzają się jeszcze bardziej, teraz już niemal całkowicie pochłaniając błękit, konsumując go, trawiąc. Mrok rozciąga się na cały świat, cały ich świat, a ból, ból staje się nie do zniesienia.
    Znów patrzą sobie w oczy. Znów to robią, ale teraz Will nie ma już nawet cienia wątpliwości: Hannibal Lecter pożąda go, pożąda nade wszystko.
      — Zabij mnie więc, Hannibalu ― szepcze półprzytomnie i zmysłem wzroku, choć przytępionym, rejestruje cień gadziego uśmiechu. Chwilę później kolejny zmysł z opóźnieniem rejestruje dotyk: Lecter sunie opuszkami palców przez osłonięte koronką żebra, a następnie zsuwa dłoń na wgłębienie w talii i zatrzymuje ją tam – gdzie pasuje jak ulał. Przez nieznośnie już długą chwilę nieśpiesznie krawędź bielizny graniczącą z nagą skórą, po czym, być może ponaglony przez wgryzające się w jego dolną wargę białe ząbki, kontynuuje swą wędrówkę, przesuwając palce w głąb ud.
    Dotyka, gładzi, pieści – niby tylko koronkowy materiał, ale ponieważ opina on delikatne i szczególnie wrażliwe wybrzuszenie, młodzieniec wbija paznokcie w skórę karku mężczyzny i wypręża się subtelnie, choć wyczuwalnie. Oderwawszy się od warg Hannibala, zadziera znów głowę i wznosi przymglone spojrzenie ku sufitowi. Czuje na sobie uważny wzrok mężczyzny i jest świadom, że to jego twarz jest teraz dla niego spektaklem. Nie nakłada więc maski. Zagryza błyszczącą dolną wargę i karmi go swoimi emocjami.
    Emocji ma wiele jak na zimną sukę, za którą się podawał. Odkrywa je w sobie ze zdziwieniem. Nie wie, co jest przyczyną, czym różni się Hannibal Lecter od innych mężczyzn, którym pozwalał pieścić swoje ciało. Czy chodzi o jego oczy, o wargi, o głos.
    Czy o maniery, sposób bycia, niebywałą elegancję, wyrafinowanie.
    Czy może o niebezpieczeństwo, które potrafi rozbudzić w człowieku najpierwotniejsze instynkty; które sprawia, że adrenalina rozchodzi się po ciele w gwałtownym uderzeniu, ukazując nieznane dotąd możliwości ciała.
    O odkrycie w sobie boskości. O doświadczenie nieśmiertelności.
    Jej niewielkiej części.
      — Och ― jęczy młodzieniec i zaciska palce obu rąk na silnych ramionach.
    To tylko dotyk jego palca. Tylko delikatne głaskanie, najsubtelniejsze muśnięcia.
    Co się dzieje?
    Przygryziona za mocno warga pęka. Czerwona kropelka wielkości i kształtu główki od szpilki burzy gładkość ust i początkowo osadza się w miejscu ranki, ale po chwili pod własnym rosnącym ciężarem rusza gwałtownie w dół, znacząc podbródek.
    Wtem jednak mężczyzna prostuje się – zabiera dłoń. Will wstrzymuje oddech. Opuszcza wzrok na dojrzałe oblicze, uśmiecha się kącikiem warg. Lecter bardzo uważnie śledzi wzrokiem szkarłatną kropelkę – jakby od tego zależało wszystko.
      — Panno Graham ― pyta wolno ze swym twardym akcentem, mocno zachrypnięty. Jego długie palce wplątują się w lśniące loki, naciągają je. ― Co robiło moje zdjęcie w pani kieszeni?
    Will zsuwa spojrzenie zsuwa niżej, wiedzie po potężnym torsie i zatrzymuje je w miejscu, które zaburza elegancję całej sylwetki niepokojącym wybrzuszeniem; wysuwa powoli język i zgarnia jego końcówką kolejną małą kropelkę krwi, która sączy się z ranki.
      — Panie Lecter ― szepcze i tą samą drogą powraca wzrokiem do jego oczu ― mówiłam panu, że miewam obsesje.
    Pan Vincent
    Pan Vincent
    Tempter

    Punkty : 2244
    Liczba postów : 102
    Wiek : 30

    Równy Tobie. Empty Re: Równy Tobie.

    Pisanie by Pan Vincent Nie 03 Lis 2019, 01:31



    Ciemne oczy śledzą uważnie wilgotny, różowy język (jest w stanie dostrzec jego zapraszającą barwę nawet tutaj, w półmroku, oświetlanym tylko przez dogasające już płomienie kominka), gdy ten wysuwa się spomiędzy kształtnych warg, niby wężowy łeb, zgarniając chciwie płynącą po podbrudku stróżkę szkarłatu.
    O, jakże pragnie być w tej chwili różowym językiem. Tak desperacko, że niemalże rozpaczliwie. Powraca myślami do swego prawdziwego bytu, a co istotniejsze, do istoty pytania, które zadał przed chwilą swej niegrzcznej towarzyszce. Tej pełnej uroku, inteligentnej, kłamliwej i nieskończenie wyzudanej suce, gotowej rozlać się w jego dłoni od choć odrobinę gwałtowniejszych pieszczot.
    Hannibal pragnie ją pieścić, pragnie ofiarować błękitnookiej piękności wszystko, czego ta teraz sobie zażyczy (ponieważ doskonale zdaje sobie sprawę z obopólnej korzyści tego podłego czynu, zbrodni pożądania), ale o jeszcze bardziej pragnie, by za każde kłamstwo, za każde matactwo i manipulację, której dopuściłhy się te smukłe dłonie…
    — To takie niegrzeczne — odpowiada, nie wyzbywając się przy tym swego uśmieszku. — Gdy ktoś wykorzystuje czyjeś intencje na swą korzyść.
    Nie atakuje jej, jeszcze nie – sprawdza jedynie, na ile sobie może pozwolić – na ile oboje mogą sobie pozwolić, targani tak potężnym głodem. Jego ciało także zaczyna coraz wyraźniej prosić go o to, by odłożył tę rozmowę na później, by nie zadręczał ich teraz tak trywialnymi problemami, kiedy mogą oddać się rozmowie w najpierwotniejszym ze wszystkich języków.
    Język ciała, które opiera się wciąż przed nim na blacie, zmienia się odrobinę – Hannibal przechyla głowę, gdy naprzeciw siebie spotyka swe lustrzane odbicie – gdy spogląda w błękit, pożarty przez mroczne cienie. Gdy Willie odpowiada mu identycznym uśmiechem, a potem przemawia do niego i czyni to wciąż tym pełnym powabu szeptem, przez który coś gwałtownie się w nim porusza, szarpie błagając go o wolność, o wypuszczenie. Na. Zewnątrz.
    — To bardzo niegrzeczne — przyznaje, a doktor przysuwa się znów, przyjemnie zaskoczony, gdy nawet przyparta do muru, jego mała towarzyszka nie przerywa ich małej gry. — Czyni pan tak…?
    — To nie byłoby trudne — przyznaje, łapiąc powietrze ciężkim haustem (kiedy zaczął dyszeć?), kiedy pozwala swej dużej dłoni przyciągnąć do siebie smukłe biodro i długą, cudownie długą nogę. — Ale tym razem znowu dam się wykorzystać. Moja dobroć jest nieskończona, panno Graham — przyciska się do niej gwałtowniej, gdy zdradza swe zamiary (za chwilę ją zerżnie, za chwile pokaże jej, jak nisko może upaść na pojedyncze skinienie jego palców). — Proszę to potraktować jako słabość.
    Łup. Łup. Łup.
    W pierwszym odruchu obraca się przez ramię, by zerknąć na (odzywający się swym równomiernych oddechem przestrzeni) zegar – marszczy niemal niewidoczne brwi, gdy dostrzega na nim kwadrans po czwartej – wtedy powraca spojrzeniem do swego gościa i już wie. Nie musi nawet słyszeć następnych słów, po prostu wie.
    — Wydaje mi się, że to FBI — panna Graham poważnieje momentalnie, wyzbywając się swego uśmiechu. Przez krótką chwilę Hannibal dopuszcza do siebie myśl, że mógł przegrać, mógł się pomylić, ale to nieprawda. Feromony nigdy go nie oszukują. Nie da się przed nim udawać pożądania. To niemożliwe.
    Od samego początku oboje doskonale zdawali sobie sprawę z tego, z kim mają tak naprawdę do czynienia. Różnica polega jedynie na tym, że doktor Lecter potwierdził swą tezę dowodami. Will Graham nie odnajdzie w tym miejscu niczego, co utwierdzi go w przekonaniu, że elegancki mężczyzna (który jeszcze przed chwilą ocierał się wulgarnie o jego udo) to kanibal, monstrum, morderca, Rozpruwacz.
    — Naturalnie — odpowiada więc, poprawiając poły szlafroka; pochyla się, by zgarnąć z podłogi skorupy filiżanki, podczas gdy jego towarzyszka rusza kocim ruchem (zdążyła już na powrót odnaleźć swój szary koc), otwierając przybyszom drzwi nieswojego domu. Podziwia ją tak z tyłu, tkwiąc nadal w cieniu – podziwia jej uwodzicielski uśmieszek i sposób, w jaki odpala sobie papierosa, gdy gawędzi z funkcjonariuszami tak, jakby ich wizyta była czymś naturalnym – idealna pani domu, ćwierkająca z policjantami tak, by ci nie kończyli jeszcze imprezy.
    A potem drzwi zamykają się znów i jego dama powraca do kuchni, sunąc tam przez wyczyszczony już starannie marmur.
    Ustawia filiżanki na tacy, pilnując, by ich brzegi nie zetknęły się ze sobą choćby i przy gwałtowniejszym wstrząśnieciu (choć nie przewiduje takiego, pewny równowagi swego ciała). Chce, aby napili się herbaty w salonie, gdzie ciepło kominka otuli ich swym troskliwym płaszczem – rusza przodem, układając wszystko na małym stoliku. Zajmują swe miejsca i Willie zabiera głos, zaskarbiając sobie znów uwagę doktora (spragnionego, bądź co bądź, wyjaśnień).
    — Mam nadzieję, że nie jest pan zdenerwowany. Moja współlokatorka bywa nadgorliwa… Odkąd zaangażowałam się w sprawę Rozpruwacza z Cheesapeake ciągle powtarza, że marnie skończę — tłumaczy miękko, zamierając, gdy Hannibal podstawia w jej stronę herbatę. — Dziękuję — odzywa się jedynie, nie zmieniając pozycji. Przez krótką chwilę nie jest pewien, czy powinien się wycofać (odmówiła mu… herbaty? To niemożliwe, to absolutnie niezgodne z jego planem), ale wtedy smukła dłoń wysuwa się do przodu, otaczając naczynie uściskiem palców.
    — Pani przyjaciółka musi być troskliwą osobą. Mniemam, że sprawa Rozpruwacza zajmuje panią od dłużej chwili? — to tylko pytanie, zadane pod wpływem zwyczjanej, ludzkiej ciekawości. Barczysta sylwetka pochyla się nieco w fotelu, gdy odprowadza uważnym spojrzeniem kształtne (różowe, gdy znika z nich krwista czerwień – pojawia się nagle w jego głowie) wargi, pochłaniające kwiatową herbatę.
    To kwestia dziesięciu minut, ocenia, pożerając spojrzeniem przesuwającą się pod bladą skórą grdykę.
    Może piętnastu.
    — Tak, proszę pana — Willie uśmiecha się łagodnie. Przenosi nostaligncze spojrzenie z dogorywającego płomienia na dojrzałe oblicze Hannibala. — Zgaduję, że sporo pan o nim słyszał?
    — Owszem — odpowiada swobodnie, przechylając głowę (kolejny łyk, znakomicie), gdy udaje, że nad czymś się zastanawia. — Media wciąż szumią o jego działalności, nie pozwalając zapomnieć. Zawsze… — zmienia ton, brzmiąc teraz tak, jak brzmią ludzie, którzy wyznają sekrety. Ton, który siedząca obok niego istota musi uwielbiać całym swym sercem, skoro tak bardzo lubi rozwiązywać zagadki, prawda? Skupia na sobie jej uwagę, ściąga ją tak, jak torreador wabi byka czerwoną płachtą. — Zawsze zastanawiało mnie, co kieruje nim podczas popełniania zbrodni. Ma pani na ten temat swoje teorie, nie mylę się?
    Błękitne spojrzenie mętnieje, ale nie traci na razie swej bystrości - narkotyk dopiero zaczyna swe działanie, wprowadzając do ufryzowanej głowy przyjemny szum i mgłę, utrudniającą trzeźwe myślenie – już za chwilę dołączy do nich ciężkość członków, drobne halucynacje i nieuzasadniona swoboda.
    — Oczywiście, panie Lecter — słyszy, uśmiechając się oszczędnie, gdy Willie mruga ospale. — Jak każdy. Ludzie wymyślają coraz to bardziej absurdalne koncepcje.
    Drobne ciało zatapia się w miękkim fotelu, wargi wyginają łagodnie ku górze.
    — Wie pan, co myślę? Myślę, że on po prostu…
    — Mhm? — pomrukuje cicho, gdy jego towarzyszka milknie, nie kończąc myśli; bezszelestnie pochyla się nad nią, sięgając po papierośnicę i zapalniczkę, którą panna Graham porzuciła na stoliku chwilę temu. Wsuwa cienkiego papierosa w usta i odpala go zręcznie, pozwalając sobie na pojedyncze zaciągnięcie dusznym dymem. Siwe wstęgi owiewają dojrzałe oblicze, gdy doktor wypuszcza dym nosem, wsuwając bibułkę w smukłe, blade palce.
    — Zapal sobie — podsuwa radośnie, zmuszając Willie do otworzenia oczu. Jej źrenice zdążyły już osiągnąć rozmiar monet, zalewając błękit swym bezdennym mrokiem. — I powiedz mi, proszę, kontynnuj. Myślisz, że on po prostu… — przypomniał, opierając się szarmanko o podłokietnik. — Fascynuje mnie pani podejście, panno Graham. Proszę nie kazać mi dłużej czekać.
    Koss Moss
    Koss Moss
    Minor Vampire

