by Owoc Wto 27 Kwi 2021, 15:02
Lubię Michała, jest spoko gościem. Trochę postrzelonym, chwilami nieco zbyt... po prostu zbyt. Zbyt głośnym i śmiałym, ale potrafi słuchać. A to dobra umiejętność, szczególnie jak ma się do czynienia z takimi jak ja - odludkami, którzy średnio radzą sobie z gadaniem z ludźmi. Więc po kilku minutach, wylewam się mu, że Bartek, że rodzice, że bez sensu i po co mi to wszystko było. A potem, kiedy zostaję sam, jest mi jakby trochę lżej. Troszeczkę. Bo nie da się wymazać takiej traumy jedną pogadanką z kumplem.
Przez kolejne trzy dni siedzę w domu i robię wszystko żeby tylko odciągnąć swoje myśli od felernych urodzin. Głównie piszę, albo gram. Wyłączyłem telefon po tym, jak matka matka do mnie dzwoniła. Nie odebrałem. Jeśli chciała coś powiedzieć, mogła to zrobić wtedy, zamiast milczeć jakby przez moją orientację usechł i dopadł jej język. Tak jak oni nie chcą mieć ze mną nic wspólnego, tak i ja nie chce mieć nic wspólnego z nimi. Przecież jestem dorosły, nie potrzebuję aprobaty rodziny żeby żyć po swojemu.
Twarz po trzech dniach nie wygląda dużo lepiej, ale musze iść do pracy. Nie mogę dłużej się ukrywać. Oczywiście moja droga szefowa nie omieszkała mnie opieprzyć za kłamstwo, ale to był taki miły opieprz z gatunku tych, które dostaje się od przyjaciół. Resztę tygodnia spędziłem więc w bardziej standardowy sposób, powoli wracając do rutyny. Na weekend niczego nie planowałem, rzadko kiedy mam jakieś plany. Nie jestem rozrywkowym człowiekiem. Nawet cieszyłem się na leniwą niedzielę.
Było po szesnastej, kiedy wracałem do domu, więc na zewnątrz panował zimowy zmrok. Gdy otworzyłem drzwi i światło z korytarza oświetliło masę butów ustawionych niedbale przy ścianie, poczułem ukłucie irytacji. Michał nic nie mówił, że zaprasza jakichś ludzi, a jednak wolę wiedzieć, jeśli wparuje mi do mieszkania takie stado. No nic, po wkurzam się później. Nie będę robił mu afery od wejści i... właściwie w ogóle nie będę robił. Nie jestem człowiekiem od afer. Tylko... jest jakoś tak dziwnie cicho jak na taką ilość osób.
Rozbieram się i podejrzliwie zaglądam do ciemnego salonu, tylko po to żeby za chwilę niemal dostać zawału, kiedy ludzie wyskakują z kątów z Michałem na czele, krzyczącym "niespodzianka!". Żenujące.
To pierwsze, co przychodzi mi na myśl. Dopiero potem reflektuję się, że jestem mendą, bo to przecież całkiem miłe. Próbuję zmyć z twarzy szok i przybrać wdzięczny uśmiech. Nie wiem jak mi wychodzi, ale sądząc po ucieszonych, znajomych twarzach, chyba nieźle. Michał dopada do mnie tłumacząc skąd to wszystko, a ja kiwam głową i rzucam, że nie musiał. Bo nie musiał. Nie przepadam za niespodziankami, ale tego już mu nie mówię. Zresztą, zaraz obskakuje mnie reszta znajomych, cześć to nasi wspólni koledzy, bo ja osobiście nie posiadam zbyt dużo własnych. Jest tylko Aneta i Grzesiek, dwójka z którą przyjaźnię się niemal od piaskownicy. I na ich widok robi mi się lżej, bo resztę ledwie znam.
Witam się ze wszystkimi, również z Nikodemem, który pośród wszystkich tych gołowąsów wydaje się poważnym panem profesorem i bardzo staram się żeby nie zauważył jak jest mi głupio. Nawet się wtedy nie pożegnałem, a on mi pomógł i usmażył jajecznicę, której nawet nie zjadł. I dzisiaj tu był, pewnie pomagając Michałowi ogarnąć imprezę. Wyszedłem na prawdziwgo niewdzięcznika.