Timothee wydął arogancko usta; profesor McGonagall, ciemnowłosa kobieta w średnim wieku skinęła z zadowoleniem głową, uśmiechając się wstrzemięźliwie, jak to miała w zwyczaju. Srebrny, bogato zdobiony puchar, który jeszcze chwilę temu był krukiem, lśnił w blasku świec, ściągając spojrzenia większości uczniów od dłuższego czasu podejmujących mniej lub bardziej udane próby transmutacji żywego stworzenia w obiekt.
Nagle specyficzny syk odwrócił uwagę nauczycielki od spektakularnego pucharu, skłaniając ją do spojrzenia do równoległej pierwszej ławki.
— Bardzo ładnie, panie Grindelwald ― oceniła po chwili zadumy, chyba zaskoczona skutecznością czaru rzuconego przez młodego ślizgona.
Jak wszyscy.
Pokaźna, ozdobiona jeszcze efektowniej i z większą precyzją waza zajmowała pół blatu. Pnące się od podstawy aż po szczyt, tworzące dwa symetryczne uchwyty węże wiły się wśród floralnych dekoracji, tworząc przesadnie dekoracyjne naczynie mieszczące cały bukiet krwistoczerwonych kwiatów.
— Bardzo ładnie ― powtórzyła McGonagall. ― To zaawansowana forma zaklęcia. Wymaga nie lada kunsztu. Myślę, że zasłużył pan na dwadzieścia punktów dla Slytherinu.
Timothee przeniósł wzrok z przesadnie zdobnej wazy na jej autora. Spojrzenia młodych czarodziejów, jasne i ciemne, spotkały się wśród specyficznego elektryzującego napięcia, które wyczuwali nie tylko oni. Chyba każdy wiedział, że ci młodzieńcy rywalizują ze sobą niemal od początku nauki. Znacznie wyróżniali się na tle innych uczniów, choć byli tak od siebie różni. Mogli zostać najlepszymi przyjaciółmi lub największymi wrogami od pierwszego spotkania w Hogwarcie – wybrali jednak ciche współzawodnictwo, nigdy nie konfrontując się wprost, nawet jeśli i tak ich wzajemne złośliwości były dla innych ewidentne.
I oni też bez wątpienia mieli świadomość tego, co ich łączy – obu im pisane były rzeczy wielkie; pozostali byli zaledwie tłem. Za dwadzieścia lat od tej chwili któryś z nich wywoła rewolucję. Za którymś pójdzie cała Anglia. Przed którymś lud padnie na kolana. Dziś jednak byli to dwaj młodzi, pełni werwy i ambitni chłopcy sprawdzający granice niemożliwego.
— Invento animistico ― szapnął Timothee i jego puchar nagle rozsypał się w drobny pył, z którego wyłonił się nagle pokaźnych rozmiarów orzeł; ptaszysko wydało z siebie donośny skrzek, a następnie wzbiło się w powietrze. Profesor McGonagall odskoczyła, ale zdążyła tylko rozchylić usta i unieść różdżkę, jak pełna kwiecia waza Grindelwalda przeistoczyła się w dużego drapieżnego kota. Wielu uczniów poderwało się z krzykiem.
— Spokojnie! Panie Grindelwald! Panie Chal…
— Invento animistico! ― Timothee machnął różdżką i z jej końca wystrzelił złoty promień. Rażony nim orzeł runął na ziemię; powietrze zgęstniało, jakiś duży, ciemny kształt zaczął malować się w wirze zaklęcia i…
— Invento finite! ― wykrzyknęła McGonagall w ogólnym gwarze. ― Spokój! ― Dwa kruki leżały martwe na ziemi wśród strzępów książek i przerażonych, biegnących w stronę drzwi uczniów. ― Wszyscy na miejsca! Grindelwald, Challant! To… skrajnie niebezpieczne i niedopuszczalne. Szlaban, obaj! A teraz schować różdżki! Nie potraficie zachować się na zajęciach praktycznych? Wracamy do teorii.
Timothee zdmuchnął z twarzy ciemne pasmo i osunął się na krzesło, z którego podniósł się w całym tym zawirowaniu. Patrzył spode łba, jak McGonagall zaklęciami stara się przywrócić klasę do pierwotnego stanu, usuwając wszystkie ślady dzikiego starcia. Wreszcie przeniósł spojrzenie na Grindelwalda i natychmiast napotkał jego wzrok.
— Dodam jeszcze, że za ten wybryk Ravenclaw i Slytherin tracą po pięćdziesiąt punktów. Bez. Dyskusji! A teraz proszę otworzyć książki na stronie trzysta dwadzieścia siedem ― poleciła ostro profesor McGonagall, co uczniowie uczynili wśród rozzłoszczonych szeptów.
— To twoja wina. ― Timothee poruszył bezgłośnie ustami, nie spuszczając wzroku z rywala, który zamiast wydawać się zirytowany, nosił na bladym obliczu ten zimny, pełen wyższości uśmieszek.