    Punkty : 11735
    Liczba postów : 2431
    Skąd : z Kosmosu
    Wiek : 105

    Równy Tobie. Empty Re: Równy Tobie.

    Pisanie by Koss Moss Nie 03 Lis 2019, 13:31

    Twarz Hannibala Lectera jest chwilami bardzo nieostra – wydaje się, jakby cały czas zmieniała formę, jakby jej właściciel nie mógł się zdecydować, którą maskę powinien przybrać. Gdy wzrok znów nabiera ostrości, Will widzi dobrotliwy uśmiech, ale zaraz potem wściekły grymas rogatego stworzenia. Napina się, zaciska dłonie na podłokietnikach, by chwilę później zaśmiać się słabo, zapadając bardziej w miękkość fotela.
    Czuje się jak pod wodą, bardzo ciepłą, miłą i raczej bezpieczną.
    Rozchyla wargi i czuje na nich delikatny dotyk. Ma wrażenie, że to ciepłe palce mężczyzny wdzierają się do środka, by spenetrować jego wnętrze: przez gardło sięgnąć do serca, zacisnąć na nim dłoń i wyszarpnąć je, wyrwać z korzeniami, jak wyrywa się marchew.
    Ale nagle dociera do niego, że to tylko papieros, który znalazł się w jego ustach. Unosi powoli dłoń i dotyka go, ujmuje między środkowy a wskazujący palec. Znów przymyka oczy i zaciąga się słodkim dymem.
    Myślisz, że on po prostu…
      — Myślę, że on po prostu… ― podejmuje Will i odchyla głowę. Zamknięte oczy patrzą w sufit. Koc zsuwa się ze szczupłego ramienia – nie natrafia na dłoń, która mogłaby go teraz odpowiednio sprawnie przytrzymać. ― Myślę, że… nie mogę pozbierać myśli.
    Kolejny raz zaciąga się dymem. Za mocno. Krztusi się krótko i pochyla do przodu, dłonie lądują na kolanach, w jednej tli się papieros.
    Will nabiera gwałtownie powietrza. Ma wrażenie, że jest go tutaj za mało. I jego, i powietrza. Że sylwetka mężczyzny przed nim rozciąga się na cały świat i wszechświat, że pochłonęła już wszystko.
    Silne dłonie ujmują jego ramiona i pomagają mu przybrać wyprostowaną pozycję.
      — Podążaj za moim głosem. ― Ochrypły szept wdziera się do jego umysłu, a ciepły dotyk z czułością przesuwa się po jego udzie. Gorące powietrze owiewa ucho, gdy kolejne słowa wlewają się wprost do niego. ― Myślisz, że Rozpruwacz… on po prostu…?
      — M-myślę, że Rozpruwacz… ― mamrocze słabo Will. ― Rozpruwacz… że on… chce… ― Perłowe zęby zagryzają różową wargę, z której na nowo zaczyna sączyć się krew. ― Chce tylko… j-j… je… je trzeba… opłukać dokładnie… w zimnej wodzie, ponieważ może w nich zalegać krew. Następnie serca osuszamy… kroimy obraną cebulę w połówki talarków… o szerokości milimetra. Por kroimy wzdłuż na paski po dwa milimetry. Z papryki usuwamy gniazdo nasienne…
    Will oblizuje wargi i unosi do ust dłoń z papierosem. Trzyma go między palcem wskazującym a kciukiem. Twarz ma zupełnie rozluźnioną.
      — …jeśli będzie zbyt rzadki, na koniec wystarczy odparować nadmiar wody… Danie jest gotowe do podania.
    Przymyka oczy i odchyla głowę pod dotykiem dużych, ciepłych dłoni. Czuje je na swoich ramionach i szyi, na karku, na skórze głowy. To przyjemne, choć przecież tak niespodziewane – przecież mógłby przysiąc, że Lecter siedzi w fotelu naprzeciwko. A jednak jest za nim, to jego dłonie posyłają go w słodki niebyt. To jego wargi muskają wrażliwą skórę ucha. To jego szept wdziera się do jego umysłu.
    A co zrobiłby pan z ludzkim sercem…?

