Leonard nie zjednał sobie w swoim życiu zbyt wielu osób, będących w stanie obdarzyć go jakimiś... ciepłymi relacjami. Nie jest jednak biedną osóbką, która nie wiedzieć czemu skazana jest na samotność, bo jest taka niezrozumiana, niekochana i w ogóle odrzucona, nie, skąd. On doskonale wiedział, że nie zasługuje na jakąkolwiek sympatię. Ba, on sam sobie na ten brak sympatii dzielnie pracował. Nigdy nie umiał zjednać sobie ludzi, mimo że po tym świecie chodził już kilka setek lat - po prostu nie było to wpisane w jego charakter, bo jak to, on, Leonard, miałby mieć jakichś przyjaciół, jakichś ludzi, którzy darzyli go sympatią...? Nie chciał tego, nie próbował do tego dążyć. Nie umiałby się zmienić i udawać kogoś, kim nie był, tylko dlatego, żeby się komuś przypodobać. Mógłby być milszy, kochany i w ogóle do rany przyłóż, ale po co? Czy wtedy faktycznie ktoś byłby w stanie polubić jego, czy może raczej swoje własne wyobrażenie o nim, które tylko Leo mu delikatnie zasugerował? A przecież nikt nie potrzebuje nieszczerych znajomych, tylko dlatego, żeby jego facebook nie wyglądał pusto. Tak, Leo miał facebooka, w końcu żył w czasach, kiedy internet, iphony i komputery były na porządku dziennym, więc nie mógł zrobić nic innego, jeśli się po prostu nie podporządkować; miał więc facebooka i własciwie na tym jego aktywność w internecie się kończyła (przynajmniej jeśli chodzi o portale społecznościowe, bo przecież youtube to swoją drogą, nie?). Ale nie o tym, nie o tym!
Leo przybył na miejsce spotkania chwilę przed czasem. Był umówiony w jakimś leśnym, urokliwym miejscu z jednym z wróżków (chociaż pojęcia nie miał z jakim), którego faerie wysłały na spotkanie z nim. W jakim celu? Ach, sprawa nie była tak skomplikowana, jak mogłaby się wydawać - chodziło o pewną rzecz z przeszłości Leonarda, która została mu niedawno skradziona i właśnie o kradzież podejrzewał jedną z wróżek, zwłaszcza zważywszy na to, że ostatnio wyczuł wokół siebie jakąś dziwną, inną magię. Dziwną, bo na pewno nie była to magia typowa dla czarowników, a przecież on, jako czarownik mający już praktycznie sześćset lat na karku, na czym jak na czym, ale na magii się znał. Magia jednak nie tylko miała związek z czarownikami, bo przecież wróżki również miały swoją własną, nieco inną, bardziej związaną z naturą i żywiołami magię. A nocni łowcy? Oni własciwie też w pewien sposób byli... magicznie, bo ich runy przecież można było podpiąć pod coś magicznego, nie? No, nieważne.
Miejsce spotkania? Jakieś drzewa dookoła, szum wody... w sumie to i tak nie miało większego znaczenia, bo wciąż oczekiwał na wysłannika wróżek, który udzieliłby mu informacji o wróżce, która aktualnie posiadała jego własność. A dlaczego własciwie chciał tak bardzo to odzyskać i czymże to było? To opowieść na później. Poprawił szarą kamizelkę, pod którą miał jeszcze śnieżnobiałą koszulę i spojrzał na spoczywający na jego nadgarstku zegarek, pokazujący już praktycznie godzinę spotkania... a tej przeklętej wróżki na miejscu nadal nie było. Jeszcze trzy minuty, na Jowisza, a to już podchodziło pod granicę spóźnienia się! Prawda...?