Constantine Macmillan, 25 lat
Chcąc przywołać swojego patronusa, czarodziej sięga do najlepszego wspomnienia, które wypełnia jego serce spokojem, ciepłem, do czegoś najczystszego w świecie. Zabawnym więc jest fakt, że Constantine sięgał w tej chwili ku chwili, którą każdy w jego otoczeniu nazwałby jego upadkiem, czymś brudnym, godnym najwyższej pogardy, hańbiącym dla niego i jego dostojnego rodu.
W tej chwili myślał jednak o wpatrzonych w niego brązowych oczach, w które wpatrywał się tak chętnie i głęboko, odnajdując delikatne przebłyski koloru piwnego, czy lekko zielonkawego. Myślał o ciemnych włosach rozlanych miękko tuż obok, które przeczesywał własnymi palcami, o ramieniu które ogarnęło go i przyciągnęło bliżej, by ta chwila bliskości potrwała jeszcze troszkę dłużej. Myślał o naiwnej wierze, że to może trwać.
To zaklęcie było jego klątwą, w chwilach mroku, lęku i walki o przeżycie, zmuszając go do myślenia o tych chwilach, kiedy wszystko było dobrze i do nadziei, że te niewinne, beztroskie czasy jeszcze kiedyś będą w zasięgu jego woli. Póki co zaciskał zmarzniętą dłoń na różdżce, z której powoli wydobyła się delikatna, błękitna mgiełka, powoli przybierając formę dumnego orła. Olbrzymie, jaśniejące skrzydła rozpostarły się przed nim, odgradzając od przerażającej kreatury. On sam dygotał obolały i zmęczony, pełen świadomości, że nie może się zatrzymać, musi iść dalej.
- Wszyscy cali? - odezwał się, w tej ciemności jaka zapadła, gdy jaśniejący patronus zniknął wraz z dementorem, czując porażającą samotność. Bał się, co jeszcze ich czeka. Jak każdy z ich niewielkiej grupki, która rzuciła na szalę swoje życie w walce o sprawę większą od każdego z nich. Ruszyli ciemnym korytarzem, dzięki wypitemu eliksirowi nie wydając przy tym odgłosów, przekradali się przez kolejne pomieszczenia Azkabanu, wdychając woń stęchlizny, przedzierając się przez dementorów, uciszając więźniów, którzy ich nie obchodzili, by uwolnić byłego Ministra Magii.
Nie mieli pojęcia, jakie klątwy przez wieki nałożone zostały na tę twierdzę, choć tych informacji szukali z desperacją. A jednak, kiedy dotarli na najwyższe piętro, do swojego celu, ktoś na nich czekał. Jeśli nie było między nimi szpiega, gdzieś w tej cholernej twierdzy musiało tkwić zabezpieczenie, które poinformowało ich o przybyciu intruzów.
Trzy zamaskowane sylwetki czekały na nich. Aiden Longbottom wciąż był w swojej celi. Byli tak blisko, a w tej chwili po raz kolejny stali twarzą w twarz ze śmiercią. Jego twarz także była zakryta, każdy z nich wiedział że od anonimowości może zależeć jego życie. Nie wysilał się jednak na maskę, która zdawała mu się niewygodna, twarz zakrył za pomocą kominiarki, która z kolei była bardziej praktyczna niż zaklęcie. Wbrew pozorom, trudniej było ją zdjąć.
Po chwili wywiązała się walka. Kolejne czary latały między nimi, mieli jednak szczęście przewagi liczebnej. Kiedy Lydia, Malcolm i Will zajęli się walką, jemu kupowali czas. Zmienił się w orła, w ciągu zaledwie chwili, wzbijając się w górę, by zaledwie chwilę później znaleźć się w celi Longbottoma. Kiedy drzwi nie zareagowały na żaden znany mu czar, postanowił je najzwyczajniej w świecie wysadzić. W tej samej chwili, kiedy z jego ust padał jego ulubiony, niszczycielski czar, Bombarda Maxima, z jeden z zamaskowanych mężczyzn zdecydował się wymierzyć śmiertelne zaklęcie ku Malcolmowi. Ten rozproszony mnogością wydarzeń zareagował. Jednak zbyt wolno. W tej samej chwili, kiedy potężna eksplozja rozniosła kraty celi i fragmenty podłogi, powalając na ziemię także ich przeciwników oraz jego towarzyszy za sprawą fali uderzeniowej, Malcolm Bennett wyzionął ducha.
Przez krótką chwilę wszystko trwało jakby w zwolnionym tempie, krzyki Lydii odbijały się od ścian, kolejne zaklęcia mknęły w obie strony, także ku niemu. Wyczarowany ostry sztylet przeciął kominiarkę, musnął jego policzek, o mały włos nie raniąc go mocniej. Przyjaciele w końcu dali radę mimo ataku przesunąć się wystarczająco blisko. A świstoklik teleportował żywą czwórkę do kwatery głównej Zakonu Feniksa.
Szukał go. Szukał kontaktu. Nie był w stanie odpuścić. Tracąc przyjaciół i kryjąc tak przerażające sekrety, potrzebował bliskości bardziej niż kiedykolwiek. Napisał mu list i nie czekał na odpowiedź.
Wieczorem czekał na mokradłach, po których poruszał się sprawnie w przeciwieństwie do przeważającej większości szlachty. Na jego policzku wciąż widoczna była szrama zadana mu sztyletem. Ból, z jakim się wiązała był dziwny. Przerażający i radosny, jakby świadczył silnie o tym, jak cholerne ma szczęście, że nadal żyje, jak cenny jest każdy oddech jaki może wziąć.
Na charakterystyczny odgłos cichego trzasku, uśmiechnął się nieznacznie, obracając na płaskiej kłodzie. Mężczyzna zjawił się na trawie, Macmillan ruszył jednak dalej chcąc, by ten dał mu się prowadzić głębiej. Miał już tyle wprawy, by odróżniać prawdziwe drewno od czających się tu błotoryji.
- Chodź, najwyżej twój skrzat domowy będzie miał trochę czyszczenia. - odezwał się jakby wcale nie dzieliły ich dwa tygodnie milczenia będące efektem tego, że znów próbował pocałować swoją dawną miłość. - Przyszedłeś, więc nie zgrywaj ważniaka. - dodał zaraz, uśmiechając się do siebie. Wiedząc, że gdyby nic dla niego nie znaczył, jego list zostałby najzwyczajniej w świecie zignorowany. Szedł przed siebie, przeskakując po kolejnych kłodach, rozkoszując się ciszą i spokojem, które do tej pory nigdy szczególnie go nie pociągały. To miejsce lubił z zupełnie innej przyczyny. Byli tu sami. Nikt bez potrzeby nie pałęta się po bagnach.
- Obiecuję nie całować twoich ust, nie ważne jak bardzo mi się podobają, ani komentować twojego zarostu nie ważne, jak bardzo wydaje się drapiący. - dodał tylko, nie odwracając się. Nie zdradzając żadnym gestem, jak desperacko potrzebuje w tej chwili odrobiny jego obecności, uwagi, głupiej rozmowy.
- Opowiedz mi o swoim dniu.
Ostatnio zmieniony przez Blue dnia Wto 12 Maj 2020, 01:11, w całości zmieniany 1 raz