    ~

    Wchodząc na salę wykładową Will w dalszym ciągu nie czuje się najlepiej. W jego głowie panuje zamęt, jak gdyby ktoś przykrył część myśli i wspomnień czarnym całunem. Ale one tam są, są wszystkie, dotknięte wprawną dłonią, zniekształcone, chaotyczne.
    Nie potrafi nawet odtworzyć tamtego wieczora. Nie potrafił pierwszego dnia i nie potrafi nadal, po upływie tuzina.
    Z premedytacją odwołał wizytę w tym tygodniu. W głowie pali się lampka. Nie zbliżaj się do niego. Nie zbliżaj się. Namieszał ci w głowie, zrobił coś, jest znacznie sprytniejszy.
      — Dzień dobry ― rzuca bez większego zainteresowania, nie patrząc nawet w stronę rozgadanych studentów. Podchodzi do pulpitu, spokojnie wyjmuje i otwiera swój zgrabny komputer, przysiada na chwilę, żeby otworzyć właściwą prezentację i włączyć projektor.
    Wygląda blado, choć jesienne barwy świetnie odciągają od niego uwagę. Dziś ginie w kontrastowych żywych kolorach, wciąż jednak przyciąga uwagę doskonałym wyczuciem stylu: modnym czarnym beretem, przydługimi włosami związanymi w niedbały kok; pomarańczową marynarką z czarnymi osłonami na łokcie, beżową koszulą, brązowymi spodniami i lśniącymi oksfordkami, które równie dobrze mogłaby nosić kobieta.
      — Dzień dobry ― powtarza, gdy prezentacja jest już na miejscu. Prostuje się i stuka krótko w mikrofon na pulpicie, aby tym dźwiękiem przyciągnąć uwagę studentów.
    Nie ma w zwyczaju korzystać z mikrofonu, dzięki temu podczas jego wykładów zwykle panuje cisza. Ci pilni studenci uciszają leserów, aby wydobyć jakiekolwiek informacje.
    Wreszcie spogląda na cichnących studentów i nagle zawartość trzymanej przy piersi teczki upada na podłogę.
    Przez chwilę Will nie porusza się ani o milimetr; zimny dreszcz przebiega mu po plecach.
    Dobrze, to jest odrobinę przerażające. Znalazł go. Znalazł. Na wykładzie o morderstwach.
    Siedzi w samotnie pierwszym rzędzie, nawet nie próbuje się ukrywać, a wręcz z poczuciem próżności wysuwa się na pierwszy plan. Nie widać po nim nawet cienia skrępowania. Tylko uprzejme zainteresowanie. Jakby przyszedł na spektakl w teatrze. Zuchwały prześladowca.
      — Dzień dobry ― mówi po raz trzeci Will w absolutnej ciszy, kiedy już dokumenty znów znajdują się w jego rękach. ― Tematem dzisiejszego wykładu będą zbrodnie doskonałe.
    Ręka jednego z pilnych studentów z drugiego rzędu momentalnie frunie w górę.
      — W sobotę odkryto kolejne ciało pozostawione przez Rozpruwacza, prawda?
      — O śledztwie w sprawie Rozpruwacza mówić nie mogę — odpowiada spokojnie Will.
      — Bo nie potrafi pan go rozgryźć? ― pyta bezczelnie student.
    Will uśmiecha się pobłażliwie i dopiero po chwili kręci głową.
      — Rozpruwacz może siedzieć na tej sali ― zawiesza na chwilę głos, machinalnie przenosząc spojrzenie na Lectera, i milknie. ― Na trzecim roku nie powinienem już nikomu tłumaczyć, dlaczego nie wolno ujawniać szczegółów śledztwa przed jego zakończeniem.
    Na sali zapada cisza i Will uruchamia pierwszy slajd.
      — Chcę na początku omówić przypadek innej świeżej, aczkolwiek rozwiązanej już zbrodni. Zbrodni, która doskonała nie była. Meghan C., kobieta, która zginęła z ręki własnego męża, we własnym domu, podczas gdy ich wspólne dziecko spało w pomieszczeniu obok. Zwłok nigdy nie znaleziono,  pan Tom R. do dziś przekonuje usilnie, że to nie on zabił małżonkę. Ale sprawa jest już zamknięta. Mimo braku ciała. Tom był święcie przekonany, że bez ciała nikt mu nic nie udowodni. Tak czasami bywa, ale nie tym razem. Tom ma genialny w swoim mniemaniu plan… żona zawsze chciała wyjechać do Kanady. Wyśle tam jej telefon pocztą. Gdy policja będzie próbowała namierzyć urządzenie, odkryje, że Meghan jest za granicą… A więc, kiedy już zwłoki są ukryte, Tom umieszcza telefon w kopercie, wsiada w samochód i jedzie do Birmingham – na pocztę. W domu zostawia samotnie czteroletnie dziecko. Zostawia tam też swój telefon, dzięki czemu gwarantuje sobie alibi, prawda? Jak to wygląda z perspektywy policji, gdy już rodzina zgłasza zaginięcie? Sprawdzamy, gdzie logowały się telefony. Rzeczywiście, Tom był cały wieczór w domu. Meghan przemieściła się do Birmingham, to piętnaście kilometrów – bez samochodu, za to z, jak twierdzi mąż, ciężką walizką na kółkach. Przez trzy dni jej telefon logował się w Birmingham, nie zmieniając położenia. Po trzech dniach sygnał się urwał. Pytamy Toma o przyczyny wyjazdu żony. Tom mówi nam o nocnej kłótni, po której Meghan miała spakować się i wyjść w środku nocy z domu. Bez samochodu, bez dziecka. Pierwszy krok: pytamy, czy go to nie zdziwiło. Tom twierdzi, że był zaniepokojony, więc wsiadł w samochód, pojechał jej szukać, pokrążył po osiedlu – ale jej nie znalazł. Dlaczego Tom zostawił w domu dziecko? A przede wszystkim, dlaczego zostawił tam telefon, wychodząc na poszukiwania? Czyż nie jest to pierwsza rzecz, którą się zabiera w takiej sytuacji? Tom twierdzi, że to przez pośpiech i emocje. Gdzie jednak mogła podziać się w środku nocy kobieta z wielką walizką? Czy ktoś ją gdzieś podwiózł? Taka jest teoria. Ale najpierw pytamy sąsiadów, czy kogokolwiek widzieli, czy może słyszeli dźwięk ciągniętej walizki, która robi przecież sporo hałasu. Nie. Nic takiego nie słyszano. Starsza pani z sąsiedztwa potwierdza tylko, że w środku nocy ktoś wyjeżdżał samochodem z posesji państwa C. Wszystkie tropy póki co się urywają. Do czasu. Na pocztę powraca tajemnicza przesyłka, która nie trafiła pod właściwy adres w Kanadzie, ponieważ ten zawierał błąd. W środku znajdujemy rozładowany już w Birmingham telefon Meghan C… I odciski palców Toma. To wystarczy.
    Will urywa i uśmiecha się lekko.
      — To wystarczy, by nasz główny podejrzany trafił za kratki na dwadzieścia pięć lat za zabójstwo z premedytacją. Powodem okazuje się kochanka. W dzisiejszych czasach łatwiej pozbyć się żony niż wziąć rozwód. Tematem dzisiejszych zajęć jest jednak zbrodnia doskonała, a nie tak nieudolna jak ta, o której właśnie opowiedziałem. Chcę więc usłyszeć od was, moi kochani, co powinien zrobić Tom, aby ta zbrodnia była doskonała. Ale najpierw liczę na liczne pytania.

    ~

    Studenci wychodzą, szepcząc między sobą, a Will spokojnie wyłącza prezentację i zbiera swoje  rzeczy. Schyla się, by z dolnej szuflady biurka wyciągnąć teczkę i umieścić w niej dokumenty.
    Jeden słuchacz wciąż pozostaje na sali, patrzy na niego. Chce pewnie usłyszeć coś jeszcze.
    Will zamyka spokojnie torbę i wreszcie podnosi powoli głowę. Patrzą sobie w oczy, on i potwór. To spojrzenie parzy, parzy i wypala na jego twarzy swoje czarne piętno.

    Szanowny Panie Lecter,

    choć piszę o tym z przykrością, jestem zmuszony odwołać nasze czwartkowe spotkanie.
    Obowiązki służbowe wymagają ode mnie, abym w tym czasie był w Birmingham. Przygotowuję się do bardzo ważnego wykładu.
    Przepraszam za niedogodność i z góry dziękuję za Pana nieskończoną wyrozumiałość.

