by Verde Wto 02 Lip 2019, 23:22
Zasadniczą różnicą między Jonathanem a oficerem było to, że ten pierwszy nie widział zaistniałej sytuacji jako koniec świata. Wiedział, że nie jest najlepiej, to oczywiste, ale mimo wszystko siedziało w nim to naiwne przekonanie, że jest to tylko przejściowy stan, że cokolwiek by się nie działo, to i tak prędzej czy później wszystko wróci do normy. Było zbyt wcześnie by mógł myśleć inaczej, a wizja takiego świata zbyt przerażająca, by dało się ją tak po prostu zaakceptować.
Pożegnanie mężczyzn w zasadzie skończyło się na słowach żołnierza. Parker powstrzymał się przed wymownym komentarzem odnośnie "stadka”, za które właściwie to Roberts był bardziej odpowiedzialny. Ledwie dzień wcześniej usilne się o to starał, w przeciwieństwie do Jonathana, który wcale nie pchał do roli, w jakiej najwidoczniej był widziany.
Mimo wszystko, wbrew całej niechęci wobec rozmowy z wojskowym, Parker koniec końców faktycznie zastosował się do jego uwag. Zgarnął większość leków i schował je poza gabinetem, zostawiając tylko parę sztuk na przynętę. Jeśli złodziej nie pojechał po zapasy, bez wątpienia nie mógł przepuścić takiej okazji jak to pozorne zamieszanie wywołane wyjazdem wojskowych i ochotników na miasto. I lekarz planował go na tym przyłapać.
Cóż, planował, bo sprawy szybko przybrały inny obrót. Ludzie wiedzieli, że opuszczanie bezpiecznego budynku szkoły wiążę się z pewnym ryzykiem, a jednak wypierali to z głowy. Wszyscy zakładali ten lepszy scenariusz. Grupa odważnych wróci z zapasami, po czym zbiorą się i ruszą do zorganizowanej przez rząd osady.
Ale oni nie wracali.
Panika zaczęła się następnego dnia, kiedy rano okazało się, że sytuacja jest bez zmian. Jak przeżyli noc, czy udało im się gdzieś schronić? A jeśli coś im się stało? Jeśli wyszkolona jednostka żołnierzy nie była w stanie wrócić, co mieli zrobić tacy nieprzygotowani cywile?
Jonathan musiał działać. Rozmawiał i uspokajał, chociaż sam czuł się cholernie zagubiony i nie wiedział co zrobi jeśli faktycznie to wszystko zostanie tylko na jego głowie. Chyba dopiero w tym momencie docenił osobę oficera i to, ile dawało podzielenie się z kimś odpowiedzialnością, o którą wcale nie prosił.
Nigdy nie przypuszczał, że warkot motoru kiedykolwiek tak go uszczęśliwi. Był na czele grupy, która ruszyła przed budynek, ale mina momentalnie mu zrzedła na widok tego co zobaczył. Nie tego się spodziewał. Poczuł nagle ciężką gulę w gardle i zamarł, pustym wzrokiem wgapiając się w koc w ramionach Robertsa. Nie, nie może być, dziecko? Czas jakby zwolnił i nawet nie zorientował się, kiedy tajemnicze zawiniątko wylądowało w jego rękach.
— Co, ale… — wydusił, na miękkich nogach nieomal nie przewracając się pod naporem silnego ramienia dowódcy. Co to miało znaczyć? Wciąż zaskoczony, spojrzał w końcu w dół, jak się okazało, zaglądając prosto ciemne oczy małej, włochatej kuleczki. Zamrugał, całkiem oniemiały. Szczeniak?
Dopiero po paru sekundach wybudził się z tego chwilowego otępienia i ruszył w stronę swojego młodego pomocnika.
— Gabe, zajmij się tym maluchem. No i jeśli ktoś będzie potrzebował mojej pomocy… na razie zaprowadź ich pod gabinet pielęgniarki, dobra?
Nie czekając długo, ruszył za oficerem. Coś się spierdoliło, tego był pewny. Tak samo jak tego, że rozmowa z tym mężczyzną to w tym momencie najgorszy możliwy pomysł. Ale musiał wiedzieć co tam się stało.
O ile wyłapanie wysokiej sylwetki Robertsa było proste, o tyle dogonienie go okazało się już trudniejsze i dość męczące. Nerwy i ostatni stres sprawiły, że po przebiegnięciu całego korytarza Jonathan czuł się jak po maratonie.
— Czekaj! Halo, słyszysz! — sapnął, łapiąc go za ramię. — Roberts! Porozmawiaj... pozmawiaj ze mną, do cholery. Co tam się stało?