    Z wyrazami szacunku,
    Will Graham


    Cisza przedłuża się. Żaden z nich jej nie przerywa. Will słyszy tylko w uszach szum tętniącej żywo krwi.
    Tryskałaby na wszystkie strony. Tak, byłaby wszędzie. Na białych kartkach, na białym laptopie. Na biurku, na podłodze i na ścianie. Nawet na tablicy.
    Wszędzie.
    Przymyka oczy i bierze głęboki wdech, a gdy je otwiera, jest już w połowie drogi do pierwszego rzędu. Staje nad Hannibalem Lecterem, spogląda na niego z góry, nie opuszcza jednak głowy. Czuje się pochłaniany, zawłaszczany.
    Czuje, że nie ma już odwrotu, nie ma ucieczki.
    Musi go złapać. Musi go zamknąć. Inaczej nie będzie wolny. Nigdy. Widzi to w tych ciemnych, inteligentnych oczach drapieżcy. On nigdy nie pozwoli mu odejść.
    Will znów przymyka oczy. Gdy ponownie je otwiera, wzrok skupia już tylko na fotelu tuż obok. Fotelu, w którym chwilę później bardzo powoli zasiada, zakładając nogę na nogę w identyczny sposób, jak czyni to Hannibal Lecter. Jest jego lustrzanym odbiciem. Perfekcyjnym.
    Obaj długo patrzą na mównicę, nim Will rozchyla wargi.
      — Chciał mnie pan zaskoczyć, Panie Lecter. I udało się panu ― mówi cicho.
    Hannibal nie porusza się ani o cal. Wciąż wpatruje się w mównicę. Jego obecność jest okropnie inwazyjna. Przez cały wykład Will czuł jego dłonie na swoim karku – teraz czuje je wszędzie, zaciskają się na najgłębiej skrywanych fragmentach jego duszy.
      — Obaj chcieliśmy się zaskoczyć, prawda? ― ochrypły szept wdziera się do jego umysłu, porusza coś niewygodnego. ― Ja zaskoczyłem ciebie… a ty… ― Will prawie bez udziału własnej woli spogląda w prawo, i w tym samym momencie Hannibal odwraca wzrok od mównicy, by skupić go na nim. Serce młodzieńca szarpie się gwałtownie w jego piersi i przyspiesza. To niemal pewne, że obaj słyszą te chaotyczne uderzenia. ― Ty zaskoczyłeś mnie.
    Duża dłoń przełamuje barierę. Dotyka ramienia spoczywającej na podołku ręki.
    Gorąc. Piekielny gorąc trawi młodzieńczy organizm, pozostawiając po sobie spustoszenie.
      — Rozpruwacz na moim wykładzie… ― szepcze Will.
      — Jest pan pewien?
    Ileż pogodności, ileż rozbawienia, ale i pychy jest w głosie Hannibala Lectera, gdy zadaje to pytanie, bez wzruszenia patrząc mu wprost w oczy.
    Will nie odpowiada. Obaj wiedzą. Obaj znają prawdę.
      — To naprawdę świetny wykład, panie Graham ― kontynuuje Lecter. ― Trudno się dziwić powszechnemu uznaniu, jakim obdarzają pana studenci. To małe, dociekliwe bestie, nieprawdaż?
    Will dziękuje za ten osobliwy komplement gorzkim uśmiechem.
      — Bestie? ― powtarza. ― Wiem, czym są bestie. Oni nie mają z nimi nic wspólnego. Natomiast pan, panie Lecter… miał świadomość, kim jestem, na długo przed tym, jak przyszedłem poprosić o spotkanie, mylę się?
      — Nie ― odpowiada Lecter ochryple, ale miękko, z pewną dozą pobłażliwości. Zwraca się do niego całym ciałem i Will wie, co nastąpi, zanim to się dzieje: zanim wielkie ciało rzuca na niego swój rogaty cień, zanim potężna sylwetka przytłacza go w każdym aspekcie, nie pozostawiając przestrzeni nawet na zaczerpnięcie powietrza. Dłoń Willa osiada na twardej piersi, a wzrok podąża za oczami Lectera, który rośnie, rośnie do monstrualnych rozmiarów – prawdziwy potwór, w którego istnienie młodzieniec nie wątpi już ani przez chwilę, bo doświadcza go na własnej skórze w każdej minucie, w każdej sekundzie. — I pan wiedział od początku, do kogo przychodzi. Postanowił się pan zabawić, a ja nie mam w zwyczaju odmawiać dobrej zabawy. Przez długi czas to pan dyktował warunki naszej gry, pan żonglował jej zasadami, panie Graham.
    To prawda, to wszystko prawda. Will unosi lekko podbródek. Są tak blisko, że czuje na swojej twarzy jego gorący oddech.
    Tak blisko, że czuje gorąc jego ciała, a zimne samozadowolenie, zuchwalcze przekonanie o własnej wyższości, chłód i pycha biją od Lectera tak mocno, że Will je odczuwa, zupełnie jakby wszystko to, nie zmieściwszy się już w monstrualnym wszak ciele, zaczęło przelewać się do niego, zatruwając sobą pierwiastki dobre, skromne, wrażliwe i przerażone.
      — Tak jest ― mówi cicho ― Panie Lecter.
    Uśmiech, który kwitnie na jego ustach, nie ma nic wspólnego ze skruchą czy strachem, zaś ostry kieł, którym przygryza dolną wargę, napiera na delikatną skórę z taką siłą, że ta prawie pęka.
      — Nie wie pan jednak, dlaczego wybrałem ten kierunek i tę pracę. Jest pan ciekaw?
      — Oczywiście ― mruczy mężczyzna. Przysuwa się jeszcze bliżej. Jest podekscytowany. Jego feromony przenikają powietrze, wypełniają je, stają się nim. ― Niezmiernie.
    Will przesuwa dłonią po jego twardej piersi wyżej, w stronę ciepłej szyi. Gładzi ją. Kciukiem muska podbródek Lectera. Dotyka jego wargi. Odgina ją lekko w dół. Podbródek ma przy tym lekko zadarty, usta rozchylone, wzrok utkwiony w jego ostrych kłach.
      — Robię to wszystko, panie Lecter… robię to, ponieważ… ― Ich wargi już niemal się dotykają, dzieli je tylko ten kciuk, ten jeden centymetr bariery oddzielającej ich pobudzone, rozpalone ciała. ― Ponieważ… ja…
    Drzwi otwierają się gwałtownie, do sali wchodzi nagle doktor Chilton, a tuż za nim jego studenci. Staje jak wryty.
      — Doktorze Graham…
    Will wygładza czułym gestem koszulę doktora Lectera i podnosi się dumnie.
      — Tak, znów zapomniałem odnieść klucza. ― Uśmiecha się serdecznie i wyciąga go z kieszeni, by upuścić zgrabnie na wyciągniętą w jego stronę dłoń.
      — Porozmawiamy o tym zajściu… później ― zastrzega oschle doktor Chilton, mierząc Willa nieprzychylnym spojrzeniem, potem zaś spogląda krótko na Lectera i podchodzi do mównicy, czekając, aż rozentuzjazmowani studenci zajmą miejsca.
    Will odwraca się do Hannibala przez ramię i posyła mu bardzo długie spojrzenie. Przeciskając się przez gęstą grupę studentów, ruszają do wyjścia z sali.
    Pan Vincent
    Pan Vincent
    Tempter

    Punkty : 2244
    Liczba postów : 102
    Wiek : 30

    Równy Tobie. Empty Re: Równy Tobie.

    Pisanie by Pan Vincent Pią 14 Lut 2020, 00:12

    Potężne ciało nieruchomieje, gdy szczupła dłoń przekracza znów niewidzialną barierę; forty, które Will Graham budował troskliwie jeszcze parę dni temu, wędrują teraz w odległe rejony zapomnienia, do rzeczy, które w przekonaniu człowieka lubującego się w doznaniach, pozostają bezbarwne i miałkie. Doktor Lecter chętnie przyjmuję tę zmianę, pozwalając krnąbrnym (choć jednocześnie tak lekkim i subtelnym, jakież to kontrastowe, jakie… zadziwiające) palcom na muśnięcie podatnej na pieszczoty szyi, mocnego podbródka, a potem wulgarnego wręcz pociągnięcia za dolną wargę. Podoba mu się rola zabawki, obiektu, szarpanego przez niesfornego szczeniaka, przez chłopca, który może w tej chwili być tak Bogiem, jak i jego tworem – nie zamyka oczu, choć nie panuje również nad głębokim pomrukiem, drżącym z początku głęboko, głęboko w jego gardle. Czuje wibracje własnego głosu, rozchodzące się po mocnej piersi, przełyku i przeponie. Pragnie wpuścić Willa Grahama w swoje ciało, pozwolić mu zasmakować swej duszy. Nie wstydzi się już mrocznych sekretów, nie wstydzi się siebie – nie chce ich tylko oddać, nie tak łatwo, nie od razu, bo nie ma w tym ni krztyny zabawy, a Hannibal uwielbia się bawić – uwielbia grać i nigdy nie przegrywa.
    Ale kolejny raz dobra zabawa zostaje przerwana przez figurę, która nie miała prawa pojawić się w tej chwili na planszy. Mimo to doktor nie wydaje się zrażony – nie odsuwa się od mężczyzny od razu, a nawet gdy to robi, pozwala sobie na leniwe przeciąganie. Jego wygładzona koszula przesiąka obecnością błękitnookiego chłopca, jego kuszącą, kwiatową wonią.
    Chilton, wyraźnie niezadowolony, mruczy coś jeszcze pod nosem (może się starać, doskonałe uszy, zdolne do wychwycenia fałszywej nuty pośród całej symfonii dźwięków, wyłowią każde jego słowo) i udaje się do mównicy, pozostawiając ich tak bestialsko, skąpanych w aurze skandalu.
    Will rusza w kierunku wyjścia (bezczelny, nieskrępowany i… rozgniewany? Pachnie wciąż słodkim gorącem, ekscytacją i młodzieńczym podnieceniem, pięknem), Hannibal rusza nieśpiesznie w jego ślady. Zanim jednak opuszcza aulę, przystaje w drzwiach, posyłając wykładowcy długie spojrzenie. Studenci obracają za nim głowy, ciekawskie szepty zlewają się w jednostajny, radiowy szum.
    — Co za przyjemne spotkanie, panie Chilton — zauważa uprzejmie, przyjmując na krzywe wargi swój uprzejmy uśmieszek. — To zaskakującym widzieć pana właśnie tu. Proszę przyjąć moje najserdeczniejsze gratulacje.
    — Och — Frederick zmusza się roztropnie do uśmiechu, który nie obejmuje jednak wodnistych oczu. Obaj dobrze wiedzą, o czym teraz myślą; do jakich wracają dni, jakiej sytuacji. To historia, która w pewnych kręgach zostałaby uznana za przedawnioną, ale powszechnie wiadomo, że pewne rzeczy się nie starzeją. Kradzione prace mogą okazać się kwestią, budzącą wiele spekulacji, wątpliwości. Bez sensu jest dementować jej istotność. — Pan Lecter. Tak, to rzeczywiście… miła niespodzianka. Proszę koniecznie tu jeszcze kiedyś zajrzeć, to będzie zaszczyt i prawdziwa przyjemność.
    — Z wielką radością, panie Chilton — ciemne oczy lśnią pogodnie, krzywy uśmieszek nie zmienia swego wyrazu. Doktor zastanawia się teraz, rozważa, czy zaproszenie jest jedynie aktem tchórzostwa, które nigdy nie okaże się koniecznym do pokrycia, czy też marną próbą przekupstwa, nie posiadającego w sobie krztyny sensu, czy logicznych praw — Nie będę już dłużej przeszkadzać. Widzi pan, naglą mnie nieco sprawy związane z pracą pana Graham’a, a pan, jak widzę, także nie może narzekać na brak obowiązków. Do widzenia.
    — Do zobaczenia, panie Lecter — głos Chilton’a pobrzmiewa słabą, wymuszoną grzecznością.
    Ściśnięte gardło nie może oszukać Hannibala. Tak samo mowa ciała i nerwowe uśmieszki tego skończonego głupca.

    Mógł teraz udać się w ślad za młodym Graham’em – odnaleźć na podjeździe jego auto, zapytać w sekretariacie o adres, lub poczekać w ciasnym biurze – zadowala się jednak ich krótką rozmową, mając w głowie świadomość, że nie była ich ostatnią. Otrzymał tego popołudnia wszystko to, czego pragnął. Odpowiedzi na najmocniej nurtujące pytania zawisły między nimi, łącząc ich znów wstęgami zrozumienia i pierwotnej, niemożliwej do ugaszenia (teraz już wiedział, wiedział tak naprawdę) żądzy. Wsiada do Bentley ‘a, a potem odjeżdża w cokolwiek osobliwym kierunku, trzymając się nieustępliwie mniej uczęszczanych dróg.
    Ma w planach przygotowanie wystawnej kolacji, do której powinien się dobrze przygotować.
    Zacznie od zebrania najznamienitszych składników, oczywiście – zahaczy o wszystkie miejsca, które w swojej ofercie wyciągają do niego same świeże pozycje, pełne smaku, tryskającego obficie słodkimi sokami przy każdym, najmniejszym ściśnięciu zębami – obsypie je znakomitymi ziołami, skąpie w winie i odrobinie koniaku… A potem zaprezentuje na srebrnych tacach, odbijających w sobie wszystkie zadowolone twarze. Ludzie będą się znakomicie bawić; będą się śmiać, tańczyć i prawić mu komplementy. Długi stół jadalni znów rozświetli się setkami świec, skąpie się w blasku prawdziwej uczty.
    Długie dłonie zaciskają się mocniej na kierownicy, gadzie wargi pocierają o siebie w skupieniu ; pozostaje tylko jedna kwestia, jeden problem, osoba, bez której czystość chwili nie będzie mogła osiągnąć swej głębi.
    Nosi się z zamiarem rozstrzygnięcia tegoż problemu – finał rozegra się jutrzejszego wieczora, gdy próg gabinetu doktora zostanie przekroczony przez długą nogę państwa Graham.
    Długo myślał nad sposobem, który pozwoli mu zyskać pewność, że kolejna z ich wizyt nie zostanie już odwołana przez płytkie „niedogodności”. W ich skomplikowanej relacji nie ma już miejsca na wstyd i żal; są tylko oni, nieskrępowani i nadzy, ściągający przed sobą kolejne części zasłony, rozsuwający na boki parujące mięśnie, odsłaniając czerwony, parujący środek.
    Hannibal pragnie poznać Willa Grahama – pragnie tego bardziej, niż mógł przypuszczać – bardziej, niż to przyzwoite, czy rozsądne.
    Ale aby dostać się do tego chłopca, potrzebna mu będzie ona – strona znacznie bardziej otwarta i skłonna do współpracy – Willie.

    List, nasączony zapachem piżma i czegoś jeszcze (co to mogło być, co takiego?) przychodzi do Willa Grahama jeszcze tej samej nocy. Koperta nie zachowuje płaskiego kształtu; coś znajduje się w środku, coś materiałowego. Kaligrafia doktora Lectera jest nasączona niebezpieczną perfekcją; każda krzywizna została starannie zaplanowana.

    Droga Panno Graham

    Wierzę, że minęło sporo czasu, odkąd mieliśmy okazję do swobodnej rozmowy. Chciałby, żeby wiedziała Pani, że po naszym ostatnim spotkaniu jest mi niezmiernie ciężko przyswoić myśl, że nie mogliśmy tego prędzej powtórzyć. Zabawa w Pani towarzystwie przyjmuje nieoczekiwanie bajeczny wymiar – nie potrafiłem zauważyć mijanego czasu, pochłonięty odkrywaniem Pani niezwykłej osobowości. Nie sądzę, by miało to Panią zbytnio zaskoczyć, ale nie powstrzymam się od wysunięcia na wierzch – oczarowała mnie Pani – każdym aspektem swojego barwnego, filuternego „ja”. Fascynuje mnie Pani otwartość, łagodna ciekawość świata.
    Otrzymując przystawki, nabrałem ochoty na danie główne. Panno Graham, sprawi mi Pani niebywałą przyjemność, pojawiając się w mym domu w sobotni wieczór. Wyprawiam tam przyjęcie i jestem przekonany, że nie mogłoby ono odbyć się bez Pani uśmiechu i niepowtarzalnej kreacji. Zaproszenie dołączyłem do listu.
    Pozwoliłem sobie założyć, że wygodnie będzie Pani odpowiedzieć na żywo, gdy przyjdzie nam się znów spotkać w moim gabinecie. Wyczekuję tej wizyty, droga Willie.

    Z poważaniem,

    Hannibal

    PS – zwracam Pani rękawiczkę. Musiała ją Pani zostawić w zeszłym tygodniu. Proszę się nie martwić, zadbałem o nią najdokładniej, jak potrafiłem.
    Koss Moss
    Koss Moss
    Minor Vampire

    Punkty : 11735
    Liczba postów : 2431
    Skąd : z Kosmosu
    Wiek : 105

    Równy Tobie. Empty Re: Równy Tobie.

    Pisanie by Koss Moss Sob 15 Lut 2020, 15:09

    Will unosi rękawiczkę do swych nozdrzy i bierze głęboki wdech, wchłaniając całą jej woń – obcą, lecz tak znajomą.
    Zadbałem o nią najdokładniej, jak potrafiłem.
    Młodzieniec przytula delikatny materiał do zaróżowionego policzka, zamykając oczy. Zadziwiające, jak niewiele potrzeba, by Hannibal Lecter znalazł się znów obok niego, nie pokonując żadnej odległości.
    Podążę za tobą w najmroczniejsze zakamarki twej duszy, skąd obaj wyjdziemy okaleczeni. Gdy tkanki się zrosną, a potem zabliźnią, odkryjesz przerażającą prawdę: tworzymy jedność w swym bólu, w ranach, które niegdyś dzieliły nas, a zespoliły się w procesie gojenia.
    Szczupła dłoń sunie po płaskim brzuchu i wdziera się pod chropowaty w materiał koronki, by zacisnąć na półsztywnym, wypełniającym się gorącą krwią organie.
    Aby pojąć, czym jest miłość, musisz oddać mi swoje sekrety, obnażyć się, wyzbyć wszelkich masek i stanąć przede mną nagi, bezbronny i podatny na zranienie. Wsuń w moją dłoń swój najostrzejszy nóż, ten, którym najbardziej lubiłeś zadawać rany. Oddaj mi siebie.
    Palce suną po trzonie, na którym perlą się kropelki preejakulatu. Materiał rękawiczki otulony zostaje ciepłem języka; spragniony organ sunie po nim, spijając posmak soli i słodyczy, aromat pychy i pożądania, destrukcyjnych pragnień, piekielnej pożogi.
    Wtedy odkryjesz, że budząc się każdego dnia z uczuciem dojmującego głodu, mógłbyś znaleźć swoją sytość zaledwie w moim widoku.

    Pora na eleganckie spóźnienia upłynęła godzinę temu. Teraz pojawienie się spóźnionego gościa mogłoby oznaczać jedynie impertynencję, niewybaczalne grubiaństwo, które odbiłoby się skandalicznym echem.
    A jednak jest osoba, która ma śmiałość pojawić się w progu sali, ściągając na siebie spojrzenie wszystkich par oczu. To smukła sylwetka odziana w czerń: dopasowana sukienka koktajlowa połyskująca w blasku świec, jak gdyby obsypano ją opiłkami szlachetnych kamieni; odsłonięte łydki, kształtne buty na obcasach, dłonie w czarnych jak obsydian rękawicach, koronkowy wachlarz, diamentowa kopertówka, powieki przyprószone popiołem i szkarłatne usta – wszystko to składa się w całość, której nie da się zignorować.
    Hannibal Lecter stoi w centralnej części pokoju w towarzystwie jasnowłosej kobiety w swoim wieku, która – na widok nowo przybyłej osobliwości – gubi z wolna swój dojrzały uśmiech i zdaje się na chwilę stracić wątek w pasjonującej rozmowie z gospodarzem.
    Spojrzenia drapieżcy i ofiary spotykają się. Lecter traci zainteresowanie rozmową. Wyzwala się bez trudu ze szponów spragnionego jego słów tłumu i zwraca się do Willa Grahama całym ciałem.
    Ruszają do siebie dokładnie w tym samym ułamku sekundy, jak idealnie zsynchronizowane ze sobą elementy większej maszyny, którą ktoś za pomocą dźwigni wprawił w ruch. Mężczyzna odstawia niedbale kieliszek, rozpościera ramiona i tak oto spotykają się wreszcie – na oczach wszystkich – by wśród szeptów i wymienianych ukradkiem spojrzeń wpaść sobie w ramiona. Will obejmuje mężczyznę jak dobrego, starego przyjaciela, a ten ociera się policzkiem o jego zarumienioną twarz, biorąc głęboki wdech, który młodzieniec słyszy i czuje całym sobą.
    Przesunąwszy wargi o cal w stronę ucha Hannibala, Will rozchyla je, by wypowiedzieć szeptem kilka słów.
      — Tak dobrze cię widzieć, Hannibalu. Być wreszcie blisko nie tylko myślami. Nie chcę korzystać z tych tanich wymówek… ale tak wiele się wydarzyło. Przepraszam za moje spóźnienie.
    Słowa te jednak nie musiały wcale zostać wypowiedziane. W oczach mężczyzny, gdy ten się prostuje, widać nieme wybaczenie w obliczu szczerej skruchy i prawdy.
      — Panno Graham ― podejmuje kurtuazyjnie (z zachwytem, pychą, okrutnym samozadowoleniem) i podaje Willowi ramię. ― Jak będzie się pani dzisiaj nazywać?
      — Jolene Blackwood ― odpowiada łagodnie młodzieniec, przyjmując jego ofertę z uśmiechem równie podejrzanym i zadowolonym, jak ten, który kwitnie teraz na krzywych wargach gospodarza.
    Świat należy do nich. Są najważniejszymi pionami na szachownicy. To od nich zależy przebieg przyjęcia, oni dominują rozmowy i żarty. Bedelia du Maurier, uścisnąwszy krótko dłoń Willa, spogląda mu długo w oczy i przełyka ciężko ślinę. Ona wie, na kogo patrzy – jako jedyna wśród gości ma świadomość, że nie jeden, lecz dwóch drapieżców ucztuje dziś wieczorem, karmiąc się ciałami tych, którzy uznani zostali za nieuprzejmych.
      — Niewiele rzeczy odpycha mnie tak, jak grubiaństwo ― chrypi Hannibal, gdy u boku Willa popatruje na roześmianego mężczyznę, który przybył tu jako towarzysz wytwornej damy i sięgał właśnie po kolejny nadmiarowy kieliszek wybornego alkoholu.
    Will gładzi machinalnie silne ramię, wokół którego wciąż owija swoją szczupłą rękę, i z zainteresowaniem przypatruje się nieudolnym flirtom ukierunkowanym w stronę mężatek.
      — Denerwuje pana?
      — To duże słowo ― zauważa Hannibal, lecz w jego głosie Will słyszy pewną niebezpieczną nutę. ― Jest miałki, bez wyrazu. Co najwyżej kwaśny, jak mocno zepsuta potrawa. ― Will przenosi wzrok na jego dojrzałe oblicze w porę, by dostrzec oszczędny uśmiech, ale i niepokojące napięcie mięśni, które sprawiają, że cień zaczyna układać się w tych krzywiznach zupełnie inaczej niż w chwilach relaksu.
      — Zawsze musi się zdarzyć ten robaczywy owoc. Jeśli nie zostanie w porę wyciągnięty z koszyka, wszystkie pozostałe spotka ten sam los ― oznajmia łagodnie, odchylając głowę. Pulsująca arteria, pracujące przy przełykaniu śliny mięśnie, wszystko to wystawione jest dla oczu doktora. ― Z czasem zaraza ogarnie całą spiżarnię.
      — Nie powinienem na to pozwalać… ― to niby stwierdzenie, lecz wypowiedziane w taki sposób, iż bardzo blisko mu do zapytania. Ciemne oczy przesuwają się z pijaczyny na wyeksponowaną w tak niewymuszony sposób szyję. Will mruży nieznacznie powieki, kiedy Hannibal Lecter po raz kolejny tego wieczora w tak oczywisty sposób napaja się wonią jego ciała. ― Jako dobry gospodarz ― mruczy, a jego oddech pieści ucho młodzieńca ― co powinienem uczynić, panno Blackwood?
    Will uśmiecha się delikatnie.
      — Podsunąć mu coś, co zwali go z nóg ― odpowiada bezceremonialnie, po czym wysuwa rękę spod ramienia mężczyzny i odsuwa się na stosowniejszą odległość. Zanim odchodzi, puszcza gospodarzowi oczko, a chwilę później ten ma okazję obserwować, jak podchmielony impertynent kosztuje mięsnych znakomitości z tej okrytej czarną rękawicą dłoni.

    Hannibal jest królem parkietu i władcą swej przygotowanej z nieprawdopodobną starannością sceny. Pozwala Willowi się oddalić, a jednak młodzieniec przez cały wieczór czuje na sobie jego baczne spojrzenie, nawet wówczas, gdy Lecter wydaje się pochłonięty brylowaniem w towarzystwie i w pełni skupiony na swych rozmówcach.
    Dlatego też, gdy młodzieniec okrywa ramiona cienkim płaszczem i wychodzi na taras, by zaczerpnąć powietrza, nie jest szczególnie zdziwiony, iż wrażenie bycia obserwowanym go nie opuszcza, a wręcz się nasila.
    W dłoni trzyma długą lufkę, z której końca sterczy cienki papieros; zaciąga się łagodnym, miętowym dymem, by wreszcie odwrócić się przez ramię. Skradziona z wnętrza domu świeca, która obecnie spoczywa na kamiennej balustradzie, rzuca blask na dolną część jego twarzy, podczas gdy oczy pozostają skąpane w mroku.
    Krwistoczerwone wargi rozchylają się na widok potężnej sylwetki, której cień podążał za Willem przez ostatnie tygodnie. Ich kącik unosi się delikatnie.
      — Seksowny ― mruczy chłopiec nisko, oszczędnie.
    Powiedziałem, że Rozpruwacz z Chesapeake jest seksowny.
    To słowo wyzwala w Lecterze najczystszy popęd, który odmalowuje się na gadzim obliczu wyrazem podobnym do gniewu.
      — Drażni się pani we mną. ― Ten cichy pomruk opuszcza krzywe wargi, a Will ponownie przysuwa lufkę do ust, by zaciągnąć się spokojnie dymem. Mrużąc oczy, przywodzi na myśl skrytą w mroku bestię, której rzeczywiste rozmiary trudno jest oszacować, gdy przybiera przyczajoną pozę.
    Owszem, drażni się cały wieczór, kusząc los, igrając z roznieconym ogniem.
    Zstępuje nieśpiesznie po kamiennych stopniach, po czy rusza w głąb cichego, skąpanego w ciemności i zupełnie pustego ogrodu Hannibala, sunąc palcami po murze kamienicy: krok za krokiem, z łagodnym, niewymuszonym ruchem bioder, coraz bardziej zatapia się w mrok.
    Zatrzymuje się wreszcie i ponownie przykłada lufkę do ust.
    Drapieżca podąża za nim, bezszelestnie, lecz nie niespostrzeżenie. To jego terytorium, zna je jak własną kieszeń, może tu zrobić wszystko i ta świadomość jeszcze bardziej zwiększa jego przewagę.
    Will nie odwraca się, by śledzić jego położenie. Z zamkniętymi oczami spokojnie wypuszcza dym z płuc. Zamiera, trzymając lufkę w wyprostowanych palcach uniesionej dłoni i nagle czuje jej delikatny ruch. To wargi Lectera otulają ustnik, a kiedy młodzieniec odwraca delikatnie głowę, słodki dym wlewa się wprost do jego szkarłatnych ust.
      — Och… ― Chiche westchnienie ulatuje wraz z ledwie widocznym obłokiem, a dłoń z lufką sięga dalej w tył, by otrzeć się wierzchem o policzek czarta.
    Will przymyka oczy i odchyla głowę, zupełnie jak wcześniej, lecz tym razem odnajduje ona oparcie w barku Hannibala. Gdy ciemne powieki znów się unoszą, błękitne spojrzenie wbija się wprost w mroczne tunele, jakimi stają się źrenice mężczyzny.
      — Ludzie będą mówić, że jesteśmy zakochani ― szepcze. Ramiona mężczyzny oplatają się wówczas wokół jego ciała – stają się jak gdyby drugą skórą, kolejnymi mięśniami.
      — Ludzie potrafią tak pięknie mówić o miłości, panno Graham — odpowiada mu Lecter; ton jego głosu już na dobre, choć jeszcze nieznacznie przesiąkł chrypą i alkoholem. Wypowiadane przez niego słowa stają się twarde jak skała o ostrych krawędziach; akcent nasila się, lecz Will, zamiast odczuć potrzebę ucieczki, odwraca się i sam zarzuca ramiona na szyję swojego kata. — Niech mówią.
    Słowa zawisają między nimi; chłopiec słyszy tylko ich oddechy i rytm serc, których przyspieszone bicie w zaskakujący sposób synchronizuje się ze sobą, tworząc spójną, wyważoną etiudę.
      — Kocham pana ― szepczą szkarłatne usta. ― Och, proszę mi wybaczyć.
    Tak oto Will wyrywa się niczym spłoszona sarna i rusza pośpiesznie w stronę oświetlonej ulicy, a jego kroki niosą się echem wśród dźwięku pierwszych zderzających się z ziemią kropel deszczu.
    Pan Vincent
    Pan Vincent
    Tempter

    Punkty : 2244
    Liczba postów : 102
    Wiek : 30

    Równy Tobie. Empty Re: Równy Tobie.

    Pisanie by Pan Vincent Sob 15 Lut 2020, 18:35

    Hannibal Lecter adoruje swoją małą niespodziankę (jej ostateczne przybycie było tak zaskakujące, że nie zdążył się nawet przejąć nieeleganckim spóźnieniem, mając na uwadze jego prawdopodobną celowość) przez cały wieczór. Jego spojrzenie odprowadza ją po każdym kącie sali, niby wierny cień – bawi ją rozmową, poi słabymi drinkami, karmi kiścią winogron, śmieje się z jej żartów – to schadzka rodem z prastarych baśni, gdzie wybranki swego serca traktowano jeszcze jak księżniczki, nie instytucje. Rozpływa się nad jej kreacją, zaciąga zapachem dystyngowanych perfum, zmieszanych z naturalną, słodkawą wonią ciała – wonią, która potęguje się za każdym razem, gdy zostaje uraczony kolejną, dwuznaczną propozycją, lub pytaniem. Nie są niesmaczni – trzymają się cały czas w ryzach przyzwoitości, choć balansują też stale na skraju skandalu – co jakiś czas jego ramię jest dotykane przez drobną dłoń (skrytą za materiałem miękkiej rękawiczki, która wciąż mu o czymś przypomina, ale jest to zdarzenie wyjątkowo nieprzyzwoite, zbyt osobiste, by teraz mógł poświęcić mu więcej uwagi), gdy Willie zaznacza swe terytorium – markuje go, zaznacza, jak dumna lwica, nie pozwalając przy tym komukolwiek zapomnieć o łączącej ich, szczególnej relacji.
    Wieczór mija szybko, jak to zwykle bywa przy dobrej zabawie – kiedy lądują więc w ogrodzie, niebo skrywa nieprzenikniona czerń, która zdaje się przybierać jeszcze głębszą barwę tu, gdzie z każdej strony otoczeni są przez wysokie mury, żywopłoty i szum fontanny. To chłodna noc, lecz nie wietrzna; przy odrobinie szczęścia (lub alkoholu) człowiek nie powinien mieć problemów z niską temperaturą.
    Doktor nie myśli jednak o pogodzie, kiedy rusza posłusznie za swą ofiarą, godząc się po raz kolejny na udział w ich dziwnej grze – nie zdołał jeszcze poznać jej zasad, ale słodka nagroda, która zdaje się go wabić zza każdego rogu, przypominając o kuszącym finale – i to właśnie o niej rozmyśla, o swojej nagrodzie.
    O nieprzeniknionej głębi niepowtarzalnego umysłu, pełnego pragnień, lęków, marzeń i bytów – naczyniu, skrywającego w sobie puszkę Pandory, otoczonej skomplikowanym szyfrem, ciągiem symboli, cyfr i liter, i wszystkich pisanych w nieznanym języku, którego nie udało się jeszcze zgłębić jakiejkolwiek żywej istocie – o Willu Graham’ie, który oddaje mu właśnie wszystko, co posiada, schowany na dnie podświadomości, ukryty, uśpiony, nieświadom tego, że podpisywany kontrakt, będzie nosił na sobie ślady jego własnej krwi.
    — Droga Willie — odpowiada, oczarowany, zachwycony, zakochany w równie gorącym, niepoważnie chaotyczny sposób. Duże dłonie obejmują ściśle jej wąską kibić; jest w nich czułość i prośba, potrzeba. — Obawiam się, że jeśli tak stawia pani sprawę, to... ja także będę musiał prosić o pani wybaczenie.
    Panna Graham zatrzymuje się nagle; jej mięśnie sztywnieją krótko, a na pokrytą starannym makijażem twarz wstępuje osobliwy cień – Hannibal natychmiast podłapuje ten sygnał, jest dla niego dobitny i klarowny, niczym otwarte drzwi – to od niego zależy, czy zdecyduje się je otworzyć szerzej, czy też zatrzasnąć młodzieńcowi przed nosem.
    Will Graham niewątpliwie go intryguje – w ich relacji pojawia się tylko czasem, przeplatany pośród romantycznych i barwnych skandali – tajemniczy i niechętny, zaczyna z wolna stanowić obsesję doktora.
    Mógłby go teraz przywołać jednym słowem… jednym gestem. Błękitne oczy nabierają twardszego wyrazu, a potem przysłania je mgła, zupełnie jakby ciało piękności zastyga w zawieszeniu, gotowe do zmienienia programu, wprowadzenia w system drugą osobowość.
    Cóż począć, gdy rozpościera się przed nim tyle interesujących możliwości. Czy powinien coś powiedzieć?
    Czy powinien coś zrobić?
    Mija długa chwila, podczas której ciemne oczy lustrują androgyniczne oblicze; wreszcie mężczyzna decyduje się na dotknięcie bladego policzka; pieści go chwilę, a potem duża dłoń osuwa się niżej, osiadając na piersi, wygładza czarny materiał i…
    Mgła znika, zastąpiona szklaną powłoką; linie szczęk nabierają kształtu, napięte w gniewnym wyrazie.
    — Tak? — wydusza (kto? Czy to już, czy to…) przepiękne stworzenie, rozpadając się i zbierając na powrót; spektakl odciska się swym piętnem w każdej zmarszczce, zdobiącej kanciaste oblicze doktora – jest skupiony, przejęty swym odkryciem, podekscytowany, chory z ciekawości.
    — Zapytałem, czy Frederick Chilton nie sprawiał panu żadnych problemów, panie Graham.
    Błękit rozjaśnia się, drobne ciało wyplątuje z uścisku jego ramion – Will cofa się o krok, górna warga unosi mu się, drga jak u rozdrażnionego drapieżnika.
    Spogląda na Hannibala (spoglądają na siebie obaj) i w mgnieniu oka parę rzeczy staje się oczywista, jak potrzeba oddychania.
    Wiem, co zrobiłeś – czyta z młodej twarzy, wyglądającej teraz niemalże karykaturalnie, gdy zdobi ją wciąż absurdalnie staranny makijaż – [/i]wiem, kim jesteś, potworze[/i].
    — Doktorze Lecter — przemawia do niego dokładnie w chwili, gdy Hannibal rozważa przerwanie ciszy; w tonie młodzieńca rozlewa się pozorny spokój, ale echo fałszuje mroczną, niepewną nutą — pewnego dnia się pan sparzy.
    Kiedy chłopiec cofa się jeszcze trochę, opuszcza bezpieczny obszar, osłonięty przez korony drzew; deszcz uderza gwałtowniejszymi strugami w przygarbione ramiona, napięty kark, ale Will nie zwraca na to uwagi – obrócony twarzą do doktora, siada na kamiennym schodku, odkładając nań elegancką kopertówkę i lufkę po papierosie. Pozbawia się obuwia, pozostając w rajstopach. W górę wznosi się pokryta wciąż rękawiczką dłoń, nadgarstek rozciera niedbale szminkę.
    Jest w tym widoku coś tak naturalnego i zachwycającego (gdy burzy piękno, rozcierając czerwień po stężałej twarzy), że Hannibal nie potrafi oderwać od niego wzroku, pochłonięty bez reszty (gdy burzy starannie ułożone loki, nadając im chłopięcego uroku, tak właściwego nastoletnim chłopcom) tym intymnym spektaklem.
    Wreszcie niebieskie oczy powracają do potężnej sylwetki – doktor zostaje poddany mocy wzniesionej brwi, ale ta nie uderza w niego w taki sposób, w jaki życzył sobie zapewne jej właściciel – mężczyzna uśmiecha się lekko, niezrażony bojową postawą towarzysza.
    — Czy wie pan o tym, jak niewiele istniało kiedyś określeń na ludzkie ciało? — zapytuje, przystępując krok bliżej; nie opuszcza wciąż bezpiecznego klosza rozłożystej korony dębu, ale cień, rzucany przez barczyste ciało dotyka już jednej ze stóp, muska ją w nieinwazyjnej pieszczocie. — Cztery humory stanowiły odbicie sił natury. Ogień — twój gniew — powietrze — oddech — ziemię — gdy dotykasz mnie, badasz i rozkwitasz — i woda — uśmiech przybiera pobłażliwą nutę, gdy wyłania się wreszcie z cienia, zawisając nad skulonym młodzieńcem z wyciągnięta dłonią. — Proszę nie narażać swego ciała na zbyt długi kontakt z deszczem. Szkodą byłoby, gdyby ta cudowna noc zakończyła się pańskim przeziębieniem. Na potrzebę przesiąknięcia ogniem, by dokonać zrównoważenia sił natury, polecam… koniak? Wejdziemy tylnym wejściem.
    Nie lubisz przebywać wśród ludzi. Nie lubisz ich spojrzeń, pytań i głosów. Nie chcesz, by ktokolwiek zobaczył cię w tym stanie, to nie jesteś ty, nie jesteś sobą. Mogę ci ofiarować samotność.
    We dwoje.
    Koss Moss
    Koss Moss
    Minor Vampire

    Punkty : 11735
    Liczba postów : 2431
    Skąd : z Kosmosu
    Wiek : 105

    Równy Tobie. Empty Re: Równy Tobie.

    Pisanie by Koss Moss Nie 16 Lut 2020, 17:14

    Will Graham nie pozostaje długo w cieniu potężnej sylwetki. Podnosi się dość gwałtownie, z dystansem wpatrując w doktora. Nie spuszcza wzroku z jego pociemniałych oczu, kiedy na oślep wyciąga z trzymanej w dłoni kopertówki telefon.
    Wystarczy nacisnąć jedną cyferkę, a już następuje połączenie.
    Młodzieniec unosi urządzenie do ucha i wsłuchuje się w przerywany sygnał.
      — No, skarbie, gdzie ty się podziewasz?
      — Jestem u niego — odpowiada krótko przyjaciółce. ― Jeśli nie wrócę do północy, zadzwoń prosto do Jacka. Będzie wiedział, co zrobić.
      — Willy, ale co…
    Chłopiec rozłącza się i chowa telefon z powrotem do kopertówki. Zwilża wargi końcówką języka i wchodzi pod osłonę rozłożystych gałęzi, by pozwolić się poprowadzić w stronę tylnych drzwi. Buty pozostają na kamiennych stopniach – jego stopy od podłoża dzieli jedynie cieniutka warstwa materiału.
    Gdy wchodzą do cichej i ciemnej kuchni, gdzie odgłosy przyjęcia dobiegają ich jak gdyby zza wodnej zasłony, i drzwi zostają zamknięte na klucz, Will nie wykonuje nawet najdrobniejszego ruchu w stronę włącznika światła. Nie robi tego również Hannibal.
      — Czy mogę zaoferować panu coś przykrycia? Koc, ręcznik? ― pyta, a młodzieniec uśmiecha się gorzko, jak gdyby ten grymas sprawił mu ból.
      — Świeżą koszulę, panie Lecter.
    Mężczyzna kieruje kroki do okapu. Zapala wreszcie blade światło, otwiera jedną z szafek, wyciąga koniak, a zaraz potem szklanki. Napełnia je stosowną ilością alkoholu, stawia jedną z nich na blacie przed młodzieńcem i znika w korytarzu.
    Will stoi nieruchomo, ze wzrokiem utkwionym w lodówce. Zapewne wszystko, co w niej ukrywał, znajdowało się na talerzach i językach, w przełykach i żołądkach gości.
    Również w jego żołądku. Willie miała wilczy apetyt, ale nie on.
    Po powrocie Hannibal zastaje swego gościa w tej samej pozycji. Will jedynie delikatnie odwraca głowę w jego stronę, po czym – z pewnym opóźnieniem – odbiera z jego rąk komplet ubrań: miękkie spodnie, czerwoną koszulę i szary sweter.
    Skoro więc umówili się bez słów, by milczeć, dziękuje zaledwie skinieniem głowy, zanim udaje się do łazienki, gdzie kończy swoją transformację. Sukienka ląduje, pomięta i z rozerwanym zamkiem, na podłodze obok rękawiczek, zaraz za nią rajstopy i kobieca bielizna. W kontakcie z wodą i brutalnymi palcami makijaż wreszcie opuszcza młodą skórę, pozostawiając po sobie tylko trudne do usunięcia bez tłustych specyfików, zlewające się z rzęsami cienie, i może wciąż odrobinę zbyt czerwone usta.
    Koszula okrywa nagie ciało, jest luźna. Zbyt duże spodnie zostają naciągnięte na długie nogi, całkowicie maskując ich kształty. Will korzysta z pomocy odpiętego od torebki paska, by powstrzymać je przed zsunięciem się.
    Wreszcie naciąga sweter i z szarpie klamkę, by wyjść z pomieszczenia już w skrajnie innym wydaniu.
    Zbliża się do blatu, gdzie stoi wciąż przygotowana dla niego szklanka. Oplata ją palcami, bez chwili wahania unosi do ust i bierze pierwszy łyk. To wyborny alkohol, lecz nie jest to dla niego zaskoczeniem. Wszystko, co oferuje Hannibal Lecter, musi takie być.
    Ciecz rozpala jego gardło; dopiero, gdy gorąc przeradza się w mrowienie, młodzieniec przenosi błękitne spojrzenie na dojrzałe oblicze.
      — Nigdy nie dzieliłem z nią  uczuć ― oznajmia głosem, w którym pobrzmiewa jad.
      — Nie sądzę żeby to tego od ciebie oczekiwała ― odpowiada spokojnie Lecter, a bije od niego przede wszystkim ta charakterystyczna pycha.
    Coś w piersi Willa porusza się niespokojnie; bestia podnosi łeb, jej sierść jeży się nieprzyjemnie.
      — Wiele osób próbowało mnie usunąć, doktorze. ― Pełne wargi opierają się znów o krawędź przechylonej szklanki i wraz kolejny palący łyk przedziera się przez zaciśnięte gardło. — Nie pan pierwszy. Nie ostatni. ― Krzywy uśmiech znów wkrada się na zaczerwienione wargi, a oczy połyskują złowrogo. Potwór obnaża kły, mrużąc złote ślepia.
    Hannibal, w otoczeniu przystawek, o które zatroszczył się podczas jego krótkiej nieobecności, nie upił jeszcze ani łyka ze swojej szklanki, ale Will ma świadomość, że dość alkoholu krąży już w jego żyłach. Błękitne spojrzenie podąża za dużą dłonią, która unosi do ust mięsną różyczkę, i wreszcie spotyka się z czarnymi, uważnie obserwującymi go oczami.
      — Usunąć? — powtarza po nim wreszcie kanibal, wciąż upajając się w swym zwycięstwie. — To absurd. Nie wyprasza się gospodarza ze swego własnego domu. Uważam jednak, że powinien pan liczyć się ze zdaniem Willie. Niegrzecznie jest przeczyć jej pragnieniom i uczuciom.
      — Willie uwielbia pożary, sztormy, huragany i trzęsienia ziemi ― mruczy Will. ― Uwielbia wszystko, co śmiercionośne. ― Bestia warczy cicho. ― Korzysta pan z tego nadzwyczaj okrutnie.
    Hannibal słucha go wprawdzie, ale coś w jego wyrazie twarzy, coś w postawie sugeruje Willowi pewne lekceważenie.
      — Dopiero później ― mruczy tak, jakby wciąż byli na kamiennych schodkach; jakby wciąż mówił do Willie ― nadeszła pora na kolejną myśl. Żywioły okazały się określeniem zbyt ogólnym, niewystarczającym. Suchy, mokry, zimny i gorący ― wylicza, sięgając wreszcie po swój koniak; przez chwilę leniwie bawi się szklanką, aż wreszcie unosi ją do warg, by ledwie zanurzyć je w ciemnym płynie. ― Niewielka zmiana, a jednak znacząca, gdy koncentruje się mocniej na odczuciu, nie zjawisku, nie sądzi pan?
    Will zaciska mocniej palce na szklance i ponownie kosztuje alkoholu. Czuje w swym ciele jego wpływ, ale paradoksalnie ma też zadziwiającą trzeźwość myśli. Postępuje zatem dwa kroki w stronę mężczyzny, odstawia naczynie na blacie u boku Hannibala i raptem wydobywa z kieszeni spodni koronkową rękawiczkę. Upuszcza ją na ten sam blat, nie spuszczając wzroku z ciemnych źrenic.
      — Czy ktokolwiek oprócz mnie, pewnego jegomościa z Florencji i jasnowłosej piękności, która przez cały wieczór nie tknęła mięsa, wie o zainteresowaniach, które ujawnia pan, gdy zapada zmrok?
    Uśmieszek Lectera ma w sobie skandaliczną wręcz pychę.
      — Mniemam, że ta rękawiczka.
    Will postępuje jeszcze o krok do przodu i wdziera się w strefę intymną doktora.
      — Proszę ją zabrać ― mruczy bezczelnie. ― Umili panu samotne wieczory.
    Hannibal spokojnym ruchem ponosi rękawiczkę i składa ją starannie. Jego nozdrza poruszają się zauważalnie, choć wcale nie unosi do nich materiału. Młodzieniec uśmiecha się kącikiem warg – wie doskonale, co poczuł mężczyzna.
      — Wypada abym i ja teraz panu coś dał.
      — Proszę dać mi słowo.
      — Nie zwykłem dotrzymywać obietnic, których treść pozostaje mi obca, panie Graham. Obawiam się, ze będzie pan musiał rozwinąć swą prośbę…
      — Nie będzie pan jej szukał nigdy więcej.
    Hannibal opróżnia swoje szkło i spokojnie odwraca się w stronę zlewu, by umieścić w nim naczynia.
      — Sama mnie znajdzie.
      — Martwi, panie Lecter, mają to do siebie, że nie trudnią się poszukiwaniami.

    Błysk, potężna sylwetka, lśniące buty zatrzymujące się tuż przy jego twarzy.
    Will dyszy ciężko, chude dłonie wbijają palce w drewnianą podłogę, paznokcie pozostawiają bruzdy.
      — Jak masz na imię?
      — Will.
    Błysk, piekący ból policzka, wilgoć łez spływających w dół twarzy.
      — Zapytałem, jak masz na imię, suczko?
      — Will.
    Błysk.
      — Tatuś nie lubi, gdy kłamiesz, maleńka. To twoja ostatnia szansa. Jak masz na imię?
      — Will.
    Błysk. Szarpnięcie za długie włosy, bolesne zderzenie z powierzchnią lodówki. Silna męska dłoń przypiera go do zimnej stali, a druga, w której tli się papieros, zmierza ku obojczykowi.
      — Kłamiesz, Willie.
      — Nie ― wydusza Will i krzyczy, ile sił w płucach, gdy rozżarzona końcówka papierosa zatapia się w jego skórze, dopóki potężna dłoń nie zakrywa mu ust.
      — Nie drzyj gęby, albo połamię ci kręgosłup. Będziesz żyła tylko po to, by łykać moją spermę, i pływać we własnych odchodach, ty głupia suko. Rozumiesz? Teraz wyjdziesz, założysz ulubioną sukieneczkę tatusia i wrócisz do mnie na kolanach.
      — NIE! — krzyczy Will, gdy tylko ręka zsuwa się z jego ust.
    Błysk.
    Zwijając się z bólu, leży na ziemi. Ciężki pas upada na ziemię. Ze spodni wypada obrzmiały, czerwony kutas. Preejakulat kapie mu na policzek.
      — Tatuś się gniewa, Willie.
      — Przepraszam… ― szepcze. ― Przepraszam. Przepraszam. Przepraszam.
    Nie drewniana podłoga, lecz miękki dywan u stóp fotela jest tym, w co wtula policzek, dysząc ciężko i chrapliwie.
    Jęczy słabo i resztką sił unosi obronnie dłoń, kiedy przez zasłonę łez dostrzega zarys stóp odzianych w lśniące buty.
    To chwila, w której nie potrafi określić, ile ma lat, kim jest, gdzie się znajduje, ani nawet kiedy.
    Jest tylko on, oprawca i zimny strach.
    Mijają sekundy, a z sekundami płyną słowa.
      — Zabiję cię ― wypowiadane najpierw cicho, niewyraźnie, lecz już po chwili głośniej, z przytłaczającym przekonaniem. ― Zabiję cię. Zabiję cię. Kurwa, zabiję cię.
    Pan Vincent
    Pan Vincent
    Tempter

    Punkty : 2244
    Liczba postów : 102
    Wiek : 30

    Równy Tobie. Empty Re: Równy Tobie.

    Pisanie by Pan Vincent Pon 17 Lut 2020, 14:21

    Suchy, mokry, zimny i gorący – to mocne słowa, bardzo konkretne w równym stopniu, co uniwersalne, bo choć można je przypasować do tylu rzeczy, tylu odczuć, z pewnością doskonale oddają niepokój, trawiący większość chorych organizmów. Istota tego sekretu nie leży jednak w identyfikowaniu, która z przypadłości targa chorym ciałem, lub tylko jego członkiem – Grecy wierzyli, bowiem, że aby utrzymać pogodę ducha, należało pielęgnować w sobie obecność wszystkich czterech żywiołów, nie tracąc ani jednego z nich choćby i na chwilę.
    Will Graham, niby ogromna planeta, wypadająca ze swej orbity, stawiająca opór grawitacji i siłom natury, jest gorący, gdy pokonuje dzielący ich dystans, zakradając się od tyłu, jak zwierzę, drapieżca. Jego dłonie są suche, wargi wilgotne (muskają w przelocie jego ucho na krótką chwilę przed upadkiem). Ponieważ dochodzi do upadku; drobne ciało zatrzymuje się wpół kroku, błękitne tęczówki znikają za płótnem poszarzałych gwałtownie powiek – i Hannibal to widzi, widzi dokładnie – moment, w którym dochodzi do kolejnej stop-klatki, a umysł Willa Grahama zatapia się znów w miejscu niedosięgalnym przez zwykłych śmiertelników.
    Doktor prostuje się niepewnie, spoglądając z góry na podrygujące w spazmach ciało.
    To atak, uświadamia sobie, lecz zamiast troski, na dojrzałym obliczu maluje się cień… satysfakcji?
    Przez krótką chwilę znacznie więcej uwagi poświęca wycieraniu szklanki i poprawianiu nieco sfatygowanego materiału eleganckiej marynarki.
    Ciemne loki rozlewają się po ziemi, tworząc wokół białej twarzy coś na kształt prześmiewczej aureoli. Hannibal przechyla głowę, wpatruje się ze skupieniem w czerwone wargi; łowi z nich strzępki słów, pojedyncze sylaby, które przy odrobinie szczęścia uda mu się złożyć w całość.
    Później przychodzą jednak o wiele wyraźniejsze słowa. Groźby – wypowiadane z tak wielką nienawiścią, gniewem, który rozkwita w ochrypłym głosie do wymiaru pożogi – jej płomienie odbijają się w ciemnych oczach, gdy doktor pochyla się wreszcie, dotykając dłonią zimnego policzka.
    — Will — odzywa się cicho, obracając drgające oblicze w swoją stronę — Will, słyszysz mnie?
    Czy mógł właśnie doświadczać jednego z drastyczniejszych przejść? Czy za chwilę miał ponownie ujrzeć Willie, usłyszeć jej czuły głos?

    Sponsored content

    Równy Tobie. Empty Re: Równy Tobie.

    Pisanie by Sponsored content


      Obecny czas to Pon 20 Maj 2024, 